Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-04-2011, 13:35   #20
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
To było to, co lubiłem najbardziej. Polowanie. Nie z flintą, odmrażając półdupki w zasadzce na zająca, ale prawdziwe polowanie XXI wieku. Internet, kawa, papieros i voila! Jedziemy.

Beth. Słodka „czarodziejka”, której zainteresowanie Salfieldem graniczyło z obsesją. Być może członek jego rodziny, bo kręciła podobnie jak on. Dość miałem pieprzonych półsłówek, zawoalowanych pogróżek, masońskich tajemnic. Ta sprawa śmierdziała jak skarpety potowego żula. To było oczywiste. Czy to Beth o słodkich oczętach zadziabała żonę Salfielda, a może szantażowała go, może szukała czegoś w jego domu? Szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodziło, póki mogłem mieć z tego jakieś korzyści.
Korzysta z numeru po jakimś truposzczaku. Też niezły numer. Jak w jakiejś pokręconej grze wywiadów.
Przez chwilę pozwoliłem myślą dryfować w tą stronę. Jedną z ostatnich książek, jaką napisał Salfield była próba usprawiedliwienia terroryzmu, jak mówili krytycy. Co oczywiście zostało źle przyjęte przez krytyków po 11 września. Gwóźdź do twórczej trumny pisarza. Może zbierając materiały do książki wkręcił się w jakieś paskudne organizacje ekstremistyczne. Może? Aż poczułem dreszcz nerwowego podniecenia, kiedy pomyślałem, w jakie gówno się pakuję.

Po kilku godzinach było jasne, ze nic więcej na temat Beth nie ustalę. Poszedłem wiec do knajpki i zostałem zastrzelony „rewelacjami” przez kelnerkę.

Kurwa!

Jak to możliwe, że widziałem jedno, a działo się coś innego? Byłem pewien swojej rozmowy z Beth i faktu, że nie chwaliłem się nią przed kelnerką. Jednym z powodów były fantastyczne bufory obsługi w barze. Miałem zamiar przed wyjazdem nieco je potarmosić. Po jaką cholerę płoszyłbym więc dziewczynę!
Kiedy pozbierałem myśli do kupy zadzwoniłem do lekarza. Wieści, które mi przekazał były z jednej strony pocieszające, z drugiej strony spowodowały, że miałem ochotę się zarzygać ze strachu.

Kiedyś pracowałem nad sprawą polisy za zaginionego męża jakiejś kobiety, której nazwisko uciekło mi z pamięci. Ale nie sytuacja. Pamiętam, że niewiedza tego, co dzieje się z jej ślubnym była dla niej bardziej toksyczna, niż nawet najgorsza prawda. Możliwe, że miał z tym też troszkę wspólnego fakt, że póki mąż tej kobiety nie został uznany za martwego, musiała obejść się smakiem i dwieście kawałków zielonych papierów wisiało sobie gdzieś w bankach Towarzystwa. A może faktycznie miała w nosie pieniądze i zabijała ją niepewność.
Tak jak teraz mnie. Kawałek po kawałeczku.

Czy wolałbym usłyszeć „Ma pan guza w mózgu panie Freeman wielkiego jak cycek Pameli Anderson” ? Chyba tak. Przynajmniej wiedziałbym, na czym siedzę. A tak? Omamy, halucynacje i inne gówna mogły mieć tylko jedno podłoże. Odpierdalało mi. Na dobre.

O mało nie zignorowałem mojej gospodyni, kiedy wręczała mi kopertę. Podziękowałem jej uprzejmie posyłając uśmiech numer siedem – zatroskanego losem nieznajomej życzliwego gentelmana i poszedłem do pokoju.

Otwierając kopertę nie czułem aż takiego dreszczyku emocji, jak za pierwszym razem. Może dlatego, że wiedziałem, że Salfield chwyci haczyk. Gdybym był na jego miejscu też był go połknął, jak wkurwiony rekin płetwonurka. Ale i tak czułem silne emocje.

