Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2011, 22:39   #301
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Normalnie się w nim gotowało. Może to te owoce, których nazwy nawet nie znał. Może to przez wiadomości jakich dowiedział się w ciągu całego dzisiejszego dnia... Może po prostu zwyczajnie wszystko to, co tego dnia przeżył wyłaziło na wierzch, a mimo pozornego happy endu naoglądał się dziś i nasłuchał, no i przeżył nie mało. Te wszystkie historie o kultach durgi, bagha, kalliballi... o thugach, nomagji, Czarnym Mieście, Pierwszych Mieczach i Zakonach Świtu... rzygać się chciało. Bo i były te historie nie raz i nie dwa zwyczajnie ohydne. Tak jak i cała ta sala pamięci, duma Shardula. Wiele się tego dnia dowiedział. Wiele nauczył, ale jakoś nie chciało mu się z tego powodu podskakiwać. Szczególnie wobec faktu, że Leo nie było z nimi, kiedy opuszczali niebieski dom. A do tego jeszcze Walter dolał oliwy do ognia tym swoim kretyńskim kunktatorskim - ...Jeśli zostawimy tutaj Leonarda, nic nam to nie da. Może będziemy bezpieczniejsi, a może i nie. No mało go krew wtedy nie zalała. Sam przecież opowiadał mu jak to było na początku, w Bostonie... i jasno z tego wynikało, że Leo siedzi w tym gównie od początku a oni już przeszli w manierę z tym traktowaniem Lyncha jak... co? przedmiot? niewygodny bagaż? chore pokojowe zwierzę? Zabieramy, nie zabieramy. Kurwa! Kto wam dał prawo do decydowania o nim?! - chciało mu się krzyczeć - Co on jest? Jakiś kieł? Niebezpieczny to wypierdolić w krzaki?! Ale nie odzywał się. Wolał nic nie mówić. Znowu by się pewnie z kimś pochapał i znowu by było że jest gówniarz i smark. Więc siedział cicho, nie mruknął nawet słowem, demonstracyjnie natomiast odwrócił głowę niby to podziwiając widoki z wolno toczącej się rikszy. W zasadzie nie było czego podziwiać, chyba że ktoś lubił monsunowy deszcz i półmrok przetykany tu i ówdzie światłem latarni, czy okna przejeżdząjącego automobilu. Tym bardziej demonstracyjnie wyglądało jego nagłe zainteresowanie Kalkutą. I dobrze.
Księgowy popatrzył na milczących towarzyszy i zrezygnowany wyciągnął papierosa. Podał pozostałym i sam zapalił. I dobrze.
- Trzeba ruszać dalej. - odezwał się nagle milczący cały czas Garrett - Jak najszybciej. Co do Lyncha, to jeszcze wczoraj najchętniej bym go zostawił. W najłagodniejszej wersji. Ale zmieniłem zdanie, może jeszcze coś z chłopaka będzie. Zabierzmy ze sobą świętego męża, jeśli on uzna, że Leo...
Nie dokończył. Najwyraźniej nie miał zamiaru. I bardzo dobrze. Bogu dzięki!!

W hotelu pieprznął drzwiami i swoim zwyczajem walnął się na wyro w opakowaniu. Ciężki dzień, nie ma co. Był wypruty i czuł się jak znoszone szelki. Miał dość. Skołatane nerwy, życie na walizkach, coraz to nowe niebezpieczeństwa i nic, co zapowiadało by szczęśliwe zakończenie. Gorzej, z każdym odkryciem okazywało się jak bardzo mają przerąbane. Ta cała Jakasza to pieprzony demon! Nie dała mu rady armia fanatyków szkolonych przez wieki, to jak mieli dać radę oni? Masakra. I nie było Leo. Luca już od dawna tylko w jego zdolnościach pokładał nadzieję na zakończenie koszmaru, a teraz, kiedy tamci przetrzymywali go i wyczyniali nie wiadomo co... chciało mu się gryźć. I byłby pewnie gryzł ściany ze złości, gdyby nie był taki wypruty. Fajka tego dobrego tytoniu też zrobiła swoje. Nie żeby się uspokoił. Niepewność i obawa o przyjaciela nie zniknęły, ale przynajmniej myśli już nie galopowały po głowie jak głodne ghule. Odechciało mu się spać, odechciało mu się dowiedzieć co kombinują tamci, odechciało mu się... Stał w otwatrym oknie i mókł zasłuchany w szum deszczu. I odgłosy migdalących się Choppa i Vivarro. Ci to mieli nerwy. Mogiła starego Vivarro jeszcze nie zdążyła zarosnąć chwastem, Chopp z tego co mówili w niebieskim domu jeszcze tego ranka mało się nie przejechał na tamten świat... a tu takie rzeczy... no, no...
A potem pojawił się Leo!! Kamień spadł mu z serca. Wypuścili go! Miał rację! Wiedział. Wiedział, że nikomu nie zagraża, że pomyślnie przejdzie wszystkie próby. Może faktycznie ci Hindusi nie byli tak szurnięci na jakich wyglądali, i wiedzą co robią. Czas pokaże.
Mało nie rzucił się na Leonarda z rozportartymi ramionami kiedy ten stanął w drzwiach.
- Wypuścili cię Leo. Wypuścili. Wiedziałem. No stary, aleś mie nastraszył. Kurwa, myślałem tam w świątyni że kropnę tego dupka. Ale opowiadaj. Co ci robili? Powiedzieli coś? Pomogli? Pomogą nam? Leo? Pokazali ci tą salkę. Widziałeś ghule? Czego to tak długo trwało? No gadaj stary...
- Jutro pogadamy Luca, ok? Jutro...
- Ale...
- Muszę odpocząć.
- No to chociaż powiedz...
- Przestań pieprzyć Luca. Jutro, tak?
- No dobra... w sumie... spoko.
A niech tam. W końcu liczyło się tylko to że go wypuścili. Że razem popłyną do Egiptu skopać dupy ghulom i ich przydupasom. Reszta była nieważna. Było jednak światełko w mroku tej beznadziei.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 09-07-2011 o 22:45.
Bogdan jest offline