Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-05-2011, 11:00   #127
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Rafael Jose Alvaro

Karta “Głupca”, którą kiedyś, ktoś podrzucił ci do mieszkania okazała się być proroctwem.
Siedziałeś pośród trzech jakże innych od siebie wampirów i miałeś o czym rozmyślać.
Zdradzony okazał się być zdrajcą. Jego przegniłe oblicze idealnie oddawało to, czym był w twoich oczach. Po wejściu do salonu zniszczony wampir stanął przy kominku i grzał ręce przy ogniu. Miałeś ochotę wepchnąć go do kominka, lub – jeszcze lepiej – wskoczyć tam samemu.
Jacoob – twoje nemezis – rozwalił się wygodnie na kanapie, zakładając nogi na stół. Miał skarpetki z kotem Garfieldem w jaskrawomarchewkowym kolorze. W jednej dłoni trzymał kryształową szklaneczkę z alkoholem, w drugiej aromatyczne cygaro. Mina twego ojca wyrażała skrajne samozadowolenie. Nic dziwnego. W końcu miał na koncie dymanko, od którego jeszcze bolał cię tyłek. Oczywiście metaforycznie.
Ormianin zachowywał się najbardziej statecznie z was wszystkich. Stał przy oknie obserwując coś za jego taflą. Nieruchomy, z kamienną twarzą przypominał bardziej posąg niż żywą istotę, jeśli oczywiście wampira można zaliczyć do tej kategorii.
Milczenie w salonie przedłużało się.

- Chyba masz coś do zrobienia. – pierwszy ciszę przerwał Ormianin. – Zasłoń twarz szalem. Percival robi to od lat. Zimą jest mu zdecydowanie łatwiej. Latem jego towarzystwo staje się nie do zniesienia. I te wszystkie muchy. Masz broń?

Pokiwałeś głową.

- To miłych łowów – ostatnie zdanie miało zakończyć dyskusję.

- Odprowadzę go do wyjścia – Jacoob wstał szybko z miejsca.

Ormianin zgodził się ruchem głowy i obaj ruszyliście do drzwi wyjściowych. Twój stwórca prowadził.

Okazało się, że Ormianin mieszka w otoczonym murem, wielkim domu, w którejś z dzielnic dla bogaczy Nowego Yorku. Nie dane ci było poznać w której, bowiem jak tylko znaleźliście się w okalającym posesję zaśnieżonym ogrodzie, Jacoob chwycił cię za nadgarstek a po chwili ... staliście już w lokalu, który tak dobrze znałeś.

- Siadaj – Jacoob wskazał ci jakieś krzesło.

W dziwny sposób jego energia pobudzała cię. Mogłeś przysiąść, że nie tak dawno temu siedziała na nim Claire.

- To było głupie, Alvaro.

Jacoob użył twojego nazwiska, a nie skrótu Rafi czy słowa chłopie. Znaczy, że to, co powie miało być czymś wyjątkowo ważnym.

- Nie chciałem tego dla ciebie i gówno mnie obchodzi, czy w to wierzysz, czy nie. To miał być test twojej lojalności i mimo, że go oblałeś kompletnie, nie żywię urazy. Uratowałem ci dupę, mimo, że wiedziałem o twoich konszachtach z Percivalem. Ale w ten sposób niechcący wciągnąłem w temat Ormianina. Wciągnąłem bardziej, niżbym sobie kiedykolwiek życzył. Przez ciebie,

Spoglądał na ciebie surową, ponurą twarzą.

- Koty i szczury, Rafi – westchnął. – Tym jesteśmy i nikt tego nie zmieni.

Położył przed tobą mały kartonik. Wizytówkę. Napisano na niej tylko jedno imię

SETH i rząd cyferek telefonu.

- Niech Goodman do niego zadzwoni. Stał się waszą jedyną szansą.

Nim zdążyłeś coś napisać, zniknął.

Zostawił cię samego w zaśmieconej knajpie. Pogrążonego w ponurych rozmyślaniach.



Jessica Kingston


Zamknięta w celi czekałaś na rozwój wypadków.
Nic innego ci nie pozostało.

Twoje życie zmieniło się w koszmar. W obłęd, którego nie potrafiłaś ogarnąć. Szaleństwo tliło się w tobie. Iskra trafiła na podatny grunt. Stałaś się taka, jak ludzie, których ścigałaś. Często, jako policyjny psycholog, słyszałaś podobne tłumaczenia: „nie pamiętam, jak to zrobiłem”, „tak kazał mi anioł”, „Bóg mnie natchnął”, „diabeł mnie opętał”, „to nie byłem ja, uwierzcie mi”. W twojej głowie budziły się niespokojne myśli, ilu tych ludzi faktycznie otarło się o Prawdę. Otarło o wojnę toczoną przez anioły. I oszalały. Tak jak ty.

Jako specjalistka w tej dziedzinie mogłaś postawić tylko jedną diagnozę. „Obłąkana”.

Siadłaś na łóżku, podciągając kolana pod brodę. Pozycja embrionalna zawsze pomagała się skupić. Pomagał osiągnąć spokój. Nie tym razem jednak.

Kiedy tylko zamykałaś oczy, pod powiekami rozbłyskiwały ci krwawe, porażające swą intensywnością wizje. Na powrót przeżywałaś moment, w którym Matrona pakowała cię do piekielnej maszyny. Moment, w którym wiertła rozbijały twoją czaszkę. Moment, w którym ostrza dziurawiły twoje ciało.
Ból był tak realny, że aż otworzyłaś oczy.

Wrzasnęłaś ze zgrozy spoglądając w dół.

Twoją więzienną, szpitalną pidżamę pokrywała krew. Plamy czerwieni przesiąkające przez tkaninę stawały się coraz większe. Krew spływała ci po udach, brudziła pachnącą świeżością pościel.


Czaszkę rozsadził potworny ból.

Usłyszałaś wrzaski, dźwięk walących się murów, rozdzierający pisk przecinanego metalu.
Zaciskałaś dłonie wokół uszu, chcąc zagłuszyć te piekielne dźwięki, ale one były coraz głośniejsze i nie dało się z nimi walczyć. Rozbrzmiewały prosto w twojej głowie. Dudniły pod czaszką.

Nawet nie pamiętasz, jak i kiedy wpadłaś na pomysł walenia głową w mur, by wygnać z niej dźwięki. Nie pamiętasz też momentu, gdy do twojej izolatki wpadali mocno zbudowani pielęgniarze próbując cię powstrzymać. Nie mogłaś pamiętać, że jednemu z nich złamałaś kopniakiem szczękę, i dopiero zastrzyk posłał cię w niebyt.


* * *

Obudziłaś się czując, że twoje ciało domaga się jedzenia.

Otworzyłaś z trudem oczy i za chwilę zamknęłaś je z powrotem. To nie mogła być prawda!

Znałaś to miejsce. Może nie dokładnie to, ale jego nazwę. Metropolis. Wróciłaś do Prawdziwego Świata.

Obudziłaś się na starym, skrzypiącym, sprężynowym łóżku. W czymś, co wyglądało jak więzienna cela. Brudne ściany, pokryte rdzawymi zaciekami, wysoko nad tobą jakieś rury wystawały z sufitu, biegły dalej tworząc nad twoją głową istną plątaninę rur, złączeń i zaworów.

Pomieszczenie wyglądało jak kotłownia lub piwnica seryjnego zabójcy. Siadłaś na łóżku przyglądając się przez chwilę ciężkim, metalowym drzwiom. Nie były zamknięte. Widziałaś za nimi jakiś korytarz wyłożony brudnymi kafelkami.

Było cicho i ciemno, jeśli nie liczyć jednej żarówki podwieszonej na zwykłym kablu pod sufitem. Nie dawała ona jednak zbyt wiele światła.


Claire Goodam

Do jedenastej pozostało jeszcze troszkę czasu. Zastanawiałaś się, co z nim zrobić, kierując swoje plany raz w jedną, raz w drugą stronę. Wpaść do grafficiarza i wywlec go za ryj na przesłuchanie gdzieś w jakimś odludnym miejscu. Albo pojechać na Red Hook. Graficiarz. Red Hook. Graficiarz. Red Hook.

W końcu wybrałaś.

Red Hook powitało cię zimnym wiatrem od Zatoki. Mosty i tunele były zakorkowane. To ludzie uciekali z miasta na prowincję, bojąc się kolejnej nuklearnej eksplozji. Wszystkie dzienniki trąbiły tylko o San Francisco. Publikowały informację, że jest to zemsta za zastrzelenie Osamy Bin Ladena sprzed roku. Arabskie organizacje ekstremistyczne świętowały. Fanatycy i bojownicy szaleli na ulicach wiwatując i strzelając w powietrze z nieśmiertelnych kałasznikowów. Całą drogę na miejsce słyszałaś tylko nerwowe komentarze w mediach.
Prezydent ogłosił stan wyjątkowy i czerwony, najwyższy alarm, zagrożenia terrorystycznego.
A ty przemieszczając się przez spanikowany Nowy York zastanawiałaś się, jakie mroczne siły stoją za zamachem i w jaki sposób wiążą się ze sprawą, nad którą pracowałaś.

Red Hook.

Brudna dzielnica przemysłowo – portowa. Przynajmniej w części, do której ty się skierowałaś. Śnieżne zaspy, zamarznięte zdradliwe kałuże kryjące się pod warstwą świeżo spadłego śniegu. Szłaś ostrożnie czując lodowate sztylety wiatru wiejącego od strony wody.

To tutaj sprawa skierowała się na nowe tory. Wszyscy myśleli, że się skończyła, że Tarociarz i jego wspólnik zginęli w wybuchu tajemniczej bomby. Ale to nie była prawda.
Pośliznęłaś się na lodzie o mało nie lądując na tyłku. Mewy skrzeczały wydłubując resztki spod śniegu. Gdzieś sponad chmur dolatywał warkot śmigłowca. Podobny został strącony podczas akcji ujęcia Tarociarza. Zginęło wtedy sześciu ludzi. Pamiętałaś.
Nie było wśród nich tej trójki, którą próbował wmówić ci strażnik Iluzji. Na pewno.

Zimny wiatr ciął lodem policzki. Sypał zamarzniętym śniegiem. Niósł z sobą śmieci: torby foliowe, papierzyska, opakowania po chińskim żarciu.

Red Hook wyglądało normalnie. Beton, rdza, żółte, pozrywane taśmy policyjne powiewające na wietrze niczym sztandary. Ale podchodząc bliżej czułaś dziwny niepokój. Jakiś wewnętrzny głos w tobie krzyczał, byś uciekała. Czułaś się tak, jakby obserwowały cię czyjeś oczy. Z ukrycia, chociaż tobie nie udało się nikogo wypatrzyć, a od dyskretnej obserwacji postindustrialnych ruin łzawiły ci oczy wystawione na wiatr. Ale ktoś bacznie śledził twój marsz. Czułaś się tak, jakby mierzono do ciebie z karabinu snajperskiego. Jakby czyjeś czujne, bezlitosne oko nie odrywało od ciebie spojrzenia. Jakby palec na spuście zastanawiał się, czy nie wcisnąć tego maleńkiego, śmiercionośnego kawałka metalu.

Potrząsnęłaś głową. Zrezygnowałaś. Czułaś, że jeśli zrobisz jeszcze klika kroków stronę ruin skończy się to dla ciebie fatalnie.

Zawróciłaś wylękniona w stronę środka lokomocji. Trudno. Może innym razem nabierzesz więcej odwagi.


Terrence Baldrick


Rozmowa ze Strepsilsem przerodziła się w coś, co postronny słuchający uznałby za ostrą kłótnię. Szefa złapałeś w drodze do szpitala, gdzie właśnie Jessica Kingston zastrzeliła Waltera Mac Davella i Miję Mayfair.

Ta wiadomość wstrząsnęła tobą bardziej, niż kula, którą wpakowałeś sobie w czaszkę. Cokolwiek sprowadziliście z Metroplis, to chyba jednak nie była Jess. Możliwe, że Matrona zrobiła wam niemiłą niespodziankę. Reynard miał rację. Nie można było jej ufać.

Rozmowa zaczęła się od twojego urlopu, na który Strepsils nie wyraził zgody. Potem „zastrzelił cię” informacją o Jessice i jej akcji.

W zasadzie po tej informacji mogłeś tylko rozłączyć rozmowę pozostawiając sprawę nierozstrzygniętą. „Piguła” był w twojej opinii mięśniakiem, więc na pewno nie był w stanie zrozumieć subtelnej sugestii związanej z przerwaniem rozmowy.

Mieszkanie, w którym spotkałeś się z Emily, leżało w pobliżu Central Parku, ale po drugiej stronie.

Kiedy dotarłeś na miejsce z nieba zaczął prószyć drobny, puszysty śnieg. Central Park zdawał się być opuszczony i wyludniony. Lodowisko zostało zamknięte, podobnie ZOO, i muzeum. Był stan wyjątkowy. Wszelkie miejsca, w których gromadzili się ludzie były omijane szerokim łukiem. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w przypadku brudnej bomby atomowej. Jeszcze raz okazało się, że procedury nie nadążają za rzeczywistością. Nawet tą, która jest kłamstwem.

Twoje przebudzone zmysły postrzegały czasami Central Park, jako miejsce dzikie i mroczne. Pomiędzy pniami drzew czaiły się jakieś przygarbione cienie, mrok płożył się niczym mgła. Jednak po chwili wszystko wracało do normy i znów widziałeś ośnieżoną wizytówkę Nowego Yorku.

Czekałeś. I wtedy dotarło do ciebie, że zimno nie przeszkadza ci prawie wcale. Nie odczuwałeś go już w ten sposób, jak przed samobójstwem.

Na śniegu obok swojego buta twoje czujne oko zauważyło plamę krwi. Najwyraźniej sączyła się ona z twojej głowy. Przechodzący obok ciebie człowiek zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi. Może faktycznie było tak, jak powiedział to Reynard. Tylko ci, którzy znali Prawdę, potrafili dostrzec ją wokół siebie.

A prawda była taka, że strzeliłeś sobie w głowę i teraz niewiele różniłeś się od Alvaro. Prawda spłynęła na ciebie, niczym zimny prysznic. A co stanie się z takimi jak ty, kiedy Astaroth przegra swoja walkę?


Patrick Cohen


Czasami proste rozmowy są najlepsze. Dają najwięcej przyjemności. O niczym. O tematach dalekich od tego, w czym aktualnie siedziałeś po uszy, a czego nie dało się nawet nazwać właściwymi słowami.

Lektura Biblii też – o dziwo – dawała ukojenie rozbieganym myślom. Mimo, że większość napisanych w niej rzeczy mogło być kłamstwem, to jednak gdzieś, wśród tych drobnych literek, mógł kryć się klucz do prawdy. Skoro miliardy ludzi w to wierzyły, wierzą i będą wierzyć, to w końcu kłamstwo powtarzane po tysiąckroć zmieni się w prawdę.

Nawet nie pamiętasz, kiedy zasnąłeś.

* * *

Była tam. Pośród ruin, gdzie otworzyłeś oczy.
Była tam. Pośród spękanych betonowych płyt.
Była tam. Pośród rumowiska cegieł.
Była tam. Na wyłożonej brukiem drodze.

Krew. Strumyk szkarłatnej krwi. Ty wiedziałeś, że zaczyna się tam, gdzie chciałeś dojść. W wieży Astarotha. W twojej ‘mrocznej wieży”. Kluczu do rozwiązania tajemnicy Red Hook, jak sądziłeś.

To był sen. Podobne uczucie do tego, jak śniłeś go po raz pierwszy. Ale teraz miałeś większą skalę porównawczą. To Metroplois różniło się od tego, w którym się poruszałeś z resztą drużyny wyprawiając się na Unkath. Nie potrafiłeś powiedzieć, co to za różnica, ale czułeś ją.
Miasto Miast było jakby mniej realne. Mniej fizyczne. Zupełnie inne do cuchnącego rynsztoka – kryjówki Unkath, czy pokoju numer 66 w szpitalu „po drugiej stronie”.
Było też bardziej puste, na co też dopiero teraz zwróciłeś uwagę.

Obudziłeś się, jak zawsze wbrew swojej woli, przerywając swoją wędrówkę na sporych rozmiarów placu z dziwaczną konstrukcją pośrodku. Była to gigantyczna gilotyna, poruszająca się raz w górę raz w dół. Ale jej ostrze miało dziwny, zielonkawy kolor przypominający barwą banknoty.

Kierowany impulsem wykręciłeś szybko jeden, jedyny numer, który przyszedł ci na myśl.
Gdy usłyszałeś spokojny głos Meggie mówiący: - Czekałam wiedziałeś, że byłeś bliski rozwiązania zagadki wieży. Poczułeś się tak, jakbyś połknął gulę lodu, która rozpuszczała się w twoim brzuchu. Zadałeś pytanie, a Megan Torch odpowiedziała najlepiej jak potrafiła.

* * *

„Między Iluzją i Prawdziwą Rzeczywistością rozciąga się pas ziemi niczyjej – Pogranicze. To miejsca, w których przez fasadę kłamstwa prześwituje prawda. Nie ma tu żadnego przejścia tonalnego. To nieraz brutalne wyrwy w naszej percepcji, przebijające się wprost do Metropolis. Pogranicze najczęściej wyrasta w miejscach, od których normalni ludzie zwykli uciekać – opuszczonych fabrykach, squatach, zdezelowanych ruderach na przedmieściach, piwnicach pełnych zdegenerowanych ćpunów. Żyją tu istoty lawirujące między jednym światem a drugim, często same nie zdając sobie z tego sprawy.

Pęknięcia w Iluzji nie muszą być efektem fizycznej bliskości lokacji w niej usytuowanej do Prawdziwej Rzeczywistości. Kłamstwo drży również wtedy, gdy w danym miejscu dochodzi do nadmiernej eskalacji negatywnych emocji – aktów destrukcji czy fizycznej lub psychicznej przemocy.”


* * *

Obudziłeś się bardzo późno, jak na ciebie, z uczuciem prawdziwego wyczerpania. Było to zmęczenie zarówno fizycznej jak i psychicznej natury i coś ci mówiło, że niedługo uczucie to – podobnie jak w okresie pracy nad wyjątkowo trudną sprawą – stanie się twoim nierozłącznym towarzyszem.

Miałeś akurat tyle czasu, by nieco się ogarnąć, ubrać i udać na spotkanie z zespołem.

Najpierw ujrzałeś Baldircka i od razu poczułeś jakąś zmianę, kiedy do niego się zbliżałeś. Emanował jakąś dziwną, obcą energią. Kiedy podszedłeś bliżej, twoje „trzecie oko” dostrzegło krew kapiącą z głowy i ust detektywa. Czerwień brudziła mu buty i znaczyła śnieg obok nich, ale Terrence zdawał się tego nie dostrzegać.
Goodman pojawiła się w chwilę później, nadchodząc z innej strony. Przez ułamek sekundy widziałeś, że wokół jej szyi zaciska się coś na kształt smyczy, której nieskończenie długi koniec znikał gdzieś pośród budynków Nowego Yorku.

Nie ma co. Twoi znajomi przez ten krótki czas na pewno wiele przeszli i wiele się w nich zmieniło.


Patrick Cohen, Claire Goodman i Terrence Baldrick

Spotkaliście się na umówionym miejscu. W jakiś dziwny sposób samo miasto dodawało dramaturgii temu spotkaniu. Obok was na sygnale przejechało kilka pojazdów uprzywilejowanych, w tym dwa policyjne radiowozy. W dźwiękach syren wyczuwaliście jakąś panikę, która udzielała się otoczeniu. Nieliczni przechodnie zatrzymywali się, kuląc w sobie i szukając ciepła w kieszeniach płaszczy i kurtek. Większość odprowadzała wzrokiem samochody torujące sobie drogę przez ulicę i znikające w dali. Ich złowróżbne zawodzenie długo jednak niosło się z wiatrem przyłączając do dziesiątek innych sygnałów.
Teraz jednak dla waszej trójki coś się w nich zmieniło.

I wiedzieliście co. Nie były one prawdziwe.



Clause Grand


Twój gest wyraźnie rozbawił ogromną kobietę. Co prawda jej zintegrowana z metalową maską twarz pozostała nadal bez wyrazu, jednak coś w jej zachowaniu się zmieniło. Napięcie, które towarzyszyło ci, jak tylko zobaczyłeś to monstrum, jakby nieco zelżało.

- Wstań – mówiła tak samo, jak wyglądała. Metalicznie i bezdusznie.

Posłuchałeś polecenia.

- Wiesz, kim jestem?

Zaprzeczyłeś, zgodnie z prawdą.

- Wiesz, czemu cię wezwałam?

Znów pokręciłeś głową.

Chyba jej się spodobała taka postawa. Kobieta ruszyła w głąb kompleksu, dając ci znak, byś ruszył za nią.

Szliście wysoką rampą, z której widziałeś całą tą koszmarną fabrykę. Łańcuchy, pełne organicznych i mechanicznych kończyn. Podciągniętą wysoko pod sufit klatkę, w której leżały ludzkie szczątki. Kadzie z kwasem, w których rozpuszczano ludzkie szczątki, by następnie dziwaczną półpłynną substancje kierować rurami i przewodami do kolejnych kadzi i zbiorników. Im dalej się posuwaliście, tym więcej makabrycznych szczegółów widziałeś. Ale nie robiły one na tobie już wrażenia. Prawie nic w Metropolis nie mogło już cię wzruszyć.

W końcu z hali fabrycznej przeszliście do pomieszczenia, które wydawało się być salą kontrolną. Całą jedną ścianę zajmowała jakaś dziwaczna aparatura, pełna pokręteł, dźwigni, zegarów, lampek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Część z tej maszynerii wyglądała tak, jakby ukształtowano ją z kości i ścięgien. W przewodach zamiast paliwa czy oleju płynęła ciemnoczerwona substancja, zapewne krew.

Twoja przewodniczka zatrzymała się i wskazała ci halę produkcyjną, którą widać było przez brudną, pancerną szybę z waszej sali kontrolnej.

- Wiesz, co się tutaj produkuje?

Znów zaprzeczyłeś.

- Jesteś idealnym tworzywem, legionisto. Nieświadomym i łatwym do ukształtowania – to był chyba komplement. Lub groźba. Ciężko ci było stwierdzić to jednoznacznie.

Spojrzałeś na nią z wyczekiwaniem.

- Rozwieję twoją niewiedzę – zapewniła kobieta – cyborg. – Napełnię ją wiedzą. Zagramy w pewną grę. Ściągnęłam cię tutaj, bo potrzebuję kogoś, kto zrobi coś dla mnie po drugiej stronie. W więzieniu dla dusz. A różne osoby mówią, że ty chcesz się tam dostać. Wiedz, że mam taką moc. Moc by cię tam przerzucić, jednak nim się na to zgodzę, muszę wiedzieć, że będziesz posłuszny. W innym przypadku skończysz w którejś z tych kadzi. Jasne.

Pokiwałeś głową zastanawiając się, jakie masz szanse w walce z tą istotą. Czułeś, ze jest równie potężna jak Lilith. Ze zdmuchnie cię, jeśli zechce, bez wysiłku. Ale to pozwalało ci mieć nadzieję, że zdoła zrobić to, co mówiła. Przenieść cię do życia.

- Czy jesteś gotowy na moją grę? Pamiętaj. Jeśli ją przegrasz, zginiesz.
 
Armiel jest offline