Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2011, 19:37   #308
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
AMANDA GORDON i LEONARD LYNCH

Pierwsze, co was zaniepokoiło to zapach dymu. Wiercił on wasze nozdrza niczym drobno zmielony pieprz. Doprowadzał do irytacji.
Otworzyliście oczy prawie jednocześnie i pierwszym, co ujrzeliście, były wasze twarze. A potem otaczające was kraty i ... brak odzienia, jeśli nie liczyć tego, w czym mieliście zwyczaj kłaść się na spoczynek.

Byliście w klatce! Tak! W klatce! Ale to, w jaki sposób się w niej znaleźliście było dla was zagadką.

Naturalną rzeczą było od razu sprawdzenie klatki. Pręty były solidne i raczej żadne z was nie miało szans na ich sforsowanie. Pozostało wam czekanie i obejrzenie wszystkiego wokół.

Klatka znajdowała się najprawdopodobniej na pokładzie łodzi. Słyszeliście monotonny warkot silnika spalinowego i odgłos ciętej powierzchni wody. Do tego, nawet przez zapach kadzideł, dochodziła do was woń zgnilizny i bagna.

W głowach szumiało wam ze zmęczenia i głodu. Kruczenie w żołądkach niepokoiło. Zwiastowało, że byliście nieprzytomni dość długi czas. Co się z wami działo? Kto was uwięził? I najważniejsze pytanie - dokąd płynęliście?

Minęło sporo czasu, nim w końcu ktoś pofatygował się do was na dół. Może nawet i godzina.
Zszedł przez klapę w suficie – prawdopodobnie z pokładu – po szerokich schodach.

Musieliście przyznać, że widok mężczyzny był dość osobliwy. Prawie wzbudzał śmiech lub politowanie. Jegomość był starszy, pomarszczony, kusztykał na jedną nogę, a twarz przypominała bardziej oblicze jakiejś małpy, niż człowieka. Byłby śmieszny, gdyby nie jego oczy. Zimne, bezwzględne i szalone. Mężczyzna wspierał się na lasce, zakończonej łbem kobry z rozłożonym kapturem. Przedmiot ten został wykonany tak precyzyjnie, że zdawało się wam, iż gad zaraz zacznie pełzać i syczeć. Ale to mężczyzna zasyczał, czy też powiedział coś głosem niewiele się różniącym od syku. Było w tym jakieś samozadowolenie, jakaś perwersyjna uciecha. Potem wyszedł.

* * *

Wrócił dopiero wieczorem, kiedy zaduch pod pokładem stał się nie do zniesienia. Tym razem nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch ubranych w proste szaty mężczyzn o pospolitych, hinduskich twarzach. Obaj panowie byli dość dobrze zbudowani i uzbrojeni ciężkie sztylety wiszące przy pasie. „Małpiatek” podszedł bliżej klatki i tym swoim sykliwym, nieludzkim głosem, cały czas coś mamrotał. Niespodziewanie szybko wepchnął laskę między kraty i dziabnął nią Amandę trafiając prosto w pierś, z zaskakującą szybkością i wprawą.
Dziewczyna krzyknęła boleśnie, a staruch zaśmiał się sadystycznie. Dwaj jego pomagierzy zawtórowali mu skwapliwie obserwując dziewczynę żarłocznym wzrokiem.

- Cuna sssapita – syknął starzec i mężczyźni podeszli do klatki.

Otworzyli ją kluczem noszonym przez jednego z nich przy pasie i wywlekli brutalnie, stawiającego opór Lyncha. Chłopak szarpał się, ale nie podołał dwóm, najwyraźniej zaprawionych w podobnych akcjach, mężczyznom o zaskakującej sile mięśni.

Starzec zamknął klatkę pozostawiając przerażoną dziewczyną. Na odchodnym chciał ją jeszcze raz szturchnąć, ale Amanda zachowała tym razem czujność i udało się jej uniknąć ataku. Staruch spojrzał na nią złośliwie i zaśmiał się opluwając sobie włosy na brodzie. Potem pokusztykał za osiłkami, którzy wywlekali Lyncha po schodkach na gorę, zapewne na pokład.
Przez chwilę Amandzie wydawało się, że widzi cień „małpiatki”. Cień zupełnie nieludzki. Przypominający raczej jakiegoś ... jaszczura czy też węża. Ale na pewno nie człowieka. Złudzenie te minęło jednak bardzo szybko, ale pozostawiło po sobie uczucie pierwotnej grozy, przebudzone z zakamarków podświadomości.


