Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-06-2011, 01:46   #291
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
...A wąż był chytrzejszy nad wszystkie zwierzęta polne, które był uczynił Pan Bóg. Ten rzekł do niewiasty. Jakże to, że wam Bóg rzekł - Nie będziecie jedli z każdego drzewa sadu tego?
I rzekła niewiasta do węża - Z owocu drzewa sadu tego pożywamy.
Ale z owocu drzewa, które jest w pośród sadu, rzekł Bóg - Nie będziecie jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snać nie pomarli.
I rzekł wąż do niewiasty - Żadnym sposobem śmiercią nie pomrzecie. Ale wie Bóg, że któregokolwiek dnia z niego jeść będziecie, otworzą się oczy wasze, a będziecie jako bogowie, znający dobre i złe.
Widząc tedy niewiasta, iż dobre było drzewo ku jedzeniu, a iż było wdzięczne na wejrzeniu, a pożądliwe drzewo dla nabycia umiejętności, wzięła z owocu jego, i jadła. Dała też i mężowi swemu, który z nią był. I on też jadł...


W środku bieda z nędzą. Brudny siennik, mały stolik i półnagi, wychudzony i już niezbyt młody Hindus w czarnej przepasce biodrowej i ciemnobrązowym turbanie. Tak chudy, że wyglądał jak szkielet obleczony cienką, starą skórą. Jadł. Po co? Luca nie wiedział i szczerze gówno go to obchodziło. W milczeniu obserwował jak staruch moczy małą ryżową kulkę w sosie barwy szczyn.
-Mahāna Talavāra - odezwał się Leo - wybrałem...c-co teraz?
Starzec milczał długo. Bardzo długo. Potem powiedział coś w hindi. Paplał długo jak wcześniej milczał. Ton głosu miał spokojny, jednak oczy … błyszczały jakimś gniewem. Luca i tak nic z tego nie zrozumiał, miał tylko nadzieję że Leo coś połapie. Niestety.
- Nie rozumiem...- z wyraźnym zagubieniem w oczach Leonard spojrzał na Lucę, po czym zaczął odwijać bandaż, podchodząc bliżej mężczyzny.
Hindus znów coś powiedział patrząc uważnie na tatuaż, bez żadnych jednak czytelnych emocji. Jego mowa była równie niezrozumiała, jak wcześniej. Międlił wciąż te same słowa Mahana Talavara i rakszas, Mandira. Ganeśa Mandira. Powtarzane jak imię lub miejsce.
Ganeśa Mandira. Ganeśa Mandira. Ganeśa Mandira.
Do znudzenia. Ich i chyba starucha też, bo jego wzrok zdawał się być coraz bardziej zmęczony jakby ich obecność przeszkadzała mu w jedzeniu. W końcu sięgnął po kolejną ryżową kulkę i zaczął maczać ją w rzadkim sosie i wsadził ją sobie do ust. Żuł tylko nie spuszczając z nich czujnych, ciemnych oczu.
- Niczego się n-nie dowiemy...- rzucił w kierunku Luci Leonard, po czym ruszył do wyjścia - ch-chyba wiem gdzie mamy s-szukać - kiwnął głową, po czym wyszedł na ulicę. Luca też wyszedł za Lynchem spluwając na pożegnanie. Starzec tylko uśmiechnął się na ten widok. Złym, złośliwym uśmiechem coś tam mamrocząc pod nosem w swoim języku. Zmrużone oczy tatuażysty przypominały dwie wąskie szczeliny, jak oczy węża.
- I tobie też pokurwieńcu - mruknął na pożegnanie Luca po kalabryjsku nawet nie siląc się by tamten go usłyszał.



Każdy miejscowy za kilka rupii potrafi wskazać dwie świątynię Ganeśi w miescie. Jedną na wielkim placu, drugą w okolicach portu.