Przeczytałem tekst kilka razy nim zrozumiałem jego sens. Tak bywa, kiedy myślisz jednocześnie o tym, jak miękkie są ściany w wariatkowie.
Groźba Salfielda była oczywista, jak kopniak w klejnoty rodowe. Miałem powody do obaw, to oczywiste. Ale za jakiś czas to przestanie mieć znaczenie. Jeszcze tylko to jedno spotkanie i Salfield zniknie z mojego życia. Stanie się kolejnym wpisem do mojej CV-ki detektywa ubezpieczeniowego. A jeśli Beth nie wykręci mi jakiegoś numeru, to być może stary skurczykot uszczęśliwi jakiegoś recydywistę na ten słynny, więzienny sposób. Brania wielkiego raczej mieć nie będzie, bo już zdążył nieco zwiędnąć, ale za kratami na pewno znajdzie się jakiś amator takich geriatrycznych tyłków.

„Dziś wieczorem było dość nieprecyzyjnym zapisem, ale wiedziałem, że jakiekolwiek próby dogadania godziny przez telefon są skazane na takie szanse powodzenia, jakie ma szanse pijana małpa na napisanie wiersza.

Cóż. Jeśli się nie ma, co się lubi, to trzeba lubić, co się ma.

Wyjąłem komórkę i wklepałem kolejne cyfry. Pięć, dwa, dwa, dwa, dwa, dwa, sześć, cztery i osiem. Poczekałem na połączenie, a kiedy usłyszałem głos Beth po drugiej stronie powiedziałem.

- Mam dzisiaj randkę, o którą ci chodziło. Wieczorem. Tylko tyle. Tam, gdzie wspomniałem. Więc na manicure i pudrowanie noska masz niewiele czasu. No i musisz pilnować godziny wyjścia mojej drugiej połówki.

Dałem jej chwilę, by przetrawiła to, co miałem jej do przekazania.

- Mam nadzieję, że randka się uda, ale liczę na ... zresztą wiesz. Powodzenia.

Posłuchałem, co ona ma do powiedzenia i rozłączyłem się.

Kości zostały rzucone. Pozostało tylko przygotować się do wyjścia.

* * *

Za wieczór uznałem godzinę siódmą. Pod „Grubego Joe” dojechałem kilka minut przed czasem. Ubrałem się w te same rzeczy, co ostatnio przed wyjazdem upewniwszy się, że mam naładowaną komórkę. I też wziąłem pożyczony samochód, ponownie upewniając się, że jest zatankowany tak, jak trzeba.
Tym razem nie robiłem już cyrków z powiadamianiem znajomych i spisywaniem testamentu. Wystarczyło, że raz się wygłupiłem. Jednak gaz leżał bezpiecznie ukryty w kieszeni, podobnie jak dyktafon cyfrowy i komórka. Miałem zamiar włączyć dyktafon, kiedy tylko pojawi się Salfield.

Zaparkowałem i wyszedłem powoli obserwując parking przed lokalem. Goście powoli się zbierali. Moja ulubiona kategoria – kierowcy TIR-ów. Świetnie.

Zapaliłem papierosa i po jego wypaleniu wszedłem do środka.

Nie było tak źle, jak myślałem. Bar nie różnił się od wielu innych w podobnych klimatach. No i miał atrakcję skupiającą uwagę większości obecnych w klubie gości.



Skierowałem się prosto do baru dzieląc uwagę pomiędzy tancerkę, a bywalców lokalu. Nie chciałem problemów, więc starałem się na nikogo nie wpaść, nie potrącić, nie sprowokować.

Zatrzymałem się przy barze przez chwilę sycąc oczy ilością zgromadzonych tam butelek. Było z czego wybierać i gdyby nie poranny kac i fakt, że musiałem wracać do Sliver Bay, może bym skusił się na coś mocniejszego.

- Piwo, w butelce – rzuciłem do barmana, kiedy już zwrócił na mnie uwagę – I orzeszki.

Położyłem dwudziestkę na ladzie. Całość kosztowała jedenaście dolców. Drogo, jak na takie zadupie.

- Reszty nie trzeba.

Nawet się nie uśmiechnął realizując zamówienie.

- Niezła jest – powiedziałem, wskazując tancerkę. – Jak ma imię?

- Silver – odmruknął.

Odkręciłem butelkę i pociągnąłem łyka dzieląc uwagę pomiędzy taniec Silver a barmana.

- Ktoś ma na mnie tutaj czekać – rzuciłem do tego drugiego. – Frank O’Neil. Mam nadzieję, że jeszcze go nie ma.

Znów przeniosłem uwagę na tancerkę, która właśnie pozbywała się stanika. Artystka, nie ma co. Zrobiła to naprawdę zgrabnie. I była naprawdę zgrabna.

Czekałem na to, co powie barman.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-04-2011 o 13:43.
Armiel jest offline