Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2011, 01:21   #154
Sam_u_raju
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
dzięki Armielu za pomoc w poście. Liliel dziękuje za podrzucenie klimatycznej muzyki

MT 19, 27-30
Wtedy Piotr rzekł do Niego: "Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?" Jezus zaś rzekł do nich: "Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi.


Rafael wolnym ruchem odwinął bandaże z twarzy...

Siedział na zimnej, mokrej ławce wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Rozmyślał nad tym wszystkim co wydarzyło się w ostatnim czasie. Czy miał powody by wątpić, by poddać się. Czuł, że tak. Wydarzyło się tak wiele w jego krótkim życiu. Tyle wydarzeń którymi możnaby było obdarować kilka innych istnień. Dodatkowo teraz nie był już cżłowiekiem. Nie miał już luminy, duszy danej mu przez Boga. Oddał ją. Sam. Dobrowolnie.
Patrząc na to wszystko z chwili obecnej nie uczyniłby tego po raz drugi. Za dużo stracił, za dużo ludzi przez niego cierpiało, za dużo mogło cierpieć.
Garstka ludzi stanęła pośrodku konfliktu jakże potężnych sił. Byli niczym piłka odbijana przez rywali, chcący upchnać ją w bramce czy zdobyć punkt kiedy uderzy o teren tego drugiego. Niby ważni, wszak bez piłki nie ma gry, ale nie istotni. Piłkę zawsze można wymienić kiedy się już zużyje. Kopnąć na aut…

Było zimno. Wiatr i śnieg robiły swoje. Alvaro siedział na tej ławce jakby jego zimno nie dotyczyły. Kłamstwo. Trząsł się, ale w tej chwili było mu to obojętne. Musiał wygrać walkę z samym sobą by móc na nowo działać. By w końcu wybrać stronę. Żadna go nie zachwycała, wszystkie opierały się na sile i pozbyciu się jednostki kiedy ta wypełni już swoje zadanie. Jedna tylko dawała ułudę spełnienia, była mniejszym złem, choć wypowiedziana była przez złotoustego węża, któremu zapewne nie obce są kłamstwa. Podświadomie, swoim zwykłym ludzkim ja a wampirzym zmysłem, czuł że to wszystko skończy się nie po jego myśli. Podejrzewał jednak, że wtedy będzie mu już wszystko jedno, że nie będzie istniał, że nie dotrwa do kresy drogi, że nie stanie przed sądem ostatecznym.
Jezeli mysz wychodzi z nory i zaczyna piszczeć to w końcu skupia na sobie uwagę łowców. Uwagę kota. Głodnego.

A co mi tam, i tak wszystko straciłem.

Obudź się Martwy człowieku

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=aRDeB9UGCjE[/MEDIA]

Alvaro słyszał wiadomość jaka dotarła na jego komórkę od Cohena. Skorzysta z niej jednak później.
Skorzysta.
Zacznie działać. Na nowo miał cel. O dziwo dał mu go ktoś kto doprowadził go do stanu w jakim się teraz znajdował. Od niego bowiem wszystko się zaczęło. Istny paradoks.
Astaroth
On stał się przyczyną a teraz Rafael mu zaufa. Zaufa wężowi. Jego gładkim, pieknym słowom. Niczym Ewa w raju.
Astaroth, ten który dał mu zawał, ten który doprowadził go na skraj śmierci. Ten który starał się zniszczyć jego ludzki “garnitur” bo stanął na drodze jego planom. Może gdyby miał wiedzę taka jaką ma w tej chwili nawet by mu podziękował. Może.
Astaroth jednak teraz dał mu cel, podzielił się z nim swoją wizją, bądź jakże pięknym kłamstwem. może kiedyś się dowie co się kryło za jego słowami.
Słudzy pozostałych nie przekonali Rafaela. Za bardzo brzydzili się ludźmi, za bardzo obarczali ich za wszystkie nieszczęścia a może i za zniknięcie samego Demiurga. Za bardzo ich wykorzystywali. Pieprzona rasa panów. Ucztująca na opuszczonym przez gospodarza stole.
Może to wszystko wina samych pierwszych dzieci Boga, ich akcja która spowodowała reakcje, dokonana rękami ludzi. Tych którzy dostali wolną wolę, Tyvh którzy mogli wybierać, dobro lub zło. Decydować. Nawracać. Zmieniać. Wolna wola. Dusza. Piękny dar.
Tak łatwo oddany.

To co Rafael uczynił dilerowi narkotykowemu w zaułku, przelało czarę goryczy. Zabijał już szumowiny wczesniej po tym jak stał się Silentem, jednak ten ostatni raz był jakiś inny. Niekontrolowany.
Czemu się oszukiwał przez cały czas…
Stał się demonem w ciemnosciach.
Stworem przed którym jako ksiądz musiał stawać.
To nie był on. To nie była jego wola. On nie działał sam. Nie powinno tak być, nie powinien dopuszczać do tego…
Dodatkowo ta zatruta krew. Pełna fałszywego szczęścia. Szczęścia, które kusiło, nawoływało, dawało nadzieję. Dał się przez chwilę jej ponieść, może i dobrze, może ta krótka chwila mu pomogła podjąć decyzję. Nie powtórzy jej jednak, nie da się ponownie złapać w pułapkę w jaką tak łatwo wpadali jego podopieczni kiedy jeszcze trzymał pieczę nad ośrodkiem dla trudnej młodzieży. Już nie. Obiecał sobie.
Tak bardzo pragnął wygrać.

Hi 20, 21-23
Nic nie uszło jego chciwości,
stąd jego dobra nietrwałe.
Poczuje głód mimo obfitości,
owładnie nim siła nieszczęścia.
Gdy będzie czym wnętrze napełnić,
Bóg ześle na niego żar swego gniewu,
wyleje nań fale swej zapalczywości
.


W końcu się poruszył. Jego prawa dłoń powędrowała w kierunku nieogolonej twarzy. palce wodziły po jej rysach. Dotykał swojego nosa, czoła, policzków, szczęki. Nie czuł ran, nie czuł już bólu jaki przez ostatnie godziny emanował z jego twarzy. Może sen, narkotyczny zwid ale jakże prawdziwy.

- Zaufam ci - szepnął bezboleśnie a para wydobyła się z jego ust - o ile nie skrzywdzisz pozostałych. Po co to dodał. Sam nie wiedział. Nie miał komu dyktować warunków, nie miał co skamleć. Musiał wybrac stronę. Tylko i po prostu. Ci co stoją pośrodku zostaną zniszczeni falą walki.

Czemu zaufa?
Za ten sen, za rozmowę w kawiarni, za rozmowę w Edenie.
Za kłamstwa?
Za piękne słowa, układajaće się w całość, dające wyjaśnienia, rozganiające wątpliwości. Może błędnie. Może. W tej chwili to już jednak nie było ważne.
Wstał. Odrzucił bandaże do stojącego nieopodal śmietnika.
Ruszył w kierunku kościoła św. Tomasza z Akwinu a dokładnie znajdującego się przy nim przytułka dla osób bezdomnych. W miejsce, które trzymało pieczę nad pozbawionymi domu ludźmi zamieszkującymi ulice na Red Hook.
W drodze wysłał smsa na nowy numer Cohena i do Baldricka.

Astaroth naciska na twoją obecność na Red Hook. Poszukiwany jest ostatni z was. Ja udaję się właśnie na Red Hook. Czyń co uważasz za stosowne. Powodzenia... we wszystkim” Jan 11,23

Nie wysłał do Claire.
Ta rana jeszcze się nie zabliźniła

Ruszył w kierunku najbliższego zejścia do metra, które mogłoby doprowadzić go do przytułku dla bezdomnych

