Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-04-2011, 20:03   #27
Sileana
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Obudziła się z uczuciem dziwności. Coś było nie tak.
Wtedy przypomniała sobie wczorajszy sen i późniejsze wydarzenia. Wszystko było jednak bardzo niewyraźnie, jakby spowite gęstą mgłą. Pamiętała uczucie przerażenia, jakie wywołał koszmar, nawet teraz dostawała gęsiej skórki na samo jego wspomnienie, ale nie mogła przypomnieć sobie żadnych szczegółów. Usiłowała wszelkich sposobów, żaden nie podziałał stymulująco, zrezygnowała zatem z kolejnych bezsensownych prób, zwłaszcza, że poczuła w końcu dolatujące z dołu smakowite zapachy. Krzątała się po pokoju, dokonując porannych ablucji i mimowolnie wyjrzała przez okno.
To w tym miejscu wybudziła się z koszmaru, ale noc była zbyt ciemna, by mogła dojrzeć cokolwiek na ulicy. Poranek zaś był całkiem niezłą sposobnością do rozejrzenia się. Ale za oknem, na kawałku ulicy, który mogła dostrzec, nie było nic niezwykłego. Nie było… nic, tak naprawdę. Poza kawałkiem ściany. Nic, co mogłoby świadczyć o tym, że nie zwariowała, kiedy wczoraj usiłowała wyłamać framugi okna.
Zrezygnowana, przysiadła na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Od kilku dni trwała na granicy załamania, nerwy po ostatniej nocy miała w strzępkach i po raz pierwszy poważnie zastanowiła się nad rzuceniem tego wszystkiego w diabły. Jej kariera nie była warta tego, żeby banda zdegenerowanych wieśniaków zatopiła ją w jakimś bagnie. Nikt nigdy nawet nie dowiedziałby się, że ona to ona, Judith Donovan, nie Lucy Jakaśtam. Zawsze będzie mogła znaleźć posadę. Jakąś na pewno. Nie potrzebowała umierać za parę artykułów. Nie była w tym nawet dobra. Tak, spakuje się i po śniadaniu zniknie…
Zaburczało jej w brzuchu. Głośno i prawie boleśnie. Zapachy dochodzące z dołu ocuciły ją, w jakiś dziwny sposób dodając odwagi do przeżycia kolejnego dnia w „uroczym” Bass Harbour. Jej głupie myśli powodowało rozdrażnienie i głód. I strach. Wszystko będzie dobrze. Napisze świetny artykuł o śmierci nieco szalonego naukowca i zdobędzie sławę i stanowisko, na jakie zasługuje od lat. Na razie potrzebny był jej plan działania, żeby nie musiała znowu unikać towarzyszy ani nie wyskoczyła z jakimiś rewelacjami. Na początek, konieczna była wizyta w wynajmowanym domu profesora i sprawdzenie informacji w listu. Potem będzie mogła improwizować, mając asa w garści. Może nawet jokera…

Zeszła na dół już w bardzo dobrym nastroju, wywołanym także przez niezwykle smakowite zapachy. Miała nadzieję spotkać tam kogoś ze swojej “drużyny”, ale okazało się, że była pierwsza. Zamówiła więc posiłek tylko dla siebie.
- Dzień dobry pani, poproszę tę jajecznicę na bekonie, to jej zapach mnie tu zwabił tak wcześnie. - Uśmiechnęła się, posyłając gospodyni komplement. - Mimo takiej godziny, wygląda, jakby całe miasteczko było na nogach już od bardzo dawna. Aż mi wstyd, że ciągle myślę, że jest prawie świt.
Gospodyni nie odpowiedziała na jej uprzejmości, spojrzała tylko jakimś nieswoim wzrokiem. Nieco zagubionym. Widać było, że płakała niedawno.
W sali sporo było mężczyzn w sztormiakach i płaszczach. Rybacy. Stąd? Dlaczego zatem śniadają się w gospodzie, nie w domach? Zauważyła też jednego psa, który na jej widok podniósł zaciekawiony łeb, podobnie jak i większość obecnych. Żaden w nich nie wyglądał jednak na zachwyconego, niewyspani i ponurzy nie uśmiechnęli się w odpowiedzi.
- Już panience podaję śniadanie - Samuel Virgill pojawił się jak spod ziemi.
Nachylił się nad małżonką i szepnął jej coś cicho do ucha. Kobieta zapłakała głośniej i poszła na zaplecze.
- Czyli jajecznica i kawa czy herbata? - zapytał mężczyzna gładząc się po swej długiej brodzie.
- Herbata - odpowiedziała, marszcząc brwi. Nie podobało się jej zachowanie obojga, ale najwyraźniej miało związek z nocnymi harcami. W takim razie, gospodynię do urobienia pozostawiła Jamesowi, a z gospodarzem i tak nic pewnie by nie wskórała. Po wczorajszych ekscesach wcale też jej zaufanie nie wzrosło, postanowiła więc poczekać na resztę.
W chwilę później Virgill postawił przed Judith zamówione specjały, wyglądające wyjątkowo apetycznie. Nim zdążyła zabrać się do jedzenia do środka weszła piątka mężczyzn. Uzbrojeni w sztucery i dubeltówki, wyglądali jakby wracali z polowania. Na widok Judith większość zdjęła kapelusze i ukłoniła się nisko, z jakąś rozbrajającą naturalnością wynikającą z szacunku do damy. Potem, odwieszając broń na specjalne wieszaki lub stawiając gdzieś pod ścianą, mężczyźni zasiedli do stołu przy kominku.
- I? - Samuel Virgill podszedł do nich w chwilę później.
- Nic, Sam. Ani śladu - powiedział jeden z mężczyzn - niski i krępy.
- Jasna cholera - Virgill wyglądał przez chwilę, jakby dostał obuchem w głowę. - No nic. Przynajmniej próbowaliśmy. Dam wam jajecznicy, chłopaki.
- I kawy - wtracił inny mężczyzna. - Jeśli można.
- Jasne, doktorze.
Virgill odszedł do swoich obowiązków.
- Chcesz, bym to jej powiedział? - rzucił za nim mężczyzna nazwany doktorem.
- Nie - Virgill pokręcił głową ciężko. - Sam to zrobię.
Przy stoliku zapanowała nerwowa cisza. Nikt już nic nie mówił.

Judy bardzo krótką chwilę zajęło skojarzenie faktu, że zabrakło cichej córki gospodarzy, z histerią właścicielki, „Nic. Ani śladu” I „Sam jej to powiem”. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób, usiłując zachować taki sam idiotycznie zachwycony porankiem wyraz twarzy. Nie zamierzała odezwać się na ten temat słowem, dopóki będzie w obrębie murów tego budynku. Ale wiedziała już, ze nie działo się tu nic normalnego, a skoro zaginęła miejscowa, może i inni będą bardziej skłonni do wynurzeń i pomocy. Małe szanse, wiedziała o tym, ale nadzieja umiera ponoć ostatnia.

Judy zajadając się śniadaniem, nie od razu zauważyła Solomona, który postanowił złożyć zamówienie i spożyć posiłek przy szynku. Popiła gorąca herbatą i zagadała do znajomego.
- Dzień dobry, panie Colthrust. Życzę smacznego, bo jedzenie jest tutaj rzeczywiście pierwsza klasa - pochwaliła. - Przy okazji, mam pytanie. Który z panów posiada klucze do domu profesora? Chciałabym się tam udać po śniadaniu...
- Jaki tam Colthrust! Po prostu Solomon, kuzynko - powiedział obracając głowę w jej stronę, na jego twarzy pojawił się uśmiech, poklepał się po kieszeni marynarki - Klucze są u mnie, wyruszymy tam zapewne wspólnie, więc nie ma pośpiechu.
- Panie Virgill, wie pan, co to za zamieszanie? - spytał gospodarza wskazując na gości z bronią. Gdyby mogła, Judy w tym momencie zastrzygłaby uszami jak pies myśliwski.
Na chwilę na twarzy starszego mężczyzny pojawił się dziwny grymas, jakby niepokój. Jednak szybko powróciła nań zwykła uprzejmość.
- Nic, co by państwa dotyczyło i czym mieliby się państwo przejmować. Proszę, to pana gulasz.
- Dziękuję. Pozwoli pan tylko, że spytam o kogoś jeszcze. Spotkałem waszego konstabla, zawsze jest szorstki wobec przyjezdnych?
- To dość nieufny człowiek. W każdym doszukuje się potencjalnego przestępcy. Szczególnie, proszę wybaczyć, w ludziach spoza wyspy. Ale proszę się nie przejmować. On tylko dużo mówi. Ale muchy by nie skrzywdził. Zaręczam pana. Oto pana posiłek. - Postawił na ławie miskę z gulaszem, pełnym kawałków mięsa w brązowym sosie oraz chleb, no i dzbanek z kawą.
Solomon spotkał konstabla? I ci uzbrojeni po zęby mężczyźni… Na jedną, drobną piętnastolatkę? Nie wyszła dobrowolnie wczorajszej nocy. Ktoś ją do tego zmusił. Tak jak profesora… To dlatego drzwi były otwarte… Myśli przebiegały jej głowę jak stado antylop ściganych przez geparda. Były tylko bardziej chaotyczne.
Solomon zabrał się za danie, od czasu do czasu jedynie ukradkiem zerkał w stronę grupki mężczyzn i zdawał się dyskretnie nasłuchiwać, o czym rozprawiają.
Niewiele rozmawiali. Jedli żarłocznie, jak wygłodzone wilki. od czasu do czasu zamieniając ze sobą kilka zdawkowych słów: o pogodzie, o lesie, o samym posiłku. Ale zwróciliście uwagę, że obserwują was, podobnie jak wy ich. Być może właśnie wasza obecność był powodem tej zwyczajnej rozmowy.
Pierwszy skończył ten, na którego Virgill mówił “doktorze”. Wstał, zabrał swoją strzelbę i ruszył ku wyjściu.
- Uszanowania dla małżonki, Sam - powiedział na odchodnym do gospodarza. - Popołudniem spróbujemy raz jeszcze.
Nikt nie odpowiedział. Doktor opuścił tawernę rzucając wam ostatnie spojrzenie.
- Solomonie, spotkałeś konstabla? Najwyraźniej masz tendencję do spotykania samych rodzynków z tego ciasta - zażartowała Judy, bacznie obserwując wyjście doktora. Wszak to ten człowiek stwierdził śmierć profesora. - To ma jakiś związek z tym nocnym zamieszaniem, tak myślę. - Dodała, zniżając głos i wskazując głową grupę nieznajomych. - Zdaje się, że to urocze miasteczko ma kilka dziwnych sekretów. i to takich, których strzeże sam konstabl. - Zaznaczyła ostatnie słowo, tak by jego wydźwięk był oczywisty. Prawo.
- Tu nic nie jest normalne. Musimy się pilnować, konstabl chętnie zamknął by nas tylko dlatego, że nie jesteśmy stąd.
„Nie dlatego. Jesteśmy zagrożeniem dla ustanowionego porządku. Przyjechaliśmy tutaj po wyjaśnienia. Będziemy kopać, drążyć i szukać. W końcu coś znajdziemy. Co będzie pierwsze: rozwiązanie czy śmierć? I z czyjej ręki?”, pomyślała zadziwiająco spokojnie, jakby zupełnie pogodzona z losem. Zimno, logicznie, bezemocjonalnie. Zupełnie nie jak Judith Donovan, która jeszcze pół godziny wcześniej dostała histerii.
 
Sileana jest offline