Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2011, 18:53   #307
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jest w ludzkiej naturze coś takiego, co nie pozwala nigdy cieszyć się stanem aktualnym. Taki deszcz - cieszy wśród suszy, ale gdy towarzyszy Ci w podróży; Durga raczy wiedzieć, który to już dzień; odgłos kropel całujących napotkane przeszkody zaczyna doprowadzać do szału.
Emily nie była w tej kwestii wyjątkiem; monsunowa ulewa to kołysała ją do snu, to przyprawiała o ataki klaustrofobicznej paniki.
A koła pociągu odmierzały kolejne metry indyjskiej ziemi.

*

Zniknięcie dwójki współtowarzyszy podróży rozpaliło w sercu Emily furię. Miała ochotę stanąć na środku hotelowego lobby i drzeć się, aż straci głos. Była naprawdę wkurzona.
Od tej wyprawy zależało wszystko. Nie dosyć, że nie zdążyli dotrzeć na czas, by uratować jej biednego ojca, to jeszcze teraz na skutek wycieczek, które postanawiali sobie urządzać poszczególni członkowie wyprawy, jego los podzielić miała jej ukochana siostra.
To był błąd, Emily. Gruby błąd.
Jeśli zbyt wiele ważnych kwestii uzależnisz od obcych ludzi, którzy gdzieś mają twoje pragnienia i problemy, nie powinnaś spodziewać się niczego innego.
Garrettowi, który postanowił zabawić się w rycerza na białym koniu, jasno powiedziała co na ten temat sądzi. Zabarwiony wściekłością na czerwono umysł podsunął jej myśl, że może skoro ktoś nie potrafi trzymać się grupy, to może zasłużył sobie na zły los.

Humor miała paskudny. Choć każda kolejna godzina teoretycznie przybliżała ją do Egiptu, Emily nie potrafiła opanować swojego podłego nastroju. Pogrążona w ponurych rozmyślaniach, nie była w stanie spać. Paliła papierosy i z głębokim poczuciem beznadziei przerzucała kolejne kartki w swoim notesie.
Stukanie do drzwi oderwało ją od bezproduktywnej lektury.



- Och... oczywiście – stojąca w progu dziewczyna miała na sobie pomięte podróżne ubranie. Jeśli w ogóle kładła się spać, to na bardzo krótko. - Wejdź proszę.
W przedziale panował półmrok. Na jednym z łóżek porozkładane były mapy i notatki Emily. W powietrzu wisiał dym.
- Skoro mówisz, że zapach jest łatwiejszy do zniesienia... - kiepską próbą żartu próbowała pokryć swoje zmieszanie.
-Dziękuję - Walt odetchnął z wdzięcznością. Usiadł plecami do niej i zdjął koszulę. Z torby wyciągnął maści. -Trzeba odkleić, posmarować i przylepić nowe opatrunki. Mam je tu w torbie...

Emily stała przez chwilę osłupiała, wiedząc, że powinna się ruszyć. Podejść do tematu rzeczowo. Nie zastanawiać się nad tym, jakim cudem znalazła się nagle sam na sam w przedziale z półnagim Walterem.
- Przepraszam, jeśli zaboli – delikatnie zabrała się za usuwanie opatrunku. To sprawiło, że zaczęła myśleć o własnej ranie. O tym, jak właściwie zamierza sobie poradzić z opatrunkiem bez pomocy Amandy. Bo to, że nie zamierza się rozebrać przed żadnym z towarzyszy podróży, było więcej niż jasne. Rany księgowego były naprawdę paskudne, choć zaczynały się już goić. Były niemal tak głębokie i nieprzyjemne, jak ta, którą nosiła Emily. Choć fakt, że nie mogła dostrzec ukrytych pod spodem kości naprawdę budował jej morale.
- Chciałabym, żebyś mi obiecał, że gdybym ja zniknęła tak jak Amanda i Leo... że pojedziesz wtedy dalej, uratować moją siostrę – korzystała z tego, że nie musi mu patrzeć w oczy mówiąc to. W końcu udało jej się zdjąć cały opatrunek. - Nie powinnam tego czymś przemyć?
-Wodą, zwykłą wodą - Walt zamknął oczy. Smarowanie maścią przynosiło mu ukojenie i przyjemność. Miły chłód przynosił zapomnienie o niedawnym swędzeniu. -Jedyne, co mogę ci obiecać, Emily to, że nie pozwolę ci zginąć. Za nic. Ani twojej siostrze. Nie pozwolę już więcej na nic, co miałoby ci sprawić ból.

- Pokaż, jak twoja rana - odwrócił się do niej, gdy było po wszystkim. -Jak ty się z TYM czujesz?
- Co?! - prośba Waltera wywołała szok. Zerwała się z kuszetki, zasłaniając ramię, na którym pod warstwą ubrania nosiła opatrunek. - Żartujesz chyba?
- Czemu? Co się stało? Tak cię boli? - Walt był wyraźnie zdziwiony jej reakcją
- Walter! - ten moment kiedyś musiał nastąpić. Prędzej czy później zawsze przychodzi moment, w którym konieczne jest wyznaczenie granic. Jak to możliwe, że nie wiedział, o co jej chodzi? Rzeczowo, Emily. Bez histerii. - Nie rozbiorę się przed Tobą.
- A, to o to chodzi... - usmiechnął się i pogłaskał ją po poliku. -Oczywiście, Em. Ale dasz sobie radę? Może coś ci przynieść?
- Nie trzeba – ledwie zauważalnie drgnęła, w chęci cofnięcia się przed jego dotykiem – dziękuję. I usiądź teraz, bo trzeba to zakleić.
- Już grzecznie siedzę, ale wspólnego śniadania i tak ci nie odpuszczę. Spotkajmy się za 45 minut w restauracyjnym.


Wyszedł w końcu, a Emily Vivarro z irytacją przewróciła oczami.
Miała już dosyć. Dosyć Choppa, Garreta, Siciliano i Hiddinka. Dosyć cholernej Amandy i przeklętego Lyncha.
Dosyć miała cholernych wycieczek krajoznawczych, które tamci urządzali sobie na koszt Branda.
Ze złością kopnęła szafkę nocną, klnąc przy tym na czym świat stoi.
Przez chwilę miotała się po pokoju, dając upust napięciu, które w niej narastało. W końcu padła na łóżko i wybuchnęła płaczem.
Całość zajęła jej nie dłużej niż pięć minut, do porządku przywołała ją myśl o siostrze. Jeszcze tylko trochę. Znajdą ją, i wtedy siostry Vivarro będa mogły wrócić do swojego domu. Do Nowego Yorku. Z dala od bostońskich dziwaków. Z dala od ghuli, które ostrzyły na nie swoje obrzydliwe zębiska.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline