Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-07-2011, 21:31   #153
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Nad Nowy York nadciągała śnieżyca. Miasto znalazło się na razie dopiero w jej strefie przedniej tak, że mieszkańcy nie za bardzo zdawali sobie sprawę z tego, że za kilka godzin ulice Wielkiego Jabłka zamienią się w Biegun Północny.

A już dzisiejszy dzień nie wyglądał najlepiej.

http://www.youtube.com/watch?v=HsYT7...eature=related

Burza nadciągała od strony Kanady i dotarła już do Connecticut paraliżując wszelki ruch. Autostrady zasypał śnieg, pociągi zmuszone były zatrzymać się w pół drogi, samoloty zostały uziemione a te, które miały lądować w strefie sztormowej, kierowano wszędzie tam, gdzie się tylko dało.

Media informowały o gwałtowności wiatru, intensywności opadów śniegu i anomaliach temperaturowych. Eksperci od globalnego ocieplenia i klimatolodzy przerzucali się teoriami i możliwymi scenariuszami zdarzeń. Przez chwilę śnieżyca przebiła się przez zgiełk medialny czyniony wokół wybuchu nuklearnego w San Francisco i możliwych kolejnych zamachów przy użyciu „brudnych bomb”.
Internet oszalał. Na forach dominowały teorie 2012, a ich zwolennicy zyskiwali coraz większe grono przerażonych zwolenników.

Świat zbliżał się do końca.

A winę za to ponosiła niewielka grupa ludzi i nawet oni byli nieświadomi tego faktu.


Claire Goodman

Zaczęłaś działać, jak tylko rozdzwoniły się syreny przeciwpożarowe.

Wiedziałaś, ze nie masz już odwrotu. Że to, co zrobiłaś było ostatecznym zaprzeczeniem ciebie, jako policjantki. Ciebie, jako osoby społecznie poprawnej. Pożar na oddziale noworodków. Pożar, który mógł narazić na szwank życie i zdrowie tych maleństw podłączonych do inkubatorów. Wcześniaków podłączonych do systemów podtrzymywania tych wątłych iskierek życia. No i oczywiście kidnaping. Wyroki za takie działania, jeśli weźmie się pod uwagę wcześniejszy incydent z pielęgniarką, to co najmniej piętnaście lat.

* * *

Ale skąd Goodman mogła wiedzieć, że środki czystości i środki do odkażania powierzchni szpitala są tak łatwopalne i na dodatek wybuchowe.

Eksplozję i krzyki usłyszała, kiedy – wykorzystując moment nieuwagi jakiejś pielęgniarki –wślizgiwała się za nią do zamkniętych na elektroniczny zamek pomieszczeń dostępnych tylko dla personelu.

Pielęgniarka zauważyła chyba w niej coś podejrzanego. Goodman mogła przysiąc, że twarz dziewczyny faluje, odkształca się, rysy ...

Nie czekała!

Pistolet sam znalazł się w dłoni byłej pani policjant. Kolba uderzyła dziewczynę w nasadę nosa. Czerwień krwi zalała twarz pielęgniarki, a ona sama upadła nieprzytomna na podłogę.

* * *

Teraz już nie miałaś odwrotu.

Dziewczyna leżała nieprzytomna na ziemi, w szpitalu szalał pożar, którego byłaś sprawczynią.
Nie tracąc czasu przebiegłaś do pokoju z noworodkami. Już wcześniej wiedziałaś gdzie leży Nathan – dziecko Marion Jade. Wyjęłaś zawiniętą w becik kruszynę z plastykowego, ocieplanego łóżeczka i zawijając, w co się dało ruszyłaś do wyjścia.

Na korytarzu panowało zamieszanie. Personel nie zwracał na ciebie uwagi. Dziecko, na szczęście spało i nie płakało. Zresztą kwilenie noworodka nie jest aż tak głośne i na pewno nie byłoby aż tak dobrze słyszalne podczas alarmu.

Na korytarzu pojawiła się ochrona wezwana zapewne do opanowania pożaru i zamieszania, jakie wywołał. Przez chwilę widziałaś miejsce, gdzie wznieciłaś pożar i poczułaś się nieswojo. Płomienie wychodziły na korytarz – wielkie, łapczywe jęzory, które nie poprzestaną na tym, co już pożarły. Huczące, ogniste piekło. Ktoś uruchomił gaśnicę, jakiś ojciec krzyczał, że jest strażakiem i może pomóc.

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dojdziesz do schodów, którymi wydostaniesz się ze szpitala. Bo windę „okupowali” ochroniarze nadzorujący rozpoczynającą się ewakuację piętra. Jeszcze tylko troszkę...