Metro było jedynym środkiem transportu, który jako tako funkcjonował przy tej pogodzie. Było już dość późno, więc na peronach nie było tłumów, ale i tak ludzi było więcej niż zazwyczaj. “Nowych” pasażerów, tych, którzy przesiedli się z własnych samochodów na komunikację publiczną można było poznać od razu. Rozglądali się nerwowo wokół, sprawdzali po kilka razy rozkłady jazdy i przebieg linii, patrzyli na zegarki nasłuchując, czy nie nadjeżdża pociąg.
Alvaro czuł się w metrze dobrze. Ostatnimi czasy jeździł nim prawie zawsze.
Poczekał aż przyjedzie jego metro i wsiadł do wagonu wraz z grupką czarnych gangsta - raperów, i kilkoma innymi osobami. Jeden z Murzynów od razu po ruszeniu metra włączył ostry, hałaśliwy rap na swoim wielgachnym magnetofonie. Jeszcze jeden stereotyp.
Mimo hałasu dojechał spokojnie do celu.
Od przystanku kolejki do noclegowni bezdomnych było trzysta, może czterysta metrów. Dzielnica nie była ciekawa. Sypiący śnieg i brak latarni skutecznie jednak maskowały jej szpetotę. Idąc wzdłuż oblepionego plakatami płotu zagradzającego teren jakiejś rozbiórki, Alvaro dotarł do celu. Niewielki kościół, a po przeciwległej stronie dawny budynek jakiejś instytucji. Wzniesiony z czerwonej cegły, z podejściem ze schodków i z drzwiami nad którymi wisiał wielki krzyż, a pod którymi kręcili się bezdomni. Już z daleka wampir wyczuł ich specyficzny zapach: fetor niemytego ciała, przetrawiony alkohol, smrodek ropy i emocjonalnej erozji. Ludzie stali na mrozie i próbowali dostać się do środka wykłócając z postawnym pracownikiem socjalnym. W powietrzu wisiało nerwowe napięcie.

- Nie ma już miejsc - tłumaczył cieprliwie wielki urzędnik. - Te kilka zostawiliśmy dla chorych i matek z dziećmi. Spróbujecie u świętej Katarzyny.

- Byliśmy, kurwa! - krzyknął ktoś z tłumku. - Ale tam, kurwa, też nas nie chcą. Mamy, kurwa, zamarznąć. Tym dla was jesteśmy! Jebanymi psami, które mogą się położyć i zdechnąć.
Na razie ludzie jeszcze byli spokojni, ale w każdej chwili negatywne emocje mogły wziąć górę.

Alvaro przepchnął się bliżej pracownika socjalnego. Bezdomnych na pierwszy rzut oka było powyżej dwudziestu.
- Szczęść Boże - rzucił do niego i odwrócił się do ludzi

- Witam - powiedział pewnie swoim głosem przywykłym za czasów przynależności do kościoła, do kontaktów z ludźmi - nazywam się Antonio Vega jestem księdzem pracującym w przytułku św Heleny - podał jeden z przytułków z którym naprawdę kiedyś współpracował i gdzie nauczał Pisma Świętego. Przytułku który leżał po przeciwnej stronie NY - Parafia do której przynależę, prowadzi wobec tego ciężkiego ataku zimy projekt który pomoże cześci z was. Czy jest ktoś kto moze mówić w waszym imieniu? Będę rozmawiał z jedną osobą by Was nie przekrzykiwać

Przez chwilę pomiędzy bezdomnymi zapanowało nerwowe poruszenie. Szemrali między sobą, doszło do kilku przepychanek i utarczek słownych. W końcu jednak przed grupę wyszedł mężczyzna bez jednej ręki i zarośniętej twarzy. Miał na sobie znoszony, gruby, kobiecy płaszcz, a na głowę naciągniętą czapkę kanadyjskiego drwala, wyleniałą , z wielkimi nausznikami. Oczy mężczyzny były jednak twarde. Nadal miał w sobie dumę i nie dał sobie w kaszę pluć, a ciężkie życie na ulicy wyszlifowało jedynie ten charakter.
- Gdzie jest, kurwa, ta święta Helena?- zapytał zaskakująco dudniącym i mocnym głosem.

