Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-07-2011, 19:29   #1
Kirholm
 
Kirholm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skałKirholm jest jak klejnot wśród skał
[autorski] Widmo Szubienicy

WIDMO SZUBIENICY

Rozdział 1

Witamy w mieście


Ostatnimi czasy, nastały liche chwile dla licznych w Asparcie kompanii. Zleceń coraz mniej się pojawiało, a jak już do którejś z drużyn szczęście się uśmiechnęło to chyżo kubeł zimnej wody z niebios zstępował, gdyż trud włożony w wykonanie zadania nie był współmierny z ilością monet, która wypełniała sakiewki najemników. Jego Wysokość Lothar III podpisał dekrety, które nakazywały rozleniwionym żołnierzom opuścić koszary, będące w istocie jednym wielkim zamtuzem i centrum wiecznej libacji, aby strzec gościńców przed oddziałami rebeliantów non stop nękających kupców i zwykłych podróżników. Dosyć szybko handlarze zorientowali się, iż nie potrzebują już tak licznej ochrony dla swoich karawan skoro dróg pilnują krajowe wojska, efektem czego znacznie spadły stawki dla najemników.

Ponadto, Wielki Zakon Słońca, przez wielu uznawany za jedną z najbardziej zbrodniczych organizacji w historii ludzkości, ogłosił wielką krucjatę mającą wykorzenić z Prastarego Półwyspu pogaństwo i szatańskie pomioty – mianem tym wszelkiej maści potwory określano - a najbardziej ortodoksyjni zakonnicy podpisywali pod definicją ów słowa wszystkie rasy i gatunki inne niż oraz zagrażające ludzkiemu. Dość powszechnym obrazkiem były płonące domostwa do elfów, niziołków czy krasnoludów należące, jak również reprezentanci ów ras przywiązani do pręgierza, kwiczący i publicznie obrzucani spleśniałym jadłem. Oczywiście sądy miejskie zawsze usprawiedliwiały tortury, tłumacząc iż skazani dopuścili się strasznych występków, o których nie wolno mówić, bowiem mogły by spowodować nieodwracalne zmiany w psychice słuchaczy.


Ha! Oczywiście Zakon nie pracował za darmo. Co prawda, zakonnicy nie domagali się opłaty w gotówce, ale nim na zlecenie wpływowego magnata dokonali rzezi na elfach lub wezwani przez sołtysa zabili nękającego chłopów trolla, dogadywali się ze zleceniodawcą powiększając swoje wpływy w Asparcie. Za pośrednictwem kupców wprowadzali na rynek swój kapitał, jako jałmużnę przyjmowali od ziemian grunty, a wieśniacy oferowali im miesięczną daninę w postaci zboża lub warzyw. Niektóre wioski były już tak zmanipulowane przez kapłanów jedynej legalnej religii w państwie – wiary w Boga Słońce – iż chłopi dobrowolnie przechodzili pod panowanie Zakonu wypowiadając posłuszeństwo swoim panom. Król niejednokrotnie już interweniował, aczkolwiek wyśmienici prawnicy Zakonu zawsze znajdowali w aspartańskim prawie luki, teoretycznie więc, chłopi legalnie zmieniali właścicieli. Oj tak! Specjalnie użyłem tegoż słowa. Wielki wyzysk w Asparcie panował. Mimo iż chłopi od czasu do czasu mogli udać się na wieczerzę do karczmy, to wydawało się iż jeszcze bardziej otępiają się kolejnymi kubkami gorzały. Wieśniacy bezmózgim motłochem się stali i póki co nic jakiejkolwiek zmiany nie zapowiadało. Król potworne podatki wprowadził, rebelianci co chwila wioski najeżdżali, kradnąc dobytek i jadło. Ponadto wiejskie kobiety nieustannie były brzemienne, oczywiście nowonarodzone dzieci ojców swych nie znały. W sumie to ich matki także. Średnio raz na miesiąc lądowały na sianie chędożone to przez pułk pikinierów, to przez szajkę rabusiów, to wreszcie przez reprezentantów wielkich rycerskich familii. Szczęśliwie, obecne lato przyniosło wyborne zbiory i w przynajmniej małym stopniu dola chłopów się poprawiła. Co prawda i tak praktycznie wszystko zabrali ziemianie, atoli chociaż odrobinę więcej udało się wieśniakom zebrać na użytek własny i handel na miejskich bazarach.


Marnym losem chłopów nikt się nie przejmował. Ludzie w zdecydowanej większości swoim życiem zająć się postanowili, bowiem dość powszechną wieścią było, iż hordy barbarzyńców ponownie zbierają się na jałowych ziemiach Dzikich Stepów, by w niedługim czasie zalać ziemię Asparty. Tym razem jednak, inwazji obawiano się bardziej niż zwykle. Kraj był słaby. Relacje z sąsiadami prezentowały się nadzwyczaj licho, a sytuację wewnętrzną opisać może beczka z prochem w płonącym magazynie. Rebelianci, rozbici w bitwie pod Aterlinem, sporym fortem w środkowej części Asparty, po całym kraju się rozproszyli, a ich walka podjazdowa dała się we znaki niemal każdemu. Buntownicy zapowiedzieli, iż oficjalnie chędożyć Kościół będą, dlatego rabowali i wzniecali pożary w świątyniach, zaś wysoko postawionych kapłanów porywali dla okupu lub w brutalny sposób mordowali. Ponadto, ogłosili iż chętnie z jednostkami prześladowanych ras się połączą, aby wspólnie panującą dynastię obalić. Zapowiadały się mroczne chwile dla Asparty, myśliciele tegoż kraju obawiać się zaczęli, że tym razem nie uda się obronić przed zagładą… a to był dopiero początek…

***

Drużyna wraz z przemoczonym do suchej nitki nieznajomym zamknęła się w niedużym pokoju na drugim piętrze tawerny. Znajdowały się tu między innymi cztery podwójne łóżka, poszarpana wykładzina, dwa kufry, z czego jeden z zepsutym zamkiem oraz pojemna szafa. Co prawda pomieszczenie do najbardziej luksusowych nie należało, to z pewnością jak na standardy przydrożnych zajazdów było zadbane.

Nieznajomy upewnił się, że drzwi do pokoju są zamknięte, wyjrzał jeszcze przez okno i usiadł przy stole kładąc na nim niewielką świeczkę, rzucającą blade światło na twarze zebranych podróżników. Następnie zsunął z głowy kaptur ukazując reszcie twarz młodzieńca, acz wyraźnie zmęczoną, zapewne wykańczającą podróżą i nieprzespanymi nocami. Pod jarzącymi błękitem oczyma, wisiały ciemne worki, a młoda twarz nasiąkła jakby szarością. Był to niezwykle przystojny mężczyzna, acz biła od niego jakaś tajemnica i niepokój zarazem. Młodzian wytarł z czoła krople deszczu i rzekł ochrypniętym głosem wędrując wzrokiem po wszystkich członkach drużyny:

- Witajcie… na wstępie rad jestem, iż zgodziliście się wysłuchać mojej propozycji. Jestem zdany na łaskę z zewnątrz, dlatego proszę byście zastanowili się nad moją ofertą. Mam dużo pieniędzy i jeśli mi pomożecie, chętnie Wam ową mamonę przekażę. Ciężkie czasy nadchodzą, więc słuchajcie mnie uważnie!

– Nie będę ukrywał. Nie mam już nic do stracenia, dlatego postanowiłem podzielić się z Wami tym co wiem, tym co się wydarzyło… wspólne działanie od zawsze opierałem na wzajemnym zaufaniu i prawdzie, dlatego nie będę nic taił…

- Prawdę powiedziawszy, wierzę, iż nie należycie do tych donosicielskich skurwieli z miasta, ale nie mam wyboru, muszę ryzykować… Jestem członkiem złodziejskiej szajki, która od jakiegoś czasu działa, ekhm, działała w okolicznych lasach
– spojrzał po zebranych radując się w duchu, iż jak do tej pory nie napotkał sprzeciwu, odetchnąwszy z ulgą pociągnął mocny łyk z kufla wypełnionego złocistym piwem. Następnie otarł nadgarstkiem piankę z brody i mowę ponownie rozpoczął – Nie organizowaliśmy nigdy jakiś wielkich akcji. Z reguły napadaliśmy na średniej wielkości karawany kupieckie, rozbrajaliśmy ochronę, straszyliśmy handlarzy, zabieraliśmy towar i mknęliśmy do kryjówek. Taki był schemat, który przetrwał dobrych kilka miesięcy. Mieliśmy na koncie sporo naprawdę udanych skoków, zamierzaliśmy zgarnąć jeszcze trochę kosztowności i uciec z tego zawszonego kraju na Południe, do Iszty. Kupcy których okradaliśmy to byli z reguły najwięksi skurwiele, dlatego nie czuliśmy się z tym źle okradając złodziei. Część mamony oddawaliśmy pokrzywdzonym przez wojsko mieszkańcom wsi, w szczególności zgwałconym kobietom.

O dziwo, okazja ku temu nader szybko się nadarzyła. Podczas jednej z wieczerzy, zaczepił nas szczurkowały mężczyzna w średnim wieku. Piliśmy dużo tego wieczoru, więc gawędziło nam się bardzo swobodnie. Nie wiedzieć czemu, mąż ów zdradził nam, iż miejscowym gościńcem przejeżdżać będzie marnie chroniona karawana kupiecka transportująca drogie kamienie z Południa. Ponoć ochroniarze skłócili się z kupcem na temat wysokości zapłaty i karawanę opuścili. Szybko zorganizowaliśmy pułapkę – młodzian jednym haustem osuszył kufel z resztki piwa – Wszystko było dopięte na ostatni guzik, rozlokowaliśmy się w idealnym miejscu przy gościńcu i już po kilku chwilach słyszeliśmy terkot kół wozowych i rżenie wierzchowców. Zrobiliśmy to jak zawsze. Wpierw ostrzelaliśmy ostrzegawczo wozy, następnie wdaliśmy się w krótką potyczkę z ochroną, a następnie na ziemię wszystkich powaliliśmy. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy otworzywszy skrzynie ujrzeliśmy jedynie siano i cegły. Podpucha! Nie mogliśmy uwierzyć, iż tak łatwo podejść się daliśmy! Natychmiast usłyszeliśmy tętent kopyt i wtem naszym oczom oddział jazdy królewskiej w pełnym rynsztunku się ukazał, mało tego, kątem oka widzieliśmy kuszników tudzież łuczników czekających na nasz odwrót. Nie mieliśmy szans. Jeźdźcy w pełnym galopie kilku z nas staranowali, innych zabili lub ciężko ranili strzelcy. Ja wraz z mym druhem zdołaliśmy odczepić rumaki od wozu i gościńcem w stronę rzeki pognaliśmy.

Niestety. Niebiosa obdarzyły mnie uśmiechem leprekauna, jednakże kompan mój, trafiony przez łucznika w bark zwalił się z wierzchowca i został pojmany.. puściłem cugle… wierzchowiec pędził na zