Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-07-2011, 09:36   #303
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Cholernie mi się to wszystko nie podobało.

Najbardziej nie podobało mi się nocne zniknięcie Lyncha i Amandy. Było inaczej niż, jak opowiadano, w "Odpoczynku": nie było szaleńców szturmujących korytarze i mordujących wszystko, co się rusza. Nie było wywlekania pazurami i chlastania ostrzami, nocnej ciszy nie zakłócił nawet jeden wystrzał. Nie wiem, czy nie było śladów walki bo cholerni Angole nie dali mi czasu by to sprawdzić. Ale nie wyglądało na to, by do tak dobrze strzeżonego hotelu mieli dostać się obcy. Pierwszy wniosek był oczywisty, ale nie zawsze pierwszy wniosek jest jednak właściwy. Tak czy siak, Bogu ducha winna dziewczyna znalazła się w naprawdę gównianym położeniu. Sama jak palec. Raz już ją tak zostawiliśmy. A teraz było gorzej, znacznie gorzej.

Tak. Było wiele powodów, dlaczego nie nie spodobało mi się to zniknięcie. Ale nie, było coś co nie podobało mi się jeszcze bardziej. Angole, którzy nagle stali się jak oblepiająca nas smoła. Poruszaliśmy się w ich uścisku jak muchy w gównie, przepakowywani jak bagaże. Aż do pociągu nie było okazji zrobić właściwie niczego, ale ja byłem cierpliwy. Zawsze znajdzie się jakaś okazja. Każdy w końcu popełnia błąd, nawet tak doświadczony koleś jak ten, który dostał zadanie pozbycia się nas, gówna, z czystego bucika Indii.

Tak, angielska opieka nie podobała mi się najbardziej. Wróć, nie. Najbardziej nie podobało mi się to, że będąc już w pociągu mającym wywieźć mnie z tego przeklętego miejsca na globie, muszę jeszcze raz zawrócić. Myśl o Kalkucie, o tym że będę jeszcze raz musiał zanurzyć się w tym potwornym śmierdzącym mrowisku, sprawiała że chciało mi się rzygać. Wiedziałem, że kolejnym razem mogę nie mieć już tyle szczęścia. Wiedziałem, że mam małe szanse na powodzenie, pozbawiony kontaktów, nie znający języka i zwyczajów. Poszukiwany przez morderców. Poszukiwany przez angielskie władze. Biały punkt na mapie pełnej brudasów.

Ale Amanda gdzieś tam była. Była, i zapewne nikt już nie chciał Jej pomóc. Ale dopóki nie zamieniła się w zwierzę, a miałem nadzieję że jeszcze się to nie stało, była bezbronną i niewinną niczemu dziewczyną. Śmiertelnie przerażoną, wpakowaną przez obcych ludzi w wielkie gówno, o którym nie śnili dla niej jej rodzice. Garrett nie mógł pozwolić, aby tak się to skończyło.

Gentleman nie zostawia kobiety samej w takiej sytuacji. A ja jestem, kurwa, gentlemanem.





* * *


Miarowe stukotanie pociągu uspokoiło nieco detektywa. Kiedy tylko wyjechali z miasta, Garrett zabrał w przedziale głos i powiedział wszystkim o swoich zamierzeniach. Reakcje, jak to zwykle bywa, były różne.

-Dobrze, Garett, że chcesz to zrobić. Będziemy trzymać kciuki - przytaknął Walter na propozycję detektywa. -I tak nikt tak jak ty, nie nadaje się do odnajdywania zaginionych osób. Musimy jedynie ustalić jakiś punkt kontaktowy, żebyście mogli do nas dołączyć.

- To jest czyste wariactwo, Garrett! - Emily wyglądała na poruszoną. - Jakkolwiek to brzmi... ja wolałabym, żeby nikt po mnie nie wracał. Jeśli będziemy tak postępować, nigdy nie uda się nam powstrzymać Misterium. Będziemy kręcić się w kółko i deptać po własnych śladach.
- Weź dokumenta i pieniądze - poradził Boria. - Nie znasz ani języka, więc te ichnie dolary muszą ci posłużyć za słownik. Zrzutka? nam się te trupie czynie przydadzą już za bardzo.
- Dobrze powiedziane, Boria. - Dwight pośpiesznie przywiązywał do siebie worek z rzeczami. Mówił szybko, wyrzucając z siebie słowa jak pociski - Pieniądze się przydadzą, jak cholera. Jak będą na miejscu pytali, powiedzcie prawdę. Wypadłem z pociągu. Opiekujcie się Sunday’em. Was nie zatrzymuję, Emily: działajcie w Egipcie dalej i działajcie szybko. O mnie się nie martwcie, dam sobie radę. Po waszym przybyciu do Kairu szukajcie mnie co tydzień, w każdy piątek o szóstej przy recepcji, w dobrym hotelu o nazwie na literę A, w którym zatrzymują się obcokrajowcy. Jeśli takiego w Kairze nie będzie, na literę B. I tak dalej. Zresztą, ja tez będę was w tym czasie szukał. Macie tę forsę?

Wyjrzał przez okno pociągu, a potem nie wiadomo kiedy znalazł się w drzwiach przedziału, z dymiącym papierosem w ustach. Pociąg wyraźnie zwalniał. Garrett chciwie dopalał papierosa, niemal wciągając go razem z bibułką.
- Otrzyjcie łezki, gołąbeczki. - uśmiechnął się zawadiacko - Zobaczycie mnie znowu za parę kiwnięć ogonem.
Detektyw nasunął kapelusz, mocno wciskając go na swoją głowę. Zdążyli zobaczyć jeszcze, jak twarz mu spoważniała.
- Good luck. - rzucił krótko na koniec i po chwili już go nie było. Nie domknięte drzwi przedziału trzaskały miarowo, otwierając się i zamykając naprzemiennie.





* * *


Ostatni niedopałek poleciał w dół. Poprawiłem paski trzymające mój bagaż, sprawdziłem jeszcze raz czy broń jest odbezpieczona. Czas, Dwight. Trzymając się jedną ręką za stalowy uchwyt, kucnąłem, wyczekując na właściwy moment. Pociąg zwalniał już od dłuższego czasu, wspinając się z mozołem i stękaniem na spore wzniesienie. Zacisnąłem zęby. Mogło się to źle skończyć, ale nie byłbym sobą, gdybym odpuścił w takiej sytuacji. Teraz, albo nigdy...

Teraz!

Podmuch powietrza smagnął moją twarz, przez chwilę nogi i ręce zamachały pozbawione oparcia a potem poczułem mocne tąpnięcie i usłyszałem głuchy huk. Siły, nad którymi nie miałem mocy rzuciły mnie o glebę, ale jeśli wiedziałeś jak upadać, ryzyko było mniejsze. Przetoczyłem się dość zgrabnie, chowając głowę, koziołkując chyba dwa albo trzy razy, a chwilę później byłem już na nogach.

Udało się. Brud na odzieniu, nieco przeorana żwirem noga i lekkie otarcie na mordzie. Lekko obtłuczone boki. Naddarte w jednym miejscu spodnie. Wyprostowałem się. Pociąg nabierał już prędkości, przetaczając się obok mnie z łoskotem. Wyjąłem papierosa i zapaliłem go, trzaskając zapalniczką. Chwilę patrzyłem jeszcze za odjeżdżającymi wagonami. W oknie tego, gdzie byli podróżnicy do Kairu, widziałem chyba głowy. Pociąg oddalał się szybko, zamieniając się w pełznącą na horyzoncie dżdżownicę...Było cholernie gorąco. Zapaliłem kolejnego papierosa i odwróciłem się... Przede mną widniała prosta, znikająca na horyzoncie linia torów.




* * *


Żar lał się z nieba. Ile to już pieprzonych mil. Nigdy nie szedłem przez pustynię, ale tak właśnie się czułem. Ściekający litrami z czoła pot...Przepocony podkoszulek i przepocone spodnie, w których się wlokłem, można było wyżymać. Torba i przerzucone przez ramię okrycie ważyły tonę...Z zaciśniętymi zębami. Wzdłuż linii torów, z pochyloną głową.

Potem doszedł do tego deszcz. Taki indyjski, pieprzony wodny armageddon. Przynajmniej był on jak dobra kryjówka, w nim byłem tylko jednym z niewyraźnych cieni wlokących się w niewiadomym innym cieniom kierunku.

Kolejne kawałki drewna podkładu kolejowego migały mi przed oczyma, jak powtarzający się fragment koszmaru. Od czasu do czasu mijałem resztki cywilizacji, które wypluło na dużą odległość miasto. Przed nielicznymi, ciekawie przyglądającymi się mi tubylcami chowałem się pod kapeluszem. Na szczęście nikt mnie nie zaczepił.

Deszcz.

Deszcz. Deszcz. Deszcz.

Miasto zaczynało się nie wiadomo kiedy. Coraz więcej odrapanych bud, coraz więcej ludzi. Na horyzoncie majaczył brudny moloch, ale ja szukałem tylko jednej z jego mrówek. Znalazłem ją dosyć szybko, nawet na obrzeżach ludzie czasem potrzebowali szybszego transportu. Ledwo żywy dowlokłem się i wpakowałem na pierwszą lepszą rikszę, opadając na siedzenie i dysząc ciężko. Twarz schowałem pod kapeluszem. Hindus czekał cierpliwie. Najpierw zapaliłem papierosa i paliłem go powoli. Kiedy byłem już w stanie wydać z siebie mowę, wychrypiałem do rikszarza wlepiając mu w dłoń banknot o sporym nominale :

- Padmaja. Padmaja Shanti. Rozumiesz?! Padmaja Shanti.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-07-2011 o 08:58.
arm1tage jest offline