No to się porobiło. Chwilę zajęło chłopakowi nim przeszedł do porządku nad tym, czego właśnie był świadkiem. Za nic, za żadną cholerę nigdy by nie uwierzył, gdyby ktokolwiek opowiedział mu to, czego sam przed chwilą był świadkiem. Szaleństwo. Czyste szaleństwo nie skażone odrobiną racjonalności. Ludzie przemykali, zdawało mu się we wszystkich kierunkach z dzikim wyciem i wykrzywionymi przerażeniem twarzami. Może dzięki temu zauważył tamtego. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto się boi. Albo jest obrzydzony widokiem rzygającego Lyncha. Właściwie to jego twarz nie wyrażała żadnej emocji. Luca widział, jak wytatuowany hindus powoli ale metodycznie przebija się przez rozhisteryzowany tłum w ich stronę i jednego rzutu okiem wystarczyło by stwierdzić, że nie dadzą rady wydostać się ze świątyni, nim tamten nie dotrze do nich pierwszy. Leo słaniał się na nogach przez co obaj zataczali niezgrabnie w drodze ku wyjściu. Szczęściem nikt na nich nie wpadał ani nie popychał. Ludzie jak zarazy starali się omijać ich z daleka.
- Dawaj Leo, dawaj - próbował przez ogólny zgiełk i ludzkie wycia popędzić Leonarda, sam obserwując zbliżającego się typa w tatuażach. Zasłanianie ręki kumpla nie miało już najmniejszego sensu, więc Luca ucapił Lyncha pod pachę i mozolnie zaczął holować. Nie było to łatwe. Na sile jednej ręki spoczywało ocalenie Lyncha i winchestera. Drugą musiał mieć wolną. Tamten się cały czas zbliżał, a Luca nie zamierzał ze śmieciem wdawać się w gadki.
Skurwiel tymczasem wpatrywał się tylko złym wzrokiem i pokonywał jard za jardem. Kiedy przemierzył już przynajmniej połowę drogi między nimi chłopak nie wytrzymał. Wyszarpnął z kieszeni loganową armatę, wymierzył tamtemu w twarz i wrzasnął.
- Stój kurwo i ani kroku dalej! - wiedział, że zrozumie. Wtedy w zaułku mówił do Luci po angielsku, poza tym niewerbalny przekaz nie pozostawiał wątpliwości - Stój, bo ci wyjebie prosto w ryj!!
- Trzeba mu pomóc - usłyszał spokojnie w płynnej angielszczyźnie słowa Hindusa przekrzykujacego gwar uciekających wiernych, którzy widząc broń w rękach Luci przyśpieszyli swoją ewakuację. - Nim zrobi sobie i innym krzywdę.
Jeśli nawet widział wymierzoną w głowę broń, zdawał się nią nie przejmować.
- Pomóc. Jak wtedy. W zaułku. Pamiętasz?
A jakże by nie. Pamiętał. Również to, że podarowany amulet o mało go nie zabił, kiedy to coś przez kieł wdarło mu się do głowy. A teraz strugał przyjemniaczka, kutas jeden. Co on sobie wyobrażał? Że jak ma do czynienia z gówniarzami to im każdy kit wciśnie? Pomogli wraz z tamtym suchym porąbańcem Lynchowi raz, a teraz chcą pomóc drugi. Bo że tamten sprzedał Leo temu nie ulegało dla Luci kwestii. Ale poznał się na nich. I na ich parszywych tatuażach. I nie zamierzał dać wodzić się za nos. Już on mu kurwa pomoże...
- Won parchu!! - wrzasnął z całych płuc i mocniej zacisnął kolbę rewolweru w dłoni.
Hindus spojrzał nieco poważniejszym wzrokiem. Zmrużył je jak kot, ale nadal się uśmiechał.
- Zaryzykujesz życie przyjaciela? - zapytał. - Szukaliście mnie przecież. Jestem Mahāna Talavāra. - zatrzymał się. - A teraz, albo natychmiast opuścisz broń, albo radzicie sobie sami. Wybieraj.

KURWA!! Każda komórka ciała chłopaka krzyczała w tej chwili ze wściekłości, bo nie potrafił wybrać. Wszystko przemawiało za tym że dranie od dawna byli w zmowie i kolejny raz dziś posłużyli się nimi, a zwłaszcza Leonardem w celu osiągnięcia sobie tylko znanych celów. Jednak pierdolony Hindus jednym zdaniem rozwalił wszystko, co z takim mozołem Luca układał sobie w głowie przez cały dzień. Jestem Mahana Talavara... i co to miało niby oznaczać. Chłopakowi te ichnie nazwy kompletnie nic nie mówiły i jedne z drugimi plątały się zaraz po trzecim wymówieniu. Głowę by dał że już słyszał dzisiaj te słowa, ale dałby też urżnąć sobie obie nogi, że nie miał pojęcia gdzie. U tatuażysty? Na ulicy? Tu, w świątyni tego porąbanego boga? Nie miał pojęcia a Leo nie kontaktował i niestety Luca musiał decyzję podjąć sam. I to szybko. Merde!! I gdzie do ciężkiej cholery byli Chopp i Garrett? Zawsze to samo....
Zaryzykował.
Musiał. Opuścił broń i choć nadal trzymał ją kurczowo w spotniałej dłoni i z napięciem czekał na to, co nastąpi, nie celował już w Hindusa.
Hindus podszedł. Spojrzał na podtrzymywanego przez Lucę Leonarda, a potem wyciągnął dłoń i położył ją na jego czole. Wystarczyło że powiedział szybko kilka śpiewnych słów, a wyrywający się dziko i zawodzący Leo zwisł bezwładnie w ramionach. Hindus chwycił go pod drugie ramię.
- Wyprowadzimy go tamtędy - wskazał głową wyjście zaraz obok ołtarza. - Pomóż mi. I bądź czujny. Kalliballi was zaatakowali.
- Kalliballi? Nas? Nas nikt nie... - dopiero teraz Luca zorientował się co mogło być powodem nagłego zniknięcia Waltera i Garretta. - A ty? Kim ty właściwie jesteś, co?
- Mógłbym zapytać was o to samo - odpowiedział spokojnym tonem. - Już drugi raz ścieżki naszego życia przecinają się ze sobą. Karma. To nie czas i miejsce by o tym rozmawiać. Musimy wyciągnąć najpierw stąd twojego przyjaciela.
Miał rację. Musieli, choć Luca nadal na jotę mu nie wierzył i nie ufał. Ale ważniejsze było, żeby wytargać Leonarda z tej cholernej świątyni. Ponieśli go więc uwieszonego na ramionach w kierunku, w którym pociągnął Talavara. O ile to było jego prawdziwe nazwisko...
Wyszli na ukwiecony dziedziniec z boku świątyni, tuż obok rzeki. Do wąskiej, kamiennej przystani właśnie zbliżała się jakaś łódź. Wiosłował w niej zawzięcie jakiś brodaty hindus w pomarańczowym turbanie. Mahana Tulavara wskazał ją głową.
- Zara zara - postawił się Luca - Gdzie ty nas chcesz? Było z nami jeszcze dwóch... bez nich nigdzie się nie ruszam!
- Jeden otruty. Jedzie do nas po pomoc. Drugi .. nie wiem. Da sobie radę.
- Jak otruty?! Co ty w ogóle? - Luca z coraz większym trudem ogarniał całą sytuację. W głowie mu się kręciło od nadmiaru wrażeń a rozszalałe serce nie znalazło jeszcze czasu by się uspokoić.
- Kalliballi.
- Co kalibali? Człowieku, mówże po ludzku!! Kim wy jesteście?
- Zabijamy … rakszasy. Oni .. je czczą. Kalliballi.
- Znaczy Tygrysy... tak? - chłopak ledwo nadążał a zamiast odpowiedzi dostawał kolejne zagadki.
- Bagha?
- No. Chyba. Takie pojeby, co to się malują w paski i mordują takimi...
- Bang naghi. Ostrza jak pazury. Kalliballi są gorsi. Całują kobrę.
Jak można było być gorszym od Tygrysów? Jak można było być bardziej szalonym od ludzi, którzy czczą ghule? Takie rzeczy poprostu nie mieściły się Luce w głowie. W międzyczasie dotargali się z Leo na przystań. Mahana Tulavara spojrzał na mężczyznę w łodzi, a ten pokłonił się i wziął za wiosło.
- Wsiadaj - wskazał Luce miejsce na wąskiej łodzi. - Spotkamy się na miejscu. Pilnuj przyjaciela.
Co było robić? Wsiadł, pomógł zataszczyć Leonarda na łódź i …. czekał na rozwój wydarzeń. No bo co było robić...
Wioślarz odbił od brzegu i ruszył z nurtem rzeki. Mahana Tulavara ruszył energicznym krokiem z powrotem w stronę świątyni. Po chwili łódź odpłynęła na tyle daleko, że budynek przesłonił wejście w stronę którego kierował się Hindus. Człowiek zniknął ale Luca nie potrafił zapomnieć jego słów. Zabijamy rakszasy. Pieprzenie. Skoro je zabijają, to co robił wtedy pomiędzy ich młodymi? Chłopak jakoś nie pamiętał, żeby ten cały Tulavara zabił wtedy choć jednego. A co, jeśli to prawda? Co on chce w takim razie zrobić Leo? A Am... miss Gordon, gdyby się o niej dowiedział...

Rzeka pełna była mniejszych i większych łodzi. Na jednej z nich przy dźwiękach egzotycznej muzyki tańczyły ubrane w wielobarwne szaty kobiety. Z innych sprzedawano warzywa, owoce i ryby. Wioślarz płynął zdecydowanymi, wprawnymi ruchami mijając inne łodzie i w niesamowitym tempie pochłaniając odległość. Luca przyglądał mu się uważnie, gotów strzelić gdyby okazało się, że ten jednak ma zamiar zaatakować lub wywinąć jakiś numer. Hindus zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na pasażerów.
W końcu dziób łodzi skierował się na brzeg i czółno przycumowało na jakiejś małej przystani, tuż obok pomalowanego na niebiesko domu. Luca zauważył, że ściana domu wystaje wprost z wody, a niewiele ponad jej taflą zamontowano drzwi wychodzące prosto na rzekę. Wioślarz uniósł wiosło i ochlapując przy tym Lucą i Lyncha mulistą wodą, uderzył piórem w drzwi. Te po chwili otworzyły się i pojawił się w nich wąsaty mężczyzna. Wioślarz obwiązał cumę łodzi wokół drewnianego elementu wystającego ze ściany domu i wskoczył zwinnie przez drzwi.
- Chodź ty - pokazał ręką na Lucę.
- Zara - odkrzyknął chłopak - A on? Pomóż mi wyciągnąć go z łodzi.
Hindus chyba zrozumiał. Wziął podaną przez kolegę linę i podczepił pod pachy Leo. Potem wciągnęli go razem, z tym wąsatym i z Lucą, do środka. Hindus pokazał na nogi Lyncha, a sam ujął go pod pachy. Czekał.
- Cunā śāpita - powiedział w końcu wąsacz tonem dość niepokojącym.
- Tak se tłumacz - mruknął Luca pod nosem i chwycił Leo za nogi. Nie było wyjścia. Było za to cholernie niewygodnie, bo prócz kumpla musiał tachać jeszcze swój zawinięty w brezent karabin, ale musiał dać sobie radę. I jeszcze uważać na tych dziwnych gości.
Nieśli go przez korytarz do większej sali, gdzie Luca zobaczył niecodzienny widok. Czterech półnagich chłopców w wieku góra dwanaście lat ćwiczyło …. walkę szablami pod okiem starszego człowieka. Widząc ich przerwali i skłonili się nisko. Luca zauważył też malowidło na ścianie. Przedstawiało… ghula. Z wyrysowanymi na jego cielsku czerwonymi punktami. Chwilę zajęło mu nim otrząsnął się z zaskoczenia, jednak skrzętnie zapamiętał te zaznaczone miejsca. Jeśli jednak Tulavara nie kłamał to mogła być bardzo przydatna wiedza.
Leo został zaniesiony na bok sali i ułożony na szerokiej ławie. Mężczyźni na coś czekali. Lub na kogoś. W końu pojawił się. Stary, z włosami białymi jak śnieg. Posłał Luce tylko jedno spojrzenie a potem skoncentrował uwagę na Leonardzie. Długo przyglądał się zmutowanej ręce, wreszcie wydał oczekującym mężczyznom jakieś polecenie.
Luca nic się nie odzywał chociaż bardzo go korciło, jednak raz że nie bardzo wiedział co miałby powiedzieć, dwa że nie chciał przerywać. gapił się tylko zafascynowany i przejęty, bo staruch oglądał Leonarda ze znawstwem w spojrzeniu.
Na rozkaz starca dwaj mężczyźni unieśli Leo. Luca chciał zaprotestować, ale stary Hindus spojrzał na niego. Wzrok miał twardy i w jakiś sposób zmuszający do posłuchu. Potem ruszył za mężczyznami. A kiedy Luca spiął się, by pójść za nimi starzec odwrócił się i coś powiedział.
- Masz czekać - usłużnie wytłumaczył jeden z chłopaków z szablą.
Bardzo mu się to nie spodobało, ale posłuchał. Coś mu mówiło, że gdyby tego nie zrobił ci gówniarze z szablami stanęli by mu na drodze. A potem wiadomo, polała by się krew. Zaklął więc brzydko pod nosem i siadł ciężko na ławie, tej samej z której dopiero co powleczono Leo diabli wiedzą gdzie i po co.
Dzieciaki przyglądały mu się przez chwilę, a potem pogonione okrzykami nauczyciela, wróciły do treningu. Luca mógł nie lubić tych Hindusów, ale machali bronią w sposób, który wprawiał go w oszołomienie. Tylko co z tego, skoro on miał pistolet i karabin. Już Bagha przekonały się, że tradycyjna broń w nowoczesnym świecie jest gówno warta.

Po upływie znacznego czasu do sali wszedł Mahana Tulavara. Dzieciaki i mistrz momentalnie przerwali trening i padli nisko na twarze.
- Twój przyjaciel czeka na zewnątrz. Możesz do niego dołączyć, jeśli chcesz. Ratowanie życia zajmuje więcej czasu, niż jego odbieranie.
Widać było, że chłopaki nie mogą wyjść z osłupienia że ich guru odezwał się do Luci. I do tego jeszcze po angielsku. Nawet na twarzy nauczyciela pojawił się przez moment cień zdziwienia. Luca posłał im spojrzenie pod tytułem: Ha, a widzita barany? i spojrzał z powrotem na Hindusa.
- Czemu polujesz, młody cudzoziemcze?
- Zeżarli mi brata. - odpowiedział.
- Zjedli jego ciało, nie ducha. To ważniejsze. Pamiętaj o tym, a twoja ręka będzie pewniejsza. Dzielnie walczyłeś tam w zaułkach. Dałeś się pochłonąć panice, ale … przełamałeś ją. Dlatego podarowałem ci kieł samca. Masz go jeszcze?
- Nie - odparł ze wstydem.
- Cunā śāpita nie nauczył cię, jak nad nim panować? Nie wiecie, jak odciąć się od jego złych wpływów, tak, by pomagał wam w łowach?
Luca pokiwał tylko głową. Nic nie wiedział o całych tych gusłach i nawet nie podejrzewał że Leo może wiedzieć.
- Więc mam względem was dług. Naraziłem was na niebezpieczeństwo przez swoją ignorancję. - zatrzymał się w pół kroku i skłonił nisko mówiąc bardzo energicznie. - Wybacz.
Tym razem Luca miał taki sam krowi wyraz twarzy jak reszta chłopaków. Kompletnie zaskoczony i skołowany takim traktowaniem dał się zaprowadzić na podwórze gdzie siedział...

Nikt inny jak Garrett! No nieee. Ten kot to zawsze spadnie na cztery łapy....
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 29-06-2011 o 02:04.
Bogdan jest offline