DWIGHT GARRETT


Rikszarz nie bardzo wiedział, o co chodzi Dwightowi. Detektyw widział to po jego gestykulacji, jak też po potoku niezrozumiałych słów, który opuszczał jego usta. Bezradnie rozłożone ręce, cierpiętnicza i przepraszająca mina – uniwersalna mowa ciała.

Garrett znał inną mowę. Banknot z niewysokim, ale dość zadowalającym nominałem powędrował do rąk Hindusa, a ten nagle ... doznał olśnienia.

Zawiózł go przez plątaninę brudnych ulic i ruder, które tutaj nazywano domami. Do portu, co podniosło nadzieję Garretta. Zapadał już wieczór i – detektyw wiedział to z doświadczenia Luci i Lyncha – nie warto było pozostawać nocą na slumsach zamieszkanych przez Nietykalnych. W końcu rikszarz zatrzymał swój wehikuł przed jakimś domem.

To nie był ten dom, ale facet wskazywał palcem i powtarzał swoje. Dwight nie wiedział, o co mu chodzi, ale zsiadł z rikszy. Hindus uśmiechnął się przyjaźnie, pomachał ręką i odjechał.

Detektyw został sam.

* * *

Byłeś zmęczony i mokry. Nogi dosłownie właziły ci w dupsko. Od dwóch godzin kręciłeś się po dzielnicy portowej próbując odszukać dom Zakonu Świtu. Bezskutecznie. Kalkuta zdawała się być zbudowana w sposób przypadkowy, chaotyczny i kompletnie mijający się z amerykańską logiką planistyczną. Odnosiłeś wrażenie, że domy buduje się tutaj gdzie popadnie, jak popadnie i z tego, co podejdzie pod rękę. Wszędzie unosił się zapach egzotycznych przypraw oraz gnijącej wody. Kalkuta leżała nad jedną z rzek stanowiących fragment ujścia Gangesu, ponoć jednej z największych na świecie delt tego typu. Śmierdziała na pewno, jak jedna z największych kloak.

W pewnym momencie wyszedłeś na nabrzeże, gdzie półnadzy rybacy oprawiali ryby. Smród wygonił cię stamtąd szybciej, niż widok okrwawionych noży w ich rękach. Targ rybny miał jedną zaletę. Odechciało ci się na jakiś czas jeść. Chociaż widok wychudzonej świętej krowy człapiącej ulicą od razu wyostrzył marzenia o steku.

W końcu dojrzałeś coś, na widok czego serce zabiło ci szybciej. Wieżę. Górującą nad dachami i odbiegającą od standardowej zabudowy miasta. Pamiętałeś ją z pościgu za rikszą, którą przewożono Choppa. Uczepiłeś się jej, niczym rozbitek widoku wyspy po długim dryfowaniu. Jak się okazało, była to dobra decyzja. Po kolejnych trzydziestu minutach przepychania się przez tłumy znalazłeś się na ulicy, na której straciłeś wcześniej rikszę z Choppem. Serce biło ci szybciej.

Ten zakręt. Kolejny. I .....

Ujrzałeś je. Niebieskie drzwi. A przed nimi stała niebiesko – czerwona riksza. Nonszalanckim krokiem podszedłeś do drzwi. Były zamknięte. Zapukałeś. Po dłuższej chwili uchyliły się. To był twój „pszyjaciel”. Na twój widok uśmiechnął się wesoło.

- Pszyjaciel – powiedział radośnie.

Pięć minut później patrzyłeś już w jej ciemnobrązowe, piękne oczy. Miała uśmiech, który mógł rozpuścić lód w sercu Arktyki.

- Musisz się ogarnąć – powiedziała, dyskretnie wciągając powietrze. – Mahuna Tulavara złapał trop. Kobietę i Cuna sapita porwali kallibali. Mahuna szykuje pościg. Jest w porcie. Ale .... kalliballi mają przewagę czasu. Znaczną przewagę. I ... mylą tropy.



HERBERT HIDDINK, WALTER CHOPP, LUCA MANOLDI, EMILY VIVARRO


Podróż była męczącym zarówno fizycznie, jak i psychicznie przeżyciem. Zniknięcie Garretta, rzecz jasna, zostało zauważone już wcześniej, ale i tak udało wam się przeciągnąć ten moment na tyle długo, że detektyw powinien mieć przewagę nad Gilroyem Mac Darą i jego ludźmi. Bez wątpienia w którymś z miast, gdzie pociąg zatrzymał się na dłużej, któryś z pilnujących was tajniaków wysłał stosowną depeszę.

Akcja Garretta miała jeszcze jeden skutek. Na dworcu w Bombaju czekał nie tylko Artur Donnovan, ale również stado umundurowanych żandarmów. Wprost z pociągu zostaliście zabrani do wyznaczonego hotelu, gdzie odebrano wam paszporty. Nie wyglądało to za dobrze, a gromkie protesty Hiddinka Artur Donnovan – człowiek postury niedźwiedzia, wąsaty i chyba nawet bardziej brzuchaty niż Herbert – ucinał jednym długaśnym zdaniem: „proszę napisać list do moich przełożonych, ja tylko wypełniam wydane mi rozkazy”.

Nie było mowy o jakimkolwiek urwaniu się, a wasze przybycie do Bombaju przypominało bardziej aresztowanie, niż eskortę.

Jak się okazało, wasze przypuszczenia były słuszne, bo zaledwie trzy godziny po przybyciu do miasta, każde z was miało okazję „uciąć sobie pogawędkę” z masywnym Arturem Donnovanem. Jak się podczas niej okazało, wasz status potencjalnych świadków i ofiar ataku szaleńców, zmienił się w status podżegaczy, możliwe nawet, że szpiegów lub rabusiów kosztowności. Donnovan grzmiał, ile lat więzienia i w jakich warunkach grozi wam za wywożenie dzieł sztuki – tutaj pokazał figurkę Haran Jakaszipu znalezioną przez Emily. Najwyraźniej przeprowadzono rewizję waszych rzeczy.


* * *

26 września 1921 roku
zostaliście odeskortowani na statek HMS ELEPHANT, wiozący żołnierzy do Egiptu i wieczorem opuściliście miasto. Wasi przyjaciele nie dawali znaków życia i troska o nich była dominującym uczuciem towarzyszącym wam w podróży. Troska oraz ulga, że opuszczacie ten szalony kraj, pełen szalonych ludzi, szalonych kultów i jeszcze bardziej szalonych zabójców.

Już przed wejściem na pokład pojawił się Donnovan, który traktował was w sposób podejrzanie grzeczny. Oddał wam wasze dokumenty, życzył miłej podróży, polecił kilka hoteli dla cudzoziemców i ostrzegł przed zamieszkami i niepokojami społecznymi w Egipcie. Co więcej, nikt nie wnosił skarg, wszystkie wysunięte przeciwko wam oskarżenia zostały wycofane. Ta nagła zmiana polityki względem was wydawała się podejrzana i węszyliście w tym jakąś pułapkę, jak się okazało - niepotrzebnie. Do końca nie wiedzieliście, czym była spowodowana i chyba nigdy już tego się nie dowiecie.

* * *

Podróż okrętem wojennym nie oferowała wam zbyt wielu luksusów, chociaż kapitan robił wszystko, aby przynajmniej Emily Vivarro nie narzekała na brak wygód. Jako jedyna otrzymała wygodną kajutę z koją i małą łazienką. Mężczyźni musieli zadowolić się miejscami wśród podoficerów. Przez całą podróż pogoda była sztormowa, zatem o spacerze po pokładzie nie było mowy. Bujało tak, że z trudem utrzymywaliście zawartość żołądków w ryzach. Fale uderzały z hukiem o kadłub, tłukły się o bulaje, przelewały po pokładzie. Wiatr świstał w wantach. Jednym słowem – sztorm.

Na okręcie dowiedzieliście się więcej na temat tych „niepokojów społecznych”. Ciasnota przestrzeni sprzyjała nieformalnej wymianie informacji. Nie było tajemnicą, że po Wielkiej Wojnie mocarstwa kolonialne – w tym również Wielka Brytania – traciły swoje wpływy w zamorskich koloniach. Wszędzie podnoszono butnie głowy. W Afryce, w Ameryce Południowej, na Oceanii i na Wschodzie - budziły się ruchy narodowo – wyzwoleńcze. Zarówno na świecie, jak i w Europie na mapach politycznych pojawiały się nowe kraje. Podobnie rzecz miała się w Egipcie. Ale w tym kraju, przynajmniej na razie, Korona Brytyjska zamierzała bronić swoich wpływów i swoich obywateli. Ze zgrozą słuchaliście opowieści żołnierzy o masakrach, jakich tubylcy dopuszczali się na Anglikach w oddalonych od Kairu miejscowościach. O dzikich Beduinach i krwiożerczych tubylcach, o nocnych podpaleniach, gwałtach, ucinaniu głów szablami czy nawet ukamienowaniu angielskiego plutonu gdzieś w okolicach Sahary. W samym Kairze – uspokajano was - ponoć armia brytyjska trzymała tubylców w ryzach, ale poza stolicą bywało z tym różnie. Co więcej, płynący na ELEPHANCIE żołnierze mieli rozkazy ochraniać obywateli Korony, którzy opuszczali swoje majątki w Egipcie i na całym Bliskim Wschodzie. Niektórzy uważali, że nie minie rok, a Egipt stanie się krajem niezależnym, podobnie jak już to zrobiło wiele innych krajów arabskich.

Jednym słowem jechaliście na terytoria ogarnięte ... wojną. Wojną, która na razie przyjmowała formę mało krwawą, ale w każdej chwili mogło to się zmienić. W każdym bądź razie Wielka Brytania odradzała pobyt w Egipcie i każdy, kto postanowił odwiedzić ten kraj musiał podpisać stosowne dokumenty, że nie będzie skarżył Korony Brytyjskiej za nic, co może go tam spotkać. Żołnierze wspominali o porwaniach dla okupu. Szczególnie białe kobiety cieszyły się uznaniem. Porywano, co atrakcyjniejsze młode damy i sprzedawano je siłą do haremów szejków z dalekiego południa, którzy żyli tak, jak w średniowieczu.


* * *


30 września 1921 roku , popołudniem, okręt z żołnierzami i wami na pokładzie dobił do Portu Saidu, skąd pociągiem mogliście dotrzeć do Kairu. Pociągi do stolicy kursowały regularnie, co półtorej godziny, a dwieście kilometrów pomiędzy oboma miastami, pokonywały w zadowalającym tempie niespełna czterech godzin.



Port Said był chaotycznym miejscem, pełnym wojennych okrętów, umundurowanych żołnierzy, ewakuujących się rodzin. Nie trzeba było być geniuszem strategii, by zorientować się, że dominuje ruch w jedną stronę. Z Egiptu. A to, co działo się w porcie przypomniało zbyt ewakuację, by nie wzbudzało waszych niepokojów.

Podbijający wam wizy podoficer przestrzegł, by trzymać się tylko miejsc, gdzie są żołnierze brytyjscy, nie korzystać z usług niesprawdzonych przewodników, jeśli wybieracie się by zobaczyć piramidy, nie korzystać z usług niesprawdzonych przewodników po mieście, a najlepiej nie opuszczać hotelu, który gwarantował wygody. Przestrzegł was przed zaczepianiem miejscowych kobiet, szczególnie w obecności mężczyzn, przed zbliżaniem się do ich świątyń czy wchodzenia do nich w nakryciu głowy lub butach. Przestrzegł przed publicznym spożywaniem alkoholu. Ponoć niespełna osiemdziesiąt kilometrów od Kairu, w małej wsi, miejscowi wyznawcy Mahometa odcięli głowę Włochowi, który upił się publicznie. Wesoło. Na koniec poinstruowano was, że nie możecie mieć ze sobą broni palnej długiej. Złapanie was z taką bronią uznane będzie za działania niezgodne z prawem i skończy się zarekwirowaniem broni, aresztem i natychmiastowym deportowaniem z terytorium Wielkiej Brytanii. Wyjątkiem są polowania na pustyni, ale wasz cel był czysto turystyczny, nie mieliście załatwionych przed przyjazdem stosownych pozwoleń, zatem karabiny zostały wam zwyczajnie zarekwirowane. Broń krótką, jako narzędzie samoobrony, pozwolono wam zatrzymać.

W końcu mogliście ruszyć w dalszą drogę, a pierwsze, co zobaczyliście przed portem to tłoczący się ludzie. Chyba był tam jakiś obóz uchodźców, czy coś podobnego.



Minęliście go z boku widząc dzieci przepychające się o kawałek chleba i odrobinę zupy. Jak kiedyś Luca w Nowym Yorku.


* * *


Szybko się okazało, że Port Said był gorącym, hałaśliwym i chaotycznym miejscem. Do dworca kolejowego dotarliście dość szybko, bo zlokalizowany on był prawie przy samym porcie. Podobnie jak w porcie, tak i na stacji roiło się od żołnierzy pod bronią, a na bocznicy stał pancerny pociąg z załadowanymi na nim czołgami. Do jednego z wagonów wchodzili ranni żołnierze. Obwiązane bandażami twarze, niektórzy o kulach, inni z wyraźnymi śladami amputacji. Choppowi momentalnie stanęły przed oczami sceny z Wielkiej Wojny, podczas której zginęło w rok ponad sto dwadzieścia tysięcy młodych Amerykanów, a ponad dwieście trzydzieści tysięcy zostało rannych. On miał szczęście no i Teodora Styppera, który przeciągnął ich cało przez piekło karabinów maszynowych, iperytu i wojny pozycyjnej. Ale miał rację. Wojna się nie skończyła. Dla niektórych żołnierzy, mających szczęście w okopach Wielkiej Wojny, zły los chciał najgorszego gdzieś, w jakimś konflikcie kolonialnym.

Pociąg jadący w stronę Kairu był niemal pusty, w odróżnieniu od tych, które jechały do Portu Saidu. Dwukrotnie podawano was kontroli podczas podróży, a napięcie i zdenerwowanie na twarzach żołnierzy udzielało się i waszej grupce.

Zgodnie z waszą wiedzą, w Kairze był hotel dla cudzoziemców, który nazywał się Astoria Hotel. Nawet niedaleko od dworca, w strefie nadal kontrolowanej przez Brytyjczyków. To was ucieszyło. Dawało nadzieję, że jeśli Garrett dotrze do miasta, to uda się wam z nim spotkać. Właśnie – jeśli....

* * *

Do Kiru dojechaliście pod wieczór i dopiero po opuszczeniu pociągu, dotarło do was, jak groźne to może być miejsce. Wszyscy mijani żołnierze byli pod bronią, z bagnetami nasadzonymi na lufy karabinów. Chopp i Hiddink dobrze wiedzieli, że bagnety nakłada się jedynie wtedy, kiedy broń z dużym prawdopodobieństwem mogła być użyta. Tubylcy gromadzili się na ulicach wykrzykując na całe gardła jakieś slogany, zapewne hasła skierowane przeciwko Anglikom, co można było poznać po tonie. W jednym tłumie palono flagę Wielkiej Brytanii, z oddali niosło się echo strzałów, także karabinu maszynowego, jak im się wydawało. Ulicą przejechał oddział strzelców na koniach, powodując nagły popłoch pośród Egipcjan, którzy rozbiegli się w wąskie uliczki.

Kair był zupełnie inny niż Kalkuta. Miasta Indii były jednak dużo bardziej egzotyczne, dużo bardziej obce. Kair natomiast sprawiał mniej dziwaczne wrażenie. Owszem, zabudowa potrafiła zaskoczyć, ale w jakiś sposób była bardziej przejrzysta. Nie było też posągów dziwacznych bóstw, a ubrania ludzi, chociaż obce, były mniej rzucające się w oczy. Mniej kolorowe. Ewenementem były kobiety, zawsze grupkami i zawsze w workowatych szatach zakrywających całe ciało i twarz. Pod takim strojem – pomyśleliście z niepokojem – ukryje się każdy ghoul.

Nawet wieczorem było gorąco i sucho. Miła odmiana po zalewanych falami monsunowych deszczy, gorących i parnych Indiach.

Astoria Hotel okazał się prawie pusty, a zdziwiona obsługa spojrzała na was, jak na duchy. Szybko jednak przełamali swoje zaskoczenie i wystartowali do was tak, jak należy.

Rozpoczynał się kolejny etap waszej morderczej wędrówki. A jedynymi śladami, jakie mieliście to imię Larkin Andarus oraz informacja o sklepiku niejakiego Abdula na ulicy Hien. Najpierw jednak musieli odpocząć i odświeżyć się po morderczej podróży.

Gdzieś, stosunkowo niedaleko wystrzelono najpewniej z niewielkiej armaty polowej. Jej huk zabrzmiał dziwnie złowieszczo. Wasze myśli powędrowały przez morza do odległej juz teraz Kalkuty, do pozostawionych tam swojemu losowi członków waszej ekspedycji.


DWIGHT GARRETT


Mimo, że byłeś zmęczony, głodny i przemoczony, to nie mogłeś marnować takiej okazji. Piękna Hinduska była na tyle rozsądna, że dała ci czas na przebranie się, na zjedzenie czegoś na szybko nim pojawił się przewodnik. Jak się okazało, „Pszyjaciel”, który nazywał się naprawdę Bheru Hireshpar. A imię Bheru oznaczało nic innego jak słowo „Przyjaciel”. Nomen omen.

Do portu, tym razem przeszliście pieszo. Już po ciemku, kiedy słońce czerwienią rozlewało się na zachodniej krawędzi nieba, a ciemność objęła miasto w panowanie. Nocą te części Kalkuty, którymi prowadził cię Bheru, niewiele różniły się od portowych zaułków Nowego Yorku. Te same ukradkowo przemykające postaci, zajmujące się swoimi podejrzanymi interesikami. Jeszcze jedna kosmopolityczna zasada. W każdym mieście port, poza funkcją transportową, pełni rolę lokalnej areny dla półświatka.

Jednak „Pszyjaciel” poruszał się niczym kot polujący na swoim terenie i w końcu dotarliście do przystani, gdzie cumowała długa i dość szeroka łódź. Na jej pokładzie siedzieli ludzie w ciemnych, funkcjonalnych szatach. Mahuna Tulavara pojawił się przed wami, jak spod ziemi. Wynurzył się z ciemności pomiędzy jakimiś skrzyniami.

- Cieszę się, że cię widzę – powitał Garretta wskazując mu miejsce na łodzi. – Zaplujesz z nami na kalliballi? Bo to oni porwali twoich przyjaciół. Popłynęli łodzią w kierunku Bangladeszu. Delta Gangesu skrywa wiele mrocznych sekretów. Mają tam wiele swoich kryjówek i nie tak łatwo będzie ich wytropić. Cuna Sapita nie może stać się ty, czym pragną by się stał. Jeśli dopełni rytuału być może zmuszeni będziemy go zlikwidować. Musze wiedzieć, czy będziesz stwarzał w tym zakresie problemy nim zdecyduję, czy popłyniesz z nami.

Spojrzał na ciebie. Jego oczy lśniły w ciemnościach nocy. Czekał na odpowiedź.

LEONARD LYNCH


Wyprowadzono cię na pokład szerokiej łodzi. Jak szybko zdążyłeś się rozejrzeć byliście na jakiejś sporej rzece z obu stron otoczonej gęstą dżunglą. Rzeka była naprawdę szeroka, a jej wody miały kolor rdzawego iłu. Bliżej brzegu porastały ją szerokie nenufary lub kwiaty do nich bardzo podobne.

Łódź, którą was przewożono, zacumowało obok małej wsi przypominającej Banki. Ale to nie było Banki. Tego byłeś pewien. Osada wyglądała na opuszczoną dawno temu. Zielsko już zdążyło ją „nadgryźć”. Widziałeś nawet małe drzewko, które wyrastało z dachu jakiegoś bungalowu.

Twoi napastnicy wywlekli cię na brzeg, cisnęli cię w cuchnące błocko i odwrócili się wskakując na pokład. Na koniec jeden z nich rzucił ci nóż. Solidny, ciężki. Doskonale wyważone ostrze wbiło się w podmokły grunt z łatwością.

Silnik na łodzi zaterkotał głośniej. Ci ludzie, kimkolwiek byli, najwyraźniej mieli zamiar zostawić cię w tej dżungli. Słońce zbliżało się już do zachodniej krawędzi nieba. A na brzegu, jakieś sto metrów od opustoszałej osady, widziałeś wielkiego krokodyla wygrzewającego się na piasku.
 
Armiel jest offline