Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-04-2011, 15:30   #25
Bebop
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Powinien się już do tego przyzwyczaić, lecz sny obrazujące terror z jakim na co dzień musiał się spotykać zbyt mocno uderzały w jego psychikę, może gdyby przed snem pociągnął sobie kilka razy z butelczyny ze szkocką, wyglądało by to inaczej. Colt już od dobrych kilku chwil znajdował się w jego dłoni, sam Solomon zapewne nie wiedział w którym dokładnie momencie po niego sięgnął, po prostu odruchowo chwycił go, gdy Wielka Wojna znów o sobie przypomniała. Tym razem jednak wspomnienia objawiające się w koszmarze wyglądały inaczej, przede wszystkim twarze anonimowych żołnierzy zostały zastąpione jego własną, w dodatku zdawało mu się, iż ci ludzie cytowali Pismo Święte. Nie był tego do końca pewien, walące szaleńczo serce nie pozwalało mu się skupić. Wolną dłonią wytarł pot z czoła i wziął głęboki oddech, pod pewnym względem Bass Harbor nie różniło się niczym od innych miejsc, tutaj również nie potrafił odnaleźć spokoju, a być może oddalił się od niego nawet bardziej.

Na dole panował straszny hałas, widocznie drzwi były otwarte i teraz wiatr targał nimi jak zabawką. Z drugiej jednak strony, z tego co pamiętał, gospodarz szczelnie je zamknął, więc było to co najmniej podejrzane. Wstał na równe nogi i postanowił to sprawdzić. Decyzje podjął bardzo szybko, choć z wcieleniem jej w życie było o wiele trudniej. Dawno już nie czuł takiego paraliżującego strachu, instynkt podpowiadał mu by dał sobie z tym spokój i wrócił do łóżka. To przecież nie mogło być coś ważnego, ktoś zapewne zaraz się tym zajmie. Sam nie wiedział dlaczego tak się czuje, być może było to właśnie echo jego snu, które wciąż trzymało go w swej mocy. Zacisnął dłoń na pistolecie, to dodało mu sił i odwagi, ubrany jedynie w gatki powoli podszedł do drzwi, a następnie ostrożnie wyszedł na korytarz. Tam od razu zauważył księdza, swoją kuzynkę Lucy oraz Samanthę odzianą w czerwony szlafrok, oni również wyglądali na zaniepokojonych. Nie miał zamiaru zdradzać przed nimi swoich obaw, zebrał się więc dość szybko i ruszył w ich kierunku.

- Co to za rwetes do cholery? - rzucił chyba do siebie, choć na tyle głośno, iż doskonale usłyszał go każdy z nich.

Gdy zjawił się na schodach zauważył również Jamesa, stał na dole, pojawił się też i Virgill, który błyskawicznie dopadł do trzaskających drzwi, przyciągnął je nie bez trudy do siebie i wreszcie zatrzasnął. Z kieszeni swojej flanelowej pidżamy wygrzebał klucz, wepchnął go w zamek i przekręcił. Wszystkie te czynności wykonywał bardzo szybko, jakby zależało od tego o wiele więcej niż jedynie samopoczucie obecnych. Następnie oparł się o drzwi i westchnął nieco się uspokajając. Dopiero po chwili zerknął na gości zgromadzonych przy schodach.

- Obudził nas hałas trzaskających drzwi. A że państwo nie reagowali to po kolei wychodziliśmy z pokoi. Wiatr musiał otworzyć drzwi
- zaczął jako pierwszy duchowny podchodząc do Walkera.

Kilka sekund później obok nich zjawił się również Solomon, James sprawiał wrażenie nieobecnego, on chyba również był mocno przerażony, a przecież sprawcą całego zamieszania były jedynie drzwi. Virgill najwyraźniej nie miał zamiaru tłumaczyć niczego swoim gościom, obrzucił ich dziwnym spojrzeniem, zdawało się, iż nie zauważył broni w dłoni Solomona, choć przecież ten nie krył się z nią za bardzo. W każdym razie mruknął coś jedynie, a następnie ruszył w kierunku swojej kwatery.

- Tylko mi się wydawało panie Virgill, czy też drzwi były wcześniej porządnie zamknięte? - spytał Colthrust nieco podejrzliwie, nie silił się nawet na uprzejmość.