Dziecko zaczęło kwilić. Zamarłaś, bo miałaś wrażenie, że wszyscy wokół słyszą ten głos. Ale myliłaś się.

Usłyszeli dopiero, kiedy byłaś przy schodach.

- Proszę pani! – krzyknął ktoś za tobą.

Zerknęłaś. To był ochroniarz.

- Co pani ma w torbie.

Dziecko płakało cieniutkim, wystraszonym głosikiem.

Rzuciłaś się do ucieczki. Trzasnęły drzwi przeciwpożarowe. Ochroniarz nie gonił cię. Zwyczajnie chwycił za krótkofalówkę przy boku.


* * *

Wiedziała, że ma małą szansę wydostać się ze szpitala głównym wyjściem. Ochrona była dobrze zorganizowana. Zapewne ten, który ją „wyczaił” zawiadamiał juz tych na dole, by obstawili wyjście.

To był spory i nowoczesny szpital. Większość oddziałów blokowały zamki elektroniczne. Mogła poruszać się tylko po ogólnie otwartych obszarach, a tych nie było aż tak wiele. Poza tym dzieciątko kwilące w torbie od razu zwracało na nią uwagę.

Jej policyjny umysł szybko analizował potencjalne drogi ucieczki.

Główne wyjście – odpada z wiadomych powodów. Wyjście dla karetek – za dużo ludzi, ale stwarzało pewną szansę. Wyjście od zaplecza – przez kuchnię. Jest szansa.

Z dołu usłyszała tupot ciężkich butów. Ochrona nie czekała. Wyszła jej na spotkanie.

Dziecko kwiliło, Goodman biegła, ochroniarze również. Znając życie już ktoś wezwał policjantów. Porwanie noworodka nawet w czasach, gdy terroryści użyli brudnej atomówki nie mogło pozostać bez echa.

Gdzieś, w swojej głowie Claire Goodman usłyszała śmiech. Szyderczy i złośliwy.


Rafael Jose Alvaro


Szedłeś, zataczając się i ślizgając po oblodzonym chodniku. Zapach papierosa poczułeś razem z dudniącym echem krwi.

- Psssst – szepnął człowiek w długim, nieco zniszczonym wojskowym trenczu – Te. Fantom. Niewidzialny człowiek. Do ciebie gadam.

Chodziło mu chyba o bandaże na twojej twarzy.

- Widziałem, jak cię pogonili. Mam wszystko, co chcesz. Crack. Meta. Kwas. Śnieg.

Spojrzałeś w stronę przyczajonego dealera.

Faktycznie miał wszystko. Czerwień wyłączyła myślenie. Nóż sam znalazł się w twojej dłoni. Skoczyłeś, szybki jak myśl wbijając ostrze w gardło sprzedawcy tej trucizny.


* * *


Czerwień znaczyła brudny śnieg zaułka. Dealer był martwy, a na jego szklisty wzrok sypały się płatki śniegu. Alvaro miał usta we krwi. Ciepły, życiodajny płyn wypełniał go po brzegi. Czuł się zdecydowanie lepiej, dzięki życiu tej wszawej gnidy.
To tacy jak on zabijali młodzież, nad którą wcześniej pracował. W poprzednim życiu. Tacy jak ten trup sprzedawali im truciznę tylko po to, by zarobić na działkę dla siebie. Alvaro czuł skażenie tej krwi. Facet, którego zarżnął, miał HIV, a w jego krwi pływało tyle kokainy, że Rafael poczuł jej działanie. Miał wzwód i ochotę na seks. Miał wrażenie, że może przenosić góry. Pragnął towarzystwa ludzi, chociaż wiedział, że niestety nie może zaspokoić tej potrzeby.
Jako policjant wiedział, że stan ten nie potrwa za długo. Że kiedy efekty miną zacznie myśleć o kolejnej dawce lub popadnie w depresję.

Ale przez tą jedną, okupioną czyjąś śmiercią chwilę, był szczęśliwy. Szczęśliwy jak sam diabeł.


* * *

Ochłonąłeś dopiero czując chłód na policzkach.

Siedziałeś na ławce w parku. Nie był to Central Park, ale jakiś mniejszy skwerek gdzieś w sercu Nowego Yorku.

Lodowaty ziąb pomagał zebrać myśli w jedną całość. Euforia znikła, zastąpiona przez zwykłe dla ciebie rozterki moralne. To, jak zabiłeś, wprawiało w szok. Sprawnie, bez cienia refleksji. Jak .. nie ty. Jakbyś ....

- Brawo – usłyszałeś znajomy głos koło siebie.

Zaśnieżona ławeczka zaskrzypiała pod ciężarem jakiejś siadającej osoby.

Nash Tharot. We własnym.... garniturze.

Blada twarz obróciła się w twoją stronę. Smuga oddechu zwisła na moment przed twarzą Anioła Śmierci.

- Dokładnie tak jest, Rafaelu Alvaro – powiedział Astaroth. – Twoje ciało opętuje demon. Fragment tego samego .... istnienia ..... które daje te niby-życie twojemu stwórcy. Tego samego, które napełnia inne Dzieci Nocy. Jak balony napełnione jednym oddechem. Istniejecie tak długo, póki ten oddech w was jest.

To wyglądało jak sen. Jak majak zrodzony po kokainie przyjętej wraz z krwią bezimiennej ofiary.

- Przestań załamywać ręce. W Wydziale Specjalnym mieli pracować ponoć sami wyjątkowi ludzie. Odporni na stres. Inteligentni. Wytrzymalsi lub bardziej zawzięci od innych policjantów. Masz śledztwo do zakończenia. Zapomniałeś? Czyżby śmierć tak wiele w tobie zmieniła. Czyżby Prawda cię przytłoczyła?

Pokiwałeś głową.

- Dałem ci wegetację. Teraz dam ci coś innego.

Dłonie Nasha zacisnęły się wokół twojej twarzy. Czaszkę przeszyło zimne światło. Spadłeś z ławki.

- Znajdź dla mnie bezdomnego z Red Hook. Idź tam. Natychmiast! Jeszcze jest szansa. I ściągnij tam Terrenca i Cohena.

Ocknąłeś się na śniegu, w jakiejś zaspie, za zasłoną krzaków.
Sen – bo to był sen – kołatał ci się pod głową. Leżałeś w jakimś parku. Mokry i wyziębiony. Ale czułeś się dziwnie odmieniony, chociaż nie bardzo wiedziałeś, czego dotyczy ta odmiana.


Patrick Cohen


Pierwszym, na co zwracało się uwagę przekraczając próg sklepiku był zapach. Wiercący w nosie intensywny zapach ziół. „Magiczne” oko oszalało. Pokazywało, zamiast wnętrza sklepu z przyprawami jakieś świetliste abstrakty. Dłuższą chwilę trwało, nim Cohen doszedł do siebie, a oko dostosowało się do otoczenia. Chociaż nie do końca. Detektyw widział przez nie wszytko tylko monochromatycznie, a ubogą paletę barw dopełniły srebrzyste smugi emanujące z części towaru.

Za ladą stał Azjata w średnim wieku i tradycyjnym orientalnym, bogato zdobionym stroju. Przynajmniej tak widziało go zdrowe oko. Bo te nasycone luminą Astarotha pokazywało dziwaczny, pokręcony twór przypominający skrzyżowanie Chińczyka z gigantyczną modliszką. Humanoidalne ciało, zniekształcona ni to ludzka, ni to owadzia twarz oraz dwoje kosowatych odnóży zamiast rąk.

Monstrum zmrużyło oczy na widok Cohena a potem uśmiechnęło się tak, jakby ujrzało starego znajomego.

- Cohen san – skłonił się Azjata – demon. – Znalazłeś mnie.

Wizja napłynęła nagle.

Cohen widział wielkie koła, obracające się w przeciwnych kierunkach i napędzające inne, mniejsze. Wiele więcej mniejszych. Stali obok siebie – on i demon – modliszka – wpatrując się w istotę przywiązaną do kół. Nagą, straszliwie bladą i chudą kobietę o długich, siwych włosach. Jeszcze jeden obrót i ciało wrzeszczącej staruchy znalazło się między dwoma obracającymi się mechanizmami. Do wspomnień napłynął odgłos pękających kości, kiedy gigantyczne koła zmiażdżyły wrzeszczącą staruchę. Życiodajna krew popłynęła trybami, bryznęła na podłogę obok.

- Żarna życia i żarna śmierci – do wspomnień napłynął głos demonicznego Azjaty. – Obracają się i mielą, mielą i mielą. Bez końca.

Wizja zniknęła równie gwałtownie, jak się pojawiła.

- Przyszedłeś po to, co zostawiłeś?

Pokiwałeś głową nie bardzo wiedząc, co innego mógłbyś zrobić.

- Zaczekaj, Cohen san.

Azjata znikł na zapleczu. Patrick został sam obserwując dziwaczne fluidy unoszące się z wielu ziół. Potrafił je nazwać. Wiedział, czym były.
Pożądanie. Gniew. Nadzieja. Złudzenia.Rozpacz.
Ludzkie emocje sprzedawne, jak przyprawy.

Azjata wrócił po chwili. Położył na ladzie zrobione z laki, bogato zdobione chińskie pudełeczko. Nie było duże. Miało z pół metra długości i z trzydzieści centymetrów wysokości. Zamykała je pieczęć z symbolem Astarotha.

- Powiedział, że znajdziesz tam to, czego szukasz – przekazał Azjata. – Że będziesz wiedział, jak otworzyć pudełko. Kazał też przekazać ci, że kiedy to zrobisz nic już nie będzie takie same, Cohen san. Nieczęsto słyszałem, by mówił tak poważnym tonem.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał oznajmiając klienta.

Było ich dwóch. Obaj wysocy, w długich płaszczach, w wojskowych butach. Mieli szerokie rysy twarzy. Toporne i prymitywne. Oczy, do tej pory szare i zimne, wypełniła czysta, szkarłatna barwa krwi. Znałeś te istoty. Niedawno uciekałeś przed jedną z nich razem z Goodman, Baldrickiem i Natashą. Gibborimy.

- Nie jesteście tutaj mile widzianymi gośćmi – powiedział Azjata spokojnym tonem.

W końcu przypomniałeś sobie, jak się nazywał. Tang Lee.

- Szukamy twojego pana, Tang Lee.

- Tutaj go nie ma.

- To dziwne, bo wyczuwamy tutaj jego esencję.

- Dziwne, że wy gibborimy, wyczuwacie coś więcej, poza własnym smrodem. Wynoście się stąd. To porządny sklep. Nie obsługujemy tu takich paskudnych hybryd, jak wy.

- Odszczekaj to – warknął jeden z gibborimów zrzucając płaszcz.

Miał ciało atlety. I czerwone skrzydła. Jak oczy.

- Cohen san. Moze lepiej wyjdź przez zaplecze – poprosił Tang Lee tonem niezobowiązującej pogawędki. – Za chwilę zrobi się tutaj bałagan.


Terrence Baldrick

Taksówka, jak można było przypuszczać, ugrzęzła w korku. Kierowca klął, na czym świat stoi, trąbił jak wszyscy wokół, ale przez kwadrans nie przejechaliście więcej niż przecznicę.
Nie było rady. Zapłaciłeś za ten niedokończony kurs, wyszedłeś i ruszyłeś pieszo.

Nadzieją było metro. A stamtąd miałeś do przejścia niespełna kilometr.

Perony były prawie puste. Nowojorskie metro nocą, szczególnie ostatnimi czasy, nie należało do twojego ulubionego środka transportu. Rękę trzymałeś w kieszeni płaszcza, gdzie zimny dotyk pistoletu dodawał ci otuchy. Szczególną uwagę zwracałeś na dziwacznie ubraną grupę młodzieży w stylu emo. Ich naćpany szef, z głową poprzebijaną nitami, rozwalał właśnie automat z napojami. Ludzie przezornie uciekali wzrokiem. Ty także poszedłeś za ich przykładem.

W końcu przyjechał twój pociąg. Kiedyś srebrzysty, teraz wysprejowany wagonik w środku którego śmierdziało wymiocinami. Kiedyś, być może, poszukałbyś innego przedziału, ale po smrodzie Metropolis odór wagonika nie robił na tobie najmniejszego wrażenia.

Siadłeś na jednym ze zdewastowanych krzesełek i wpatrzony w swoje odbicie w szybie czekałeś, aż metro opuści peron.

Ten mężczyzna wskoczył w ostatniej chwili i to zwróciło twoją uwagę. Od razu go poznałeś. To był mister napakowany do granic przyzwoitości, skośnooki, wietnamski pan Kutas. Pomagier nie-świętej pamięci markiza De Sade.

Wyszczerzył zęby w grymasie nienawiści. A miał, co wyszczerzać. Bo zęby zdecydowanie nie były ludzkie. Trójkątne, ostre kły, jak u rekina.

- Zjem twoje serce i wyrucham cię w dziurę! – zagroził nader malowniczo.

Ale nie było ci do śmiechu. Metro ruszyło w drogę. A do najbliższej stacji, zgodnie z rozkładem jazdy, były trzy minuty. Sto osiemdziesiąt długich sekund, podczas których ten nafaszerowany anabolikami Azjata przypominający żółtą wersję Granda z Metropolis spokojnie nie tylko wyrwie ci serce, ale poszatkuje je, usmaży i spożyje z dodatkiem cebulki.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 04-07-2011 o 21:37.
Armiel jest offline