- Witaj - Alvaro uśmiechnął się do człowieka - porozmawiasz ze mną w cztery oczy? - wskazał ręką w kierunku kościoła stojącego na przeciwko

- Gadaj tutaj - popatrzył hardo. - Nie znam cię, a wyglądasz mi na zboka. Chyba nawet widziałem cię gdzieś... w telewizji... na liście gończym, czy coś.... w każdym razie miałeś giwerę ….

- Jakbym był zbokiem to bym cie nie ciągnał do kościoła – niepotrzebnie Alvaro tak zaczął ta rozmowę - Ale Twoja wola. Mam miejsce jedynie dla połowy was zebranych tutaj - Rafael ściszył głos - i jest to spowodowane jedynie moja własną inicjatywą a nie przytułku jak wcześniej mówiłem. Poszukuje wujka – od razu przeszedł do głównej osi kłamstwa - który zamieszkuje ulice tak jak wy. Jest moim jedynym krewnym po śmierci moich rodziców. Wolą mego ojca było abym go znalazł.

- Jak się nazywa? Jak wygląda? - facet wyglądał na zainteresowanego.

- Mój ojciec i wuj rozstali się jak byłem mały. Pamiętam go jedynie ze zdjęć. Teraz na pewno wygląda inaczej. Wiem, że ulica potrafi zmienić. Wuja widziałem wiele lat temu. Na pewno też może posługiwać sie przydomkiem a nie imieniem. Imię pewnie nic ci nie powie bo jest zbyt powszechne - Ethan… Kilkanaście miesiecy dowiedziałem się, że ktoś podobny do niego może przebywać tutaj na Red Hook. Wraz ze Streetworkerami pracujacymi tutaj udało mi się zwiedzić tą dzielnicę. Ustaliłem że przebywał w dokach, w miejscu w którym miesiąc póżniej nastąpił ten wybuch o którym było głośno w telewizji. Mam nadzieję że jeżeli był tam wówczas to przeżył. W związku z tą pogodą szukam go po przytułkach ale jak dotychczas bezskutecznie.

Spojrzał na ciebie ze szczwanym uśmiechem na zarośniętej twarzy. Ściszył głos do konfidencji.
- Najgorsza bajeczka jaką słyszałem - powiedział patrząc ci w oczy. - Ile?

Alvaro wyciągnał z kieszeni klucze do mieszkania i pokazał bezdomnemu
- Opłacone mieszkanie do końca miesiąca. Ciepłe..

- Masz mnie za durnia, koleś - w oczach bezdomnego błysnęły złośliwe iskierki, kiedy ci przerywał wypowiedź. - Potem wezwiesz gliny, że ci się do niego włamałem i skończę gwałcony w jakimś więzieniu. Układ do kitu.

- Nie. Nie mam. Wyjeżdżam z miasta za tydzień. Słuchaj. Weź je. Zaraz napisze Ci adres. Zrobisz co będziesz chciał. Jeżeli nie pojedziecie tam, twoja wola, będzie stało puste. To wy marzniecie a w przytułkach nie ma już miejsc. Myślisz, ze Państwo wam pomoze? - wyciągnął portfel a następnie wszystkie banknoty jakie miał - Starczy za Twoja wiedzę?

Widok banknotów podziałał jak kocimiętka na kota.

- Tylko, jest jeden kłopot. Nikt nie chodzi na miejsce wybuchu. To przeklęte miejsce. Niebezpieczne. Kiedyś skini spalili tam jedego lumpa. Żywcem. Potem dwaj gliniarze z wydziału czubów pocięli mojego znajomka, Cesarza, na kawałki. To był kutas, ten Cesarz, i pojeb, ale ludzie na ulicy szanowali go. Nikt z nas tam nie pójdzie. O nie. Nie sądzę, by twój zaginiony … krewniak - podkreślił to słowo z ironią - przebywał tam.

Jedna trzecia trzymanych pieniedzy zmieniła właściciela
- Szukam osoby a nie miejsca. Wiem, że był tam kiedy nastąpił ten wybuch. WIem też, że go przeżył. Przecież on musi jeść i pić jak pozostali. Dodatkowo ta pogoda nie sprzyja spaniu choćby i w nieużywanych magazynach - tłumaczył spokojnie

- Trudna sprawa. Baardzo trudna - bezdomny podrapał się po czapce.

- Rozumiem. Ale możliwa?

- Wszystko zależy od wielu, wielu czynników. - nie przerywał drapania.

- Jakich? - mówił nadal spokojnie. Rafae starał się być ostrożny bo nawet jeden wyraz, jedno zdanie mogło przekreślić jego starania. Co prawda w duchu obawiał się, że bezdomny może go zwodzić ale na razie trzymał tą nić tropu.

- Koszta. Posiłki, które trzeba wydać. Alkohol. Pieniądze. Potrzebne będą pieniądze. Jesteś gliniarzem? - zapytał niespodziewanie na sam koniec obserwując uważnie twarz Alvaro.

- Byłem – ten odpowiedział szczerze - teraz jestem księdzem - skłamał na koniec – Słuchaj, mam mało czasu. Bardzo mało. Rozumiem, że mi nie ufasz. Nie dziwie się. Nie mam jednak złych zamiarów. Co jesteś dla mnie w stanie ustalić? Iile potrzebujesz tej kasy? Daje ci ciepłe mieszkanie, co jeszcze chcesz. W tej chwili to jest jak wygrana w loterii. Zresztą, mozesz wysłać jakiegoś chłopaka by je sprawdził. Nie mam zamiaru tam wracac, nie bede dzwonił po policje nie bedę nikogo gwałcił czy napastował. Poszukuje tylko tej oosby.
- Jest zimno – dodał po krótkiej chwili milczenia - cholernie zimno i bedzie jeszcze zimniej. Ty potrzebujesz schronienia. Państwo i kościół, mimo zapewne chęci ci go nie da. Decyduj.

- Dwie stówy - rzucił.

- Ok. Muszę czekać na informacje?

Ocenił cię wzrokiem. Uśmiechnął się.
- Rano w tym twoim lokalu? I weź dwie kolejne stówy. Te pierwsze to pokrycie kosztów. Te drugie, mój zysk. - uśmiechnął się jednoręki bezdomny.

- Za długo. Chociaż wskaż miejsce gdzie prawdopodobnie może być albo gdzie jest ktoś kto będzie wiedział gdzie go mogę znaleźć to sam poszukam - kolejny banknot zmienił właściciela

- Jest taki paskudny squat. Rozsądni ludzie trzymają się od tamtego miejsca z daleka. Ale jest najbliżej grund zero, jak nazywamy ten rozwalony dźwig i budynek na ReHoo. Wiesz gdzie są stare magazyny portowe tam w pobliżu? - szybko schował banknot do kieszeni.

- Wiem - Alvaro skinął potakująco głową

- Trzymasz się tych magazynów i idziesz aż do końca, do nabrzeża. Skręcasz w lewo, w stronę nastawni kolejowej. Weź latarkę bo ciemno tam, jak w dupie czarnucha. Siatką się nie przejmuj. Jest dziurawa jak budżet USA. Tam, w starych warsztatach i opuszczonym budynku biurowym jest squat. Ale typki, które go prowadzą, to niezłe chuje. Zdaża się, że ktoś z nocujących … znika. Nikt tego nie zgłasza psom, bo i po jakiego wała. I tak położą na to laskę. Możesz iść tam, przebrany za żula, że niby szukasz schronienia, albo coś. Tej gadki o księdzu nie wstawiaj. Nikt ci nie uwierzy, Masz oczy jak cyngiel albo pies. Jeśli masz klamkę, lepiej gdzieś ją ukryj. Aha. I jeszcze jedno. Za noc biorą pięć dolców. A squat prowadzi gang, który nazywa się Czarnymi Psami Piekieł. Wiem, że durnie.

Alvaro podał kalekiemu bezdomnemu kilka banknotów 20 dolarowych
- To za informacje – wcisnał do kieszeni kurtki bezdomnego klucze do mieszkania i podał adres - a to za ostrzeżenie i poradę - dodał po chwili - Dzięki. Acha... wszyscy się tam nie zmieścicie więc...

- Ilu? Ilu się zmieści?

- Myśle, że około 10 osób. Co do reszty to kilka przecznic stąd jest taki kościółek prowadzony przez księdza Thomasa Moore’a o ile mnie pamięć nie myli i nadal tam pracuje. On zawsze miał dobre serce, o ile się nie zmienił całkowicie z czasów kiedy go znałem. Poproście go chociaż o nocleg w kościele. Powinien się ugiąć. Kościół św. Joanny. Ciepłe jedzenie na pewno da jak nie będzie was zbyt dużo. Dobre serce ale środki ograniczone. Tak, byłem księdzem - dodał widząc wzrok bezdomnego - Co do tego squatu mam nadzieje że mnie nie zwodzisz.

- Nie zwodzę. Ale na twoim miejscu... ojcze …. trzymałbym się od niego z daleka. Tylko desperaci idą na współpracę z Czarnymi Psami. Jeśli twój krewniak na nią poszedł …
- wzruszył ramieniem.

- Poczekaj jeszcze - Rafael wcisnął mu kolejny banknot 20 dolarowy. Jeden z ostatnich – Powiedz cos więcej na temat tych Czarnych Psów

- Co tu dużo gadać. To zboczone świry. Handlują prochami, tymi najbardziej tanimi. Kontrolują portowe dziwki. Przez nich przechodzi znaczna część lewych transakcji załatwianych na ulicach. Niektórzy … w moim położeniu …. łapią się fuch i robią dla nich. Ale to droga w jedną stronę. Kurewska autostrada. Poza tym to rasiści.

- Siedzą tam od niedawna?

- Jakiś czas. Chyba. Nie wiem - znów wzruszył ramionami, a raczej jednym ramieniem.

- Dziękuje. To wszystko. Powodzenia - uboższy o lokal mieszkalny i kilka banknotów Alvaro ruszył w kierunku miejsca które wskazał mu bezdomny. Wcześniej jednak starał się upewnić czy aby nie ma ogona. Nie chciał by ktoś go śledził. Z drugiej strony taki Jacoob i tak miał go na celowniku kiedy tylko chciał. W każdym miejscu. Podejrzewał, że nadzór obejmował i Metropolis. Wampirzy ojciec o skomplikowanym jak węzeł gordyjski charakterze. Dla kogo grał? To już pozostanie chyba jego słodką tajemnicą. Alvaro skupił się na kolejnym etapie poszukiwań. Musiał wybadać czy bezpieczne będzie dla jego wampirzej natury, jako dziecka Togariniego, dotarcie do wskazanego przez kalekiego bezdomnego, miejsca. O kamuflaż nie musiał się bać, wyglądał jak lump już od dawna. Co do ciemności to liczył na to, że jego ponadnaturalne zmysły pozwolą mu przejść to miejsce. Na razie jednak musiał zrobić rekonesans zanim wejdzie do tego squatu.

Nim dotarł na miejsce śnieg padał już dość mocno. Wiał też silny wiatr niosąc lodowate zimno od zatoki. Teren starej, opuszczonej nastawni portowych lokomotyw sprawiał paskudne wrażenie, które potęgowało jeszcze zimno i ciemności. Lampy już nie świeciły i faktycznie było smoliście ciemno. Jednak biel sniegu odbijała światła miasta i nadnaturalne zmysły przemienionego policjanta pozwalały mu się jakoś zorientować w położeniu.
Widział przerdzewiałe i zapomniane wagony kolejowe stojące na torach, widział stare betonowe lampy, widział przerdzewiałe kontenery, które nigdy nie trafiły na swoje miejsce przeznaczenia. No, chyba że to zapomniane miejsce było ich przeznaczeniem. W końcu dostrzegł też stojące kilkadziesiąt metrów od betonowego nabrzeża budynki. Jeden większy, dwu kondygnacyjny i trzy mniejsze - jak baraki. W większym widać było poblask ognia. Jakby świec, a może koksownika. Wiatr przynosił do jego nozdrzy zapach niemytych ciał, dymu palonych śmieci i … krwi. Nikogo nie było widać przed budynkami.

Alvaro przykucnął i wyjął telefon komórkowy. Szybkimi już ruchami wpisał wiadomość.

Wydaje mi się, że zlokalizowałem ostatnią luminę. Miejsce niedaleko wybuchu na Red Hook. Nastawnia portowych lokomotyw. Pozbywam się telefonu. Zapamiętuje numery. Jakby nie udało mi się do niego dotrzeć to życzę powodzenia. Trzymajcie się chłopaki

Wysłał wiadomość i jeszcze raz zerknął na numery telefonów do Cohena i Baldricka by mieć pewność, że dobrze je zapamiętał. Zniszczył komórkę. Pistolet i odznakę wraz z fałszywą legitymacją Wydziału Specjalnego nowojorskiej policji po prostu schował w jednym z wagonów.



Wypieprzył portfel zostawiając sobie w kieszeni około 10 dolarów w kilku banknotach i poprzękującyh monetach. W miejscach w których widniały już dziury na kurtce naddarł ją i ruszył w kierunku miejsca gdzie prawdopodobnie rezydowały Czarne Psy. Jego wampirzy “radar” milczał.

Im bliżej budynków był, tym wyraźniej czuł zapach ludzkiej kotłowaniny. Bogatą mieszankę odorów wyraźnie wyczuwalną na mrozie. Śnieg wokół budynków był wydeptany, widać było, ze dość często ktoś się tutaj kręci. Baraki nie nadawały się do niczego. Ich stan był opłakany. Zdewastowane, rozkradzione. Za to budynek z którego słychać było kaszel i widać było, że ktoś dba o jego stan.
Okna były szczelnie zasłonięte grubymi kocami lub kotarami. Do budynku było jedno wejście. Solidne, rozsuwane drzwi hangarowe ze stali. Na nich wysprajowano szczerzący zęby łeb dobermana z którego paszczy wydobywały się płomienie. W drzwiach była mała klapka.

Alvaro naciągnął głębiej czapkę tak, że prawie nachodziła mu na oczy i załomotał w drzwi.

- Czego? - klapka odsunęła się i pojawiła się w nich blada, naznaczona wągrami twarz.

- Zimnoooo – wydukał drżącym podbrudkiem

- No i ..? - wągrowaty mężczyzna nie był zbyt bystry.

- Tu ciepło. Dajcie się przespać

- Pięć dolarów.

- Ojej, ojej. Dużo, dużo - Rafael spowolnionymi ruchami reki pogrzebał w kieszeni. Wyjął pogięte 2 dolary. Z drugiej kieszeni kutki wyjął kolejną dwudolarówkę. Potem sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnał na dłoń monety by je dokładnie wyliczyć, jak człowiek dla którego wazny jest każdy cent.

- Tak zimno. Proszę - niepewnie skierował banknoty do otworu z którego wystawała twarz członka Czarnych Psów jak mniemał

Pieniądze znikły w szczelinie. Klapa została zamknięta. I długo się nie otwierała. Ale w końcu, kiedy Alvaro myślał już, że został oszukany, drzwi nadspodziewanie cicho zaczęły się odsuwać.

- Właź - mruknął oddźwierny, kiedy już drzwi odsunęły się na tyle, by Alvaro dał radę się przecisnąć. - Zajmij miejsce pod ścianą i nie rób kłopotów. Bo oberwiesz i wylądujesz na mrozie. Jasne?

Wampir kiwnął potakującą głową. Starał się zbytnio nie rozglądać by nie budzić podejrzeń. Ruszył w kierunku ściany jaką mu wskazał gość.


Dn 6, 17
Wtedy król wydał rozkaz, by sprowadzono Daniela i wrzucono do jaskini lwów
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 09-07-2011 o 12:22. Powód: jedno ze zdań było zupełnie bez sensu :P
Sam_u_raju jest offline