- Zamykałem na klucz - odparł i widocznie uznał, że to dobry koniec dla rozmowy, bowiem znów miał zamiar odejść do swojej sypialni, zaczepiając jeszcze wzrokiem o zgrabną sylwetkę Samanthy.

- Wybaczy pan panie Virgill, ostatnie pytanie - powiedział Solomon widząc, że nie łatwo będzie gospodarza zatrzymać - Prąd. Często zdarza się wam coś takiego?

- Tak. Awarie są dość częste
- wyjaśnił właściciel - Idźcie proszę spać i nie otwierajcie więcej drzwi.

Potem za język pociągnął go jeszcze Walker, natomiast Colthrust wysłuchał co miał mu do powiedzenia Virgill, kiwnął parę razy głową i zrobił kilka kroków w kierunku schodów.

- Wracajmy zatem do łóżek - powiedział Twinkelton lekkim tonem - skoro cała sprawa to jakiś głupi żart, to nie warto sobie nią zaprzątać głowy. A już na pewno nie teraz po nocy. Dobranoc.

Solomon wzruszył ramionami i ruszył do swojego pokoju, słowa Jamesa oraz jego reakcja mocno go zdziwiły, choć nie rozmyślał nad nimi zbyt długo, chyba po prostu uznał, iż Walker jeszcze nie do końca wybudził się ze snu, bądź też wypił wcześniej nieco za dużo i teraz rozprawia od rzeczy. Na górze jego spojrzenie spotkało się z Samanthą, sytuacja poniekąd się już uspokoiła, choć ona wciąż wyglądała na zaniepokojoną.

- Co się stało? Ktoś się włamał? - spytała.

- Nie, ale jutro z samego rana trzeba będzie zamienić kilka słów z gospodarzem - odparł od razu Solomon - Nie powiedział nam wszystkiego.

- Mam nadzieję, że reszta nocy minie nam przyjemniej
- powiedziała, Colthrust kiwnął głową i po chwili oboje wrócili do siebie.

Opadł ciężko na łóżko, doskonale wiedział już, że następnego dnia nie będzie wyspany, miał tylko nadzieję, iż limit przynajmniej na tą noc się wyczerpał.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=j5dRLPieKoE[/MEDIA]

Miejscowi nie zachowywali się normalnie, nie ważne czy mowa o właścicielu tawerny czy rodzinie, która wynajmowała dom Adrianowi, wszyscy oni zachowywali się dość dziwnie, mieli jakieś swoje tajemnice i nie chcieli by przyjezdni wtrącali swój nos w nie swoje sprawy. Był to jednak zrozumiałe, bowiem nikt tego nie lubi, lecz dawane przez nich rady oraz przerażenie jakie dało się zanotować w oczach niektórych dawało do myślenia. W dodatku jeden z tych miejscowych właśnie bezczelnie obserwował ich stojąc na zewnątrz, nie zadał sobie nawet dość trudu by przynajmniej ukryć swoje zamiary. Colthrust przez chwilę przyglądał mu się przez okno, aż wreszcie ubrał się i opuścił pokój. Nie silił się na żadne konwersacje, szybko przemknął przez główną salę i ruszył na spotkanie z ciekawskim jegomościem. Stał dokładnie w tym samym miejscu, nie poruszył się zapewne nawet o centymetr, gdy Solomon zbliżył się o kilka kroków, zauważył, iż mężczyzna nosi przy sobie pistolet, zaś na jego piersi wisi dumnie gwiazda szeryfa, najwyraźniej właśnie nadszedł czas by poznać konstabla.

- Dzień dobry panie konstablu - zaczął podchodząc bliżej, był uprzejmy, choć na twarzy gościła jedynie pokerowa mina - Widzę, że przyciągnęliśmy pańską uwagę.

Mężczyzna powoli spojrzał na Colthrusta, którego niemal od razu przeszył bardzo niepokojący dreszcz, było coś w tym wzroku, co sprawiało, iż człowiek nabierał przekonania, że wcale nie jest bezpieczny. Oczy miał jakby wyblakłe, wyzute z emocji czy uczuć, można byłoby się nawet pokusić o stwierdzenie, że przez kilka sekund bardziej przypominał lustrującego swoją ofiarę wilka niż człowieka. Konstabl nie odrzekł od razu, ze spokojem wpatrywał się w podporucznika. Ktoś mniej cierpliwy zapewne przerwałby tą niemalże świętą ciszę, lecz Solomon po prostu czekał.

- Bruce Wright - przedstawił się wreszcie, uprzednio wysuwając jeszcze dłoń jego kierunku - Dzień dobry.

- Wszystkich przyjezdnych obdarza pan swoim nadzorem? - Solomon zignorował całkowicie jego gest, nie było to zbyt grzeczne, lecz wcale się tym nie przejmował.

Nastąpiła kolejna, długa cisza, którą z pokorą znosił chrześniak Adriana. Zdawało się, iż słowa dochodzą do Wrighta z pewnym opóźnieniem, może nie był zbyt wypoczęty lub też dochodził do siebie po kacu, lecz równie dobrze mógł mieć po prostu taki uciążliwy charakter nie sprzyjający konwersacją.

- Dużo was... jest?
- spytał.

W tym samym momencie uwagę Solomona na chwilę odciągnęła grupka mężczyzn ubranych w przeciwdeszczowe płaszcze, przeszli tuż obok niego zerkając zaciekawionym wzrokiem, a jeden nawet pomachał w jego kierunku i krzyknął do konstabla - Hej Bruce! - Ten jednak nie poświęcił mu swojej uwagi, nie odparł nic decydując się jedynie na zimne, obojętne spojrzenie wymierzone prosto w Solomona. Nim zniknęli w drzwiach tawerny zwrócił jeszcze uwagę na strzelby jakie mieli ze sobą oraz rysujące się na ich twarzach i ruchach zmęczenie. Widać nie tylko on miał niespokojną noc.

- Wydaje mi się, że pierwszy z zadałem pytanie panie konstablu - powiedział jedynie Solomon, mierząc mężczyznę podejrzliwym spojrzeniem.

- Pierwszy - potwierdził konstabl, jego beznamiętny ton musiał być owocem wielkiej pielęgnacji i lat treningu, gdyż nawet na moment nie uległ zmianie - Przyjezdnych tak. Dużo. - Nastąpiła cisza, najwyraźniej ostatnie słowo miało być pytaniem.

- Całkiem sporo. Zostawimy trochę grosza w waszych kieszeniach. Zaspokoiłem ciekawość? - rzekł Colthrust decydując się na delikatną próbę sprowokowania mężczyzny.

- Kiedy wyjadą? - zapytał po kolejnej, ciężkiej do zniesienia ciszy, jedyną reakcją na zaczepkę Solomona było mrugnięcie oczami, pierwsze od początku rozmowy - Dokąd?

- Niedługo - odparł po czym przeniósł wzrok na tawernę - Dokąd? Każdy w swoją stronę. Nie często was tutaj odwiedzają, nie?

- Tak - potwierdził Wright, który nagle zdał sobie sprawę, iż jego ręka wciąż wyciągnięta jest w stronę podporucznika, opuścił ją dość sztywnym ruchem i dodał - Patrzę na was.

Wright zaczął się odwracać, Solomon przyglądał mu się jakby troszkę nie dawała wiary niecodziennemu zachowaniu konstabla, ludzie w Bass Harbor mieli swoje przyzwyczajenia, a przerywanie konwersacji w jej trakcie najwyraźniej nie było dla Bruce'a niczym nadzwyczajnym.

- Odwiedzę pana jeszcze - powiedział na koniec Colthrust - Porozmawiamy o Adrianie Willbury. - Odwrócił się i ruszył w kierunku tawerny.

- On odszedł - usłyszał jeszcze za sobą, lecz gdy się odwrócił zobaczył jedynie oddalającego się już konstabla.

Kolejny osobliwy człowiek pojawił się na jego drodze, Bruce Wright na pewno wart był zapamiętania i czuł, że jeszcze nie raz przyjdzie mu się z nim spotkać, zapewne w niezbyt miłych okolicznościach.

Zatrzymał się jeszcze na kilka minut, szum morza miał w sobie coś uspokajającego i dobrze wpływał na samopoczucie, a przynajmniej z definicji powinien, poświęcił jeszcze parę chwil na obserwowanie go, po czym nagle przypomniał sobie co miało miejsce poprzedniego dnia. Bass Harbor nie będzie mu się przyjemnie kojarzyło, nawet ten widok nie mógł tego zmienić. Mruknął coś pod nosem i wszedł do tawerny.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline