Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-07-2011, 17:04   #151
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Szalony szpital został gdzieś za drzwiami. Teraz było ich tylko troje. Dziecko, Anioł i Patrick Cohen.
Za plecami anioła rozległ się ledwie słyszalny szczęk ponownie zwalnianego zabezpieczenia pistoletu. A następnie spokojny "gotycki" głos.

- Stój. - Nie krzyk. Nie groźba. Uczciwe ostrzeżenie. - Uratowałem cię, bo ktoś okazał litość nad twoim cierpieniem i nie chciał byś umarła. Zostaw dziecko. Odejdź i żyj.

- Ona musi odejść. To jej czas. Nie chcesz chyba stanąć pomiędzy przeznaczeniem? Jej czas tutaj dobiegł końca. - Głos miała spokojny i pozbawiony emocji.

- Czasami dzieje się coś, na co nie mamy wpływu. - Dodała sentencjonalnie.

Z trudem podniósł się z ziemi i chwiejnie stanął na nogach.
- Jestem taką samą częścią przeznaczenia, jak ty. Gdyby tak nie było, twoim przeznaczeniem byłaby śmierć na tym dziedzińcu, a przeznaczeniem tego dziecka - życie.

- Słusznie. Czy chcesz mnie zatem prosić o spłacenie długu. Uratowałeś moje istnienie i chcesz, bym nie odbierała życia temu dziecku, tak? Niezależnie od ryzyka, jakie to stwarza?

- Tak, chcę, żeby żyło. Nie myśl o tym, jak o długu. To raczej ciekawa inwestycja. - Chwiejnym krokiem podszedł do anioła i stanął obok niego, spoglądając na dziecko - Każdy wybór niesie za sobą ryzyko. Żadne z nas nie zna wszystkich konsekwencji.

- Rozumiem. Jesteś ciekawym człowiekiem, doktorze Cohen. Tyle razy stałam obok i przyglądałam się, jak pracujesz. Słyszałam twój głos. Widziałam skupienie i oddanie pracy. Jej życie należy więc do ciebie. Ja jej nie zabiorę. To bardzo ryzykowny wybór, ale dokonał się. Pokażę ci, chodź - wyciągnęła dłoń w twoją stronę. Miała delikatne palce i zakończone pięknymi paznokciami.

Cohen skinął głową i ujął dłoń dziwnej istoty.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5BAjPXyiOuw[/MEDIA]

W chwilę później nie stał już w pokoju. Stał w sali obserwując wykonywanie wyroku śmierci przez wstrzyknięcie trucizny. Skazańcem była drobna i blada kobieta.Rysy twarzy dziewczynki i tej, na łóżu śmierci, pokrywały się ze sobą.
- Krwawa opiekunka - powiedział “anioł”. - Zabije dziewiętnaścioro dzieci na całym zachodnim wybrzeżu. Powie, że to wina głosów. Że cudownie ocalała, bo pomogły jej anioły. Jednym z tych dzieci będzie twoja wnuczka. To cena, jaką osobiście zapłacisz, za pomoc tej przyszłej morderczyni. Chcesz zobaczyć więcej, doktorze?
Ponownie wyciągnęła rękę.

- Zaczekaj. - Cohen patrzył na scenę, którą mu okazano. Ku własnemu zdziwieniu po pierwszym, chwilowym szoku nie czuł ani trwogi, ani poczucia winy. W tej chwili był jak chemik, którego eksperyment nie przebiegł według podręcznika, mimo, że wydawało mu się że wszystko zrobił dobrze. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo był kiepskim chemikiem, albo odkrył jakieś prawo, którego nie znał autor podręcznika. Przez dłuższą chwilę milczał wpatrując się w przygotowania do egzekucji. - Czy to jedyna możliwa przyszłość?

- Oczywiście że nie. Ale najbardziej prawdopodobna.

- Czy wśród pozostałych wariantów jest jakiś, w którym zrozumie dar, który otrzymała i zmieni się w przeciwieństwo... tego? - wskazał głową skazaną morderczynię.

- Wszystkie opcje są możliwe, jedne mniej, inne bardziej prawdopodobne.

Cohen w milczeniu przysiadł na krześle w tylnym rzędzie. Przez chwilę wodził wzrokiem za lekarzem nadzorującym egzekucję.
- Czy to by się stało również, gdybyś nigdy nie dotarła do jej pokoju?

- Tak. Gdybyś mi nie pomógł to właśnie by mogło się stać z największą dozą pewności.

- Rozumiem. - Przez chwilę rozważał odpowiedź istoty. - Widziałem tu dość. Chodźmy.

Znów zmiana scenerii. Stali teraz na szczycie jakiegoś wysokiego budynku, z którego widać panoramę świateł. To Nowy York. Jesteś pewien widząc światła pomnika WTC godzące snopami w niebo.

- Każdy z nas czegoś szuka - powiedziała “anielica”. - Szczęścia, władzy, pieniędzy, miłości. Nawet istoty poza czasem, jak ja czy Najwięksi. A czego ty szukasz doktorze? Jak byś zdefiniował swoje poszukiwania?

Cohen milczał dłuższą chwilę wpatrując się w panoramę miasta, w którym spędził właściwie całe swoje życie.
- Ciekawe pytanie. - znów na chwilę zamilkł chowając dłonie głęboko w kieszeniach - Myślę, że szukam prawdy. Logiki. Sensu. Jakiejś uniwersalnej reguły.

- Prawdy? - upewniła się dziewczyna. - A jeśli prawda nie istnieje? Jeśli reguł nie ma? Jeśli wy, ludzie, potraficie je zmieniać?

- Prawdy nie można zmienić. - Powiedział to tonem, jakiego można by użyć, do tłumaczenia dziecku dlaczego pingwiny nie spadają z kuli ziemskiej mimo, że są na jej spodzie. - Pewne reguły można naginać, można zmieniać punkt widzenia, można kłamać, ale nie można zmienić swojego kłamstwa w prawdę. A pewnych podstawowych reguł, uwierz mi, nie umieją zmieniać nawet Anioły Śmierci.

- Nie miałam na myśli ich. Miałam na myśli ludzi. To wy zmieniliście kłamstwo w prawdę, a Iluzję w wasz świat. Wasze czyny i wasze myśli. Nie oceniam was. Nie rozliczam. Po prostu tak jest.

- Iluzja - jakże wy, mieszkańcy Metropolis, kochacie to słowo. Czy twoim zdaniem prawdą o teatrze jest jego kotłownia, magazyny rekwizytów, garderoby... czy raczej treści i emocje przekazywane ze sceny? Jedno i drugie jest jakąś prawdą, ale co jest twoim zdaniem ważniejsze? Co stanowi meritum?

- Sam sobie musisz odpowiedzieć na to pytanie. Widzisz tamto miejsce? - wskazała jakiś punkt dłonią zmieniając temat. Był to wysoki budynek z dość charakterystycznym zwieńczeniem szczytu. - W uliczce do niego przylegającej znajdziesz sklepik z przyprawami i ziołami. Tam prowadzi cię ścieżka do twojej wieży, doktorze. Jednak uważaj. Wybory, których dokonasz, będą miały poważniejsze konsekwencje, niż ten, który dokonałeś w sali szpitalnej. Dużo poważniejsze. Dlatego mówiłam o iluzji. Gdybyś nie wplątał w to wszytsko Natashy, on zapewne nie uczyniłby z niej swojego narzędzia, a jej życie … potoczyłoby się inaczej. Tak jak życie waszej przyjaciółki, Detektyw Kingston. Byłam tam, gdy ją zabito. Widziałam, jak dusi się powieszona na sznurze uplecionym z prześcieradła. Jak odchodzi brudząc wszytsko wokół. Bo zawsze tak odchodzicie. W brudzie. Brudzie i smrodzie. Niestety. Zginęła, bo chcieli go dopaść. I wy zginiecie, bo chcą go dopaść. Traktują was jako wabiki na niego. To na nim im zależy. Na jego sekrecie. Na jego tajemnicy. Ale powiedzieć ci coś o Astarothcie, doktorze?

- Każdy strzępek informacji o Astarocie jest dla mnie bezcenny. - Błysk w zdrowym oku zniknął. To było jak uderzenie w brzuch. Czuł, że “anioł” gra jego poczuciem winy, ale ta świadomość w niczym nie pomagała. Bo racjonalne czy nie, poczucie winy było faktem, z którym nie dało się dyskutować i którego nie było sensu ukrywać. Tasha, Jess... to był dopiero początek listy.

- Jest taki jak ty- powiedziała powoli badając pozbawionymi oczu oczodołami twarz Cohena. - Zawsze osiąga to, czego pragnie. I lubi czystość.

Cohen wybuchnął śmiechem. Radosnym i pozbawionym cienia złośliwości.
- Pierwsze podobieństwo to miłe, choć nieprawdziwe pochlebstwo, zarówno w stosunku do mnie, jak do niego. Z drugiego wynika tyle, że mamy wspólne dziwactwo. - uśmiechnął się do istoty starając się coś wyczytać z jej nieludzkiej twarzy - ale czuję o co ci chodzi. Skoro już tak sobie miło rozmawiamy... kim właściwie jesteś?

- Nikim ważnym. Jednym z Zastępów. Ale teraz mam inną rolę. Zabieram dusze. Pomogłam ci już na tyle, na ile mogłam. Gotów, by wrócić do szpitala?

- Zaczekaj. Jeszcze jedna rzecz. Mówiłaś, że obserwowałaś mnie przy pracy. Czy... czy wiesz co się stało z duszą Eriki Aerial i reszty dzieciaków poświęconych we wrześniu?

- Odeszły.

- A co z ofiarami z tego roku. Wiem, że eksperyment się nie powiódł, ale co się stało z ich duszami?

- Odeszły. Zdardzę ci sekret. Dusze są nieśmiertelne. Nie można ci ich zabrać. Musisz ją oddać sam. Świadomie.

- Dziękuję. Za wszystko. Możemy wracać.

Ocknął się na ławce w poczekalni. Dotyk czyjejś dłoni na ramieniu.

- Patrick - głos Natashy przebijający się przez senność. - Już mnie opatrzyli. Lekarz chce zatrzymać mnie na dzień lub dwa. Szkła poraniły mi stopy i obawia się odmrożeń. Powiedziałam mu, żeby się pieprzył sam i chyba mu się to nie spodobało. Chcę już stąd jechać. Jestem zmęczona. Wszystkim.

Nie zadał pytania, które cisnęło mu się na usta.


***

"Najpierw pojawia się cudzołóstwo, potem z niego rodzi się zabójca. Będąc przedtem synem Szatana, staje się zatem zabójcą ludzi, zabija braci swoich.
Każde połączenie niepodobnych do siebie ludzi jest cudzołóstwem."


Ewangelia Filipa

***


Wizyta w Nowym Jorku, po znanej od dzieciństwa stronie wszechświata zdawała się trwać parę minut. Właśnie... "wizyta". Chyba nie było lepszego sformułowania na ten powrót z Metropolis. Cohen pamiętał, że obudził się w szpitalu. Pamiętał chwilę rozmowy z Tashą. Przypominał sobie przeglądanie nieodebranych połączeń i to, że z jakiegoś powodu nie zdecydował się na żadne odpowiedzieć.
Pamiętał, że zniszczył i wyrzucił zarówno telefon służbowy, jak i ten na kartę, ucząc się wcześniej na pamięć wszystkich numerów, które uznał za istotne (lista nie była długa i obejmowała jego najbliższych współpracowników, Kevina Maloone, oraz Meggie). Pamiętał Brooklin. Stary wagon zaadaptowany na naleśnikarnię. Lokal amerykański niczym dziecięca otyłość. Pamiętał siebie siedzącego naprzeciw Natashy Kalinsky ubranej w ciuchy, które osobiście kompletował jej w H&M koło szpitala, ciuchy które ni cholery nie przypadły jej do gustu, czego usilnie starała się po sobie nie pokazać. Pamiętał że jedli naleśniki z syropem klonowym, ale o czym rozmiawiali, już raczej by sobie nie odtworzył.
Pamiętał że szukali bezpiecznego motelu i znaleźli go gdzieś na obrzeżach Jersey. Pamiętał jej uścisk i spojrzenie, gdy znów musieli się rozstać.

Wszystko to było jak krótka przerwa w śnie, taka w której idziesz sobie nalać szklankę wody, albo po prostu do kibla. Trwa minutę, po czym wracasz do sennych majaków mniej więcej w tym samym miejscu, w którym je przerwałeś.

W przypadku Cohena były to drzwi niewielkiego sklepiku na Manhatannie. Wystawa przytłaczała orgią barw: kolorowe opakowania herbat, ziół, korzeni, naczynia do yerba-mate, moździerze i tysiące innych gadżetów, których zastosowania mógł się tylko domyślać. Z okładek wystawionych książek wpatrywały się w Cohena mądre spojrzenia wiekowych Joginów, oraz obezwładniające, matczyne uśmiechy starszych pań w ludowych strojach z regionów o których nigdy nie słyszał.

Patrick wciągnął powietrze, jak przed wskoczeniem do basenu, po czym pchnął ciężkie, oblepione reklamami drzwi i wszedł do środka.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 04-07-2011 o 17:42.
Gryf jest offline