Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-07-2011, 09:05   #309
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Łódź kołysała się chybotliwie, od wody ciągnęło mułem. W oddali odgłosy portu Kalkuty, dziwne - w nocy brzmiały prawie dokładnie tak jak portowe szmery Nowego Jorku. Port zawsze będzie portem. Niebezpieczne uliczki, smród ryb, podejrzane indywidua załatwiające nocą swoje sprawki na nabrzeżach. Takie jak my teraz. Znajdowałem się między ludźmi, których pewnie najlepiej byłoby nazwać sektą, w porcie w obcym kraju na końcu świata, w środku czarnej nocy. Powinienem mieć rozdygotane nogi jak dwie porcje galarety, a umysł właściwie powinien nadawać nieustannie depeszę: spierdalaj stąd póki jeszcze możesz. Ale mimo to, nie lękałem się ich. Mimo to, tej nocy poczułem się jak jeden z tych ludzi...

...zapolujesz z nami na kalliballi?

Ciche słowa pośród nocy, zapowiedź czyjejś śmierci. Czyjegoś bólu...Polowanie. Czasem łatwo, by drapieżnik i ofiara nieoczekiwanie zamieniły się miejscami. Ale tej nocy, inaczej niż przez ostatnie miesiące, tym razem to ja miałem być drapieżnikiem. Chciałem nim być.

- Mowa...- zakrzesałem leniwie ogień i przyssałem się do papierosa - Po to między innymi wróciłem.
Mahuna mówił dalej. Słuchałem. Człowiek zwany Pierwszym Mieczem doszedł do pytania, które prędzej czy później musiało paść. Czekałem na nie.

-...Jeśli dopełni rytuału, być może będziemy musieli go zlikwidować. Muszę wiedzieć,czy będziesz stwarzał w tym zakresie problemy nim zdecyduję, czy popłyniesz z nami.
Spojrzał na mnie. Jego oczy lśniły w ciemnościach nocy. Czekał na odpowiedź.

Wypuściłem dym nosem i odwzajemniłem spojrzenie. Gapiliśmy się na siebie długi czas. Zanim otworzyłem usta, on już znał odpowiedź, wyczytał ją w moich oczach. Mimo to odezwałem się.
- Jesteś tym, kim jesteś, bo kiedy nadchodzi pora, nie wahasz się zrobić tego co musi zostać zrobione. Jestem taki sam. Nie czas żałować kwiatu, kiedy cały las stoi w płomieniach. - odpowiedziałem.

- Wsiadaj - Pierwszy Miecz zrobił miejsce. - Po drodze opowiem ci, jak najlepiej je zabijać. Broń palna bywa zawodna. Lepiej spisuje się ostrze. W wyszkolonych rękach stal z odpowiednią domieszką innych metali, potrafi być dla nich śmiertelnie zabójcza. Gdyby doszło do walki zajmiesz się ludzkimi poplecznikami. Nam zostaw likwidację rakszasów.

Zająłem miejsce, wyrzucając niedopałka do wody. Gdyby doszło do walki... Poprawiałem zapięcia na plecaku, ale kiwnięciem głowy dałem do zrozumienia, że go słucham,
- Pasuje. Nie jestem szermierzem, jak wy. Poza tym, nie mam odpowiedniego ostrza o którym mówiłeś. W moim kraju...jestem raczej tropicielem, niż kimś kto walczy w pierwszej linii. Ale w razie potrzeby nawet gołymi rękoma potrafię wyrządzić komuś krzywdę. Przynajmniej ludziom.
Podniosłem głowę.
- Jeśli macie problem ze znalezieniem tropu, mogę się przydać. Szukanie ludzi to mój zawód.
- Tego tropu nie znajdą ludzie. Kalliballi zabrali ich na łódź. Najpewniej rzucili urok. Ja popełniłem błąd w stosunku do młodego Lyncha. Na wodzie ciężko tropić ślady. Musimy odwołać się do innych metod.
- Na wodzie tak. Ale każda łódź gdzieś kiedyś cumuje. Ktoś zawsze widzi, jak ona płynie... Zresztą...- potarłem spocone czoło - Pewnie masz rację. Nie umiem się odnaleźć tam, gdzie w grę zaczyna wchodzić...urok. Jeszcze nie umiem...Na pewno i na to są metody, chętnie je poznam. Każdy zostawia ślad. Każdy.
Zgodził się skinieniem głowy i spojrzał w kierunku starca na dziobie, pod zadaszeniem. Wyglądało na to, że dziadek jest czymś w rodzaju żywego kompasu, a może miał tam coś przed sobą co spełniało taką funkcję. W dziczy ludzie wciąż radzili sobie z nawigacją na swoje dawne, tradycyjne metody.
Włożyłem sobie papierosa do ust, podałem też otwartą paczkę w kierunku tamtego.
- Zaćmochasz? Mam jeszcze takie pytanie - jak według Ciebie doszło do ich zniknięcia. Ktoś z zewnątrz? Jeśli tak, to w sprawę musi być zamieszany personel hotelu i anglicy. Ktoś z zewnątrz, czy to Lynch nie potrzebował nikogo innego?
- Urok. Są podatni. Lynch mówił mi o klątwie rzuconej na dziewczynę. Chciał wyciągnąć informację, czy ją też gotów byłbym zabić - wziął papierosa. - Myślę, że zostali zauroczeni. Kalliballi mają dobrych czarowników. Takich, których można się obawiać.
- Zauroczeni... w dniu porwania, czy wcześniej? Możesz zdradzić, co jeszcze powiedział Ci Lynch? Może będę to w stanie uzupełnić...
- Rozmawialiśmy głównie o nim. O tym, jakim jest człowiekiem. Nasza rozmowa nie wystawiła mu zbyt dobrego świadectwa.
- Jaki więc jest? Czy może powinienem zapytać, jacy Oni są? - spytałem powoli.
- Drugiej częsci Cuna Sapita nie miałem okazji poznać. Pierwsza nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.
- Ale która jest pierwsza? Ta, którą ja znam? Czy ta, która pozostaje ukryta.
- Nie mam pojęcia, którą znasz, a która pozostaje ukryta.
- Czy jesteś zatem pewien, że rozmawiałeś z pierwszą? - zmrużyłem oczy.
- Tak zakładam. Ale możesz mieć słuszność. Ja mogę być w błędzie.
- Możemy też tkwić w nim obaj. Może tak naprawdę jest jeden Lynch. Przybierający dwie osobowości, w zależności od tego, która w danym momencie lepiej służy jego celom.
- Może.

Mahuna Tulavara spojrzał na mnie w zamyśleniu.
- Niemniej sam nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie zagrożenie stanowi. To, ze karma skierowała go tutaj, do Bengalu, tylko potwierdza, jak ważną rolę może odegrać ten zagubiony i rozdarty na pół młodzieniec. Rozdarty w najgorszy z możliwych sposobów, Śri Garrett.
- Czym może się stać? - musiałem to wiedzieć.
- Może stać się Caravāhā dla rakszasów. Pasterzem. Kimś kto przewodzi. Nie jest kutrubem, lecz ludzkim … treserem, panem, władcą. Z tym, że taka władza jest zahara. Jest trucizną. Trucizną nieśmiertelnej atma. Duszy. Pāgalapana to dopiero początek.
Westchnął, zapatrzył się w znikające w mroku światła Kalkuty.
- To bardzo niebezpieczna sytuacja, Śri Gerrett. I w pewien sposób ja osobiście za nią odpowiadam. Bruka to moją karmę.
- Karma. Zaczynam pojmować, co przez to rozumiecie. - wpatrywałem się również w grę świateł oddalającego się miasta.
- Cieszy mnie to. Zrozumienie sojusznika, to może być początek wspaniałej przyjaźni.
- Oby dane było nam mieć czas się zaprzyjaźnić. - zauważyłem, mój ton musiał brzmieć ponuro - Wokół nas ciągle krąży śmierć. Zła karma. A jeśli przeżyjemy obaj...Będę musiał szybko wyjechać, z Indii. Muszę zabrać stąd tę dziewczynę. Nie zasługuje na taki los.

- Zabierzesz stąd oboje. Jeśli się uda. Najwyżej … zrobimy co trzeba z zahara które truje jego ciało. Jeśli mu pomożemy, może nad tym zapanować. Pytanie, czy chcemy mu pomóc. Czy wy chcecie.
Popatrzyłem na niego, wytężał wzrok, bo byłem ledwo widoczny zza chmury papierosowego dymu.
- Ten chłopak...To jeszcze dziecko, Śri Tulavara. - powiedziałem poważnie. - Dopóki to możliwe, musimy próbować. Ktoś w tym kraju powiedział mi, że mam złą karmę. Miał rację. Nie zależy mi na tym, by spieprzyć ją jeszcze bardziej. To jeszcze cholerne, postępujące niemądrze dziecko.

- Dziecko staje się dorosłym szybciej, niż zauważamy Sri Garrett. Widziałeś rakszasy i jesteś przerażony, prawda? Lękasz się tego, że są. Że istnieją. Prawda?
- Tak, czuję strach. Gdyby tak nie było, sam uznałbym się za szaleńca. - odwróciłem wzrok - Choć czasem zastanawiam się, czy już nie powinienem.
- Znasz tylko jeden rodzaj Dānava. Najmniej przerażający. Najbardziej zrozumiały. - popatrzył na mnie poważnym wzrokiem. - Sri Garrett, na świecie istnieją stworzenie po tysiąckroć gorsze niż rakszasy. Stworzenia, które napawają lękiem tych, których my się obawiamy. Dānava tak potężne, że nie jesteśmy tego w stanie pojąc swoimi skażonymi materialną guną umysłami. Obawiam się, że kalliballi chcą … pokazać Cuna Sapita … jeden z takich bytów. Dlatego udają się do Bangladeszu. Może nawet popłyną dalej. Do Kambodży lub Wietnamu. Jesteś gotów podążyć tak daleko. Nie cofniesz się?
- Jeszcze niedawno nawet nie wysłuchałbym cię do końca, mówiącego o takich rzeczach. - odparłem po chwili ciszy, wpatrzony w ciemną toń. - Świat, o którym opowiadasz, nie mieści się w moim pojmowaniu rzeczywistości. To nie jest mój świat.

Siedziałem chwilę, pochylony i paliłem długo papierosa, zanim znowu się odezwałem. Kiedy to jednak zrobiłem, wstałem i wyprostowałem się mierząc Mahuna twardym, chłodnym spojrzeniem.
- Ale Garrett doprowadzi swoje sprawy do końca. Nie zobaczysz, jak się cofam. Jestem gotów iść tak daleko, jak będzie trzeba.
Wyrzuciłem niedopałek do wody.
- I jeszcze dalej.

Pokiwał głową, jakby to właśnie chciał usłyszeć. Odwrócił twarz w stronę ciemności przed dziobem.
- Teraz jesteś jak ta łódź. Tniesz nieznane wody, nie widząc niczego wokół, Sri Garrett. Nie widząc niczego, co dalej niż o wyciągnięcie dłoni. Ale, przyjdzie czas, kiedy ujrzysz … więcej. Każdy z nas ujrzy. Jedni wcześniej, inni później. Tak to już jest. Tak zaplanowały to Deva. Teraz nie wiesz dokąd płyniesz. Podobnie jak my. Ale potem wyznaczysz sobie kurs śmiałą dłonią. Wiem to. Czuję.
Spojrzał znów w moją stronę.
- Odpocznij - powiedział krótko. - Zbieraj siły. Ja też muszę. Znajdź sobie miejsce i połóż się spać. Obudzimy cię.

- Masz rację. - odpowiedziałem.
Sam nie wiem, czy potwierdzałem dobre przeczucie Mahuna, czy tylko to, że powinienem się położyć. Byłem wyczerpany. Nasunąłem kapelusz na czoło. Potem uścisnąłem mocno ramię Tulavara i stałem jeszcze chwilę przy nim. Ale nie odezwałem się już, tylko odwróciłem się i odszedłem. Deski pokładu zaskrzypiały. Pozostawiona za mną chmura papierosowego dymu jeszcze jakiś czas się rozwiewała...




* * *


Łódź kołysała się, sunąc przez noc. Garrett, owinięty brudnawym okryciem, trwał na pokładzie, gdzieś pomiędzy jawą a snem. Plandeka śmierdziała czymś wstrętnym, a dookoła lał deszcz. Zdawało mu się, że ciemność jest utkana z tej spadającej nieustannie wody. Gdy otwierał oczy pomiędzy okresami snu, widział na dziobie starca, który cały czas coś mamrotał pod nosem. W misce między jego chudymi nogami na wodzie poruszała się kość. A może to tylko się detektywowi śniło...
- Jesteśmy już w Bangladeszu...- głos, z trudem przebijający się przez mgłę niepamięci. Bangladesz...Należy jeszcze do Wielkiej Brytanii...Chyba...Dwight otworzył oczy. Długo się nie poruszał. Ludzie byli coraz bardziej napięci, czuło się to w powietrzu.

Usnął znowu. Spał mocno, głębokim snem.

Drgnął. Ciemność ustąpowała. Detektyw rozejrzał się powoli, odgarniając ciężką plandekę. Łódź...Jestem...Na łodzi...Żyję. Nadchodzący powoli świt zastał podróżników gdzieś na rzece. Śmierdziało mułem, a brzegi były porośnięte gęstą roślinnością. Na pokładzie panowało poruszenie. Garrett usiadł, rozciągając się. Stateczek najwyraźniej kierował się w stronę brzegu. Paru ludzi wyskakiwało zgrabnie na ląd, by przycumować łódź. Nie robili wiele hałasu, ciche chlupotanie i ściszone głosy.
- Co się dzieje? - wstał i podszedł do dowódcy.
- Zwiad.
- Też pójdę.
- Umiesz się cicho poruszać?
- A czy niedźwiedź sra w lesie?

Dali mu ubranie, podobne do swoich. Ciemną, powłóczystą i luźną szatę. Choć nie była najczystsza, nie wyglądał już jak amerykanin pośrodku dżungli. Dwight ostrożnie przedarł się przez błoto na brzeg, gdzie już na niego czekali. Uklękł i wysmarował sobie facjatę ciepłym błotem, bo wcześniej biała skóra odznaczała się na tle szarości i zieleni. Właściwie można było teraz pomylić go z tymi, pośród których poszedł. Zwiad prowadził "pszyjaciel", jak nazywał go w myślach detektyw. Sunęli jak duchy przez podmokły, zdradliwy teren. Roślinność była czasem niczym drapiąca ściana, ale byli zdeterminowani. Tempo szybko uległo zmniejszeniu, ale w końcu grupa dotarła do rzeki. Meandry, pomyślał Garrett, albo dopływ. Pochyleni, sunęli dalej.

Dwight zatrzymał ramieniem prowadzącego. Oczy Hindusa popatrzyły pytająco, w odpowiedzi białe gałki oczu ukryte w zabłoconej twarzy poruszyły się w jedną stronę: detektyw pokazał spojrzeniem kierunek. Dowódca patrolu dał ciche znaki do zajęcia pozycji. Rozłożeni w śmierdzących szuwarach, obserwowali rozgrywającą się przed nimi scenę.

Na wodzie w odległości kilku metrów od brzegu stała zacumowana łódź z jakimiś ludźmi na pokładzie. Nie dało się zbliżyć więcej, nie ryzykując dostrzeżenia. Było już prawie całkiem jasno. "Pszyjaciel" podjął decyzję o powrocie. Zwiad wycofywał się powoli.

Niebawem byli z powrotem na łodzi. Mahuna Tulavara wysłuchał relacji, a potem zaczął układać plan. Dwight słuchał go w milczeniu, paląc papierosa za papierosem. Mała grupa uderzeniowa miała podejść od strony lądu, musiała ruszać dosłownie za chwilę. Druga grupa miała podpłynąć na łodzi i upewnić się, że to kalliballi. Dopiero wtedy zaatakować. Bęz zbędnej zwłoki grupy zaczęły przygotowywać się do akcji. Pierwszy Miecz popatrzył pytająco na detektywa. Ten sprawdzał po raz kolejny naładowanego już obrzyna.

- Będę w grupie drugiej. - podniósł wzrok Garrett, ledwo rozpoznawalny zza błotnistej maski. - Życzmy sobie powodzenia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-07-2011 o 09:28.
arm1tage jest offline