Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-04-2011, 21:19   #29
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


Śniadanie nie trwało długo. Najpierw tawernę opuścili czterej mężczyźni, zabierając swoje strzelby i karabiny, a po tej grupce zebrali się inni ludzie, wychodząc jeden po drugim do swoich obowiązków. Każdy z nich żegnał się z Virgillem życząc mu powodzenia. Kryła się za tym jakaś tajemnica, jak za wszystkim w Bass Harbor. W końcu zostaliście sami, jeśli nie liczyć Samuela Virgilla, który krzątał się po sali sprzątając po gościach i zbierając zostawioną na stołach zapłatę. Jego żony i córki nie było widać. Ale ktoś jeszcze był na zapleczu, bo wyraźnie słyszeliście odgłosy zmywania naczyń.

Po kilkunastu minutach byliście gotowi na spacer do domu, w którym mieszkał profesor Adrian Willbury przed swoją śmiercią. Ciepłe kurtki miały was ochronić przed poranną, zimną bryzą znad oceanu. Niebo nadal było ciemne i pochmurne. Rozjaśniało się jednak.



W coraz jaśniejszym świetle dnia Bass Harbor nie wyglądało już tak strasznie, jak po przyjeździe. Nie było, jak się tego oczywiście spodziewaliście duże, ale też nie aż tak małe, jak się wydawało wczoraj. Wzniesiono je nad zatoką przypominającą otwarty na ocean kielich, którego ściany stanowiły postrzępione, surowe, skalne klify. Na jednym z nich widać było wieżę latarni morskiej, którą widzieliście wjeżdżając wczoraj do miasteczka.
Główną ulicą była najwyraźniej ta, na której stała tawerna. Ulica przecinała miasto, biegnąc równolegle do brzegu oceanu. Po obu jej stronach, w nierównych odstępach stały domy, zbudowane w podobnym do siebie stylu. Od głównej ulicy odbiegało kilkanaście innych. Część ku wybrzeżu kończąc się na sporej przystani i kamienistej plaży, część na północ, w kierunku okalających miasto wysokich, porośniętych lasami wzniesień. Zauważyliście, że na jednym z nich, jakieś pięćset metrów od miejsca, w którym staliście, wznosił się mały, zwieńczony krzyżem kościołek. Jego ściany wymalowano na czerwony kolor, przez co widoczny był z daleka.
Najważniejsze jednak, że topografia miasta była banalne i bez trudu zapamiętaliście ją w kilka chwil, dobrze orientując się gdzie, co i jak.

Prowadził James, który dostrzegł dom Mirandy już z daleka. Żółta weranda przykuwała uwagę. Kawałek dalej zobaczyliście niewielki, drewniany budynek z łopoczącą na wietrze flagą. Mała, wiejska szkółka, ustawiona w drugiej linii budynków, na bocznej ulicy. Czyżby Miranda Everett była miejscową nauczycielką?

Dziewczyna wyszła wam na spotkanie, nim zdążyliście podejść do płotu oddzielającego dom od ulicy. Była ładna, ale daleko jej było do miejskich piękności Bostonu, czy do kogoś takiego jak Samantha czy „kuzynka Lucy”. Niesforne włosy miejscowej dziewczyny szarpał wiatr, który dął od strony wody. Przewodniczka uśmiechnęła się na wasze powitanie i po zwyczajowych pozdrowieniach ruszyliście w stronę domu letniskowego wynajmowanego turystom przez Winterspoonów.

Przeszliście całą główną ulicę maszerując się w przeciwną stronę, niż ta, którą wjechaliście do Bass Harbor. Mijając jeden z ostatnich budynków po lewej, opatrzony symbolami policji, zauważyliście dziwnego człowieka. Tylko Solomon rozpoznał w nim „miłego” Bruca Wrighta, z którym rozmawiał jakieś pół godziny temu. Miranda pozdrowiła go i pomachała mu ręką, ale ponury policjant nie odwzajemnił jej gestu. Nie wyglądał nawet, jakby ją zauważył. Przechodząc obok niego poczuliście się troszkę nieswojo, kiedy odprowadzał was wzrokiem. Mirandę chyba też zaniepokoiło zachowanie policjanta, ale nic nie powiedziała.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=z_evkY46fzI[/MEDIA]

Skręciliście w ostatnią ulicę na północ i w końcu wyszliście na biegnącą polem drogę. Wiatr, do tej pory nieco tłumiony przez budynki, momentalnie uderzył was ze sporą siłą. Był zimny i przenikał was na wskroś. Jakieś czterysta metrów od miasteczka, tuż przy ścianie lasu, stał pomalowany na biało dom. Im bliżej niego byliście, tym większy niepokój odczuwaliście.
Ale nie ze strony budynku, ale od lasu, przy którym go wzniesiono.



Silny wiatr poruszał wierzchołkami drzew. Słyszeliście trzeszczenia, skrzypienia i inne odgłosy, od których jeżyły się wam włoski na karku. I widzieliście ciemność, jaka zalegała w lesie. Gęsty, zbity mrok. Było zdecydowanie za wcześnie, by blade, przytłumione przez kurtynę chmur słońce, poradziło sobie z ciemnością pomiędzy drzewami. Ciemnością, na której widok przypomniały się wam wydarzenia z wczorajszej nocy. Cały ten koszmar z trzaskaniem drzwiami, gasnącym światłem i mrokiem nocy.

Miranda też chyba poczuła się nieswojo, bo zatrzymała się w pół kroku, jakieś sto metrów od celu. Widzieliście już szczegóły domu. Parter i piętro. Spadzisty dach. Zasłonięte okna, ozdobny płotek, kołyszące się na wietrze słoneczniki rosnące na podwórzu, rozłożyste drzewo kasztanowca pod domem, na którym wiatr bujał solidną, zdobioną huśtawką ogrodową. W dziwny sposób te wszystkie szczegóły zdawały się w jakiś sposób niepokojące.

- To tam – powiedziała Miranda Everett wskazując dom. – Ale ... może wrócimy tu jak zrobi się jaśniej.

Nie odrywała wzroku od ciemnego lasu. Widać było, że nie pójdzie dalej. Nie przełamie swoich obaw, jakakolwiek była ich przyczyna.

- Ja ... przepraszam – powiedziała z lękiem i wstydem, i zawróciła w stronę Bass Harbor.

Spojrzeliście na dom przy lesie. Na kołysane wiatrem słoneczniki, bujającą się huśtawkę, ledwie, co zakwitłe liście na kasztanowcu. Potem spojrzeliście dalej. Na ścianę drzew i ciemność pomiędzy nimi. Zdawała się być gęsta, nieprzenikniona i pradawna. Taka, która wzbudzała lęk jeszcze w kulących się przy pierwszym ogniu jaskiniowcach.

Odczuwaliście dziwny niepokój, patrząc na pogrążony w mroku las. Czuliście się tak, jakby ktoś lub coś obserwowało was z gęstwiny krzaków, spomiędzy pni drzew. Jakby ktoś, lub coś czekało tylko na to, aż podejdziecie bliżej, by .... was pozabijać. Tak po prostu. Pożreć wasze ciała, wypluć wasze kości, zaszyć się w jakiejś norze i wylizać zębaty pysk z waszej jeszcze ciepłej krwi.

Przez chwilę poczuliście nieprzebraną ochotę, by obrócić się na pięcie i ruszyć za Mirandą do ciepłych domów, do światła, do ludzi. By ukryć się w stadzie, gdzie szanse na przetrwanie są dużo większe, bo istnieje szansa, ze drapieżnik dopadnie kogoś innego z tego stada, nie was.

I wtedy, kiedy większość z was już wahała się, czy jednak nie ruszyć za odchodzącą w pośpiechu Mirandą, niespodziewanie zauważyliście, jak firanka w oknie na piętrze budynku poruszyła się wyraźnie, jakby ktoś właśnie zamierzał odsłonić okno, ale w ostatniej chwili rozmyślił się, pozostawiając je w czterech piątych zasłonięte. Ale nie było wątpliwości, że ktoś był w domu. Być może nawet spędził w nim noc.

Pytanie tylko, kto i czego tam szukał, bo przecież dom został wynajęty Adrianowi do końca miesiąca.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 01-05-2011 o 16:57.
Armiel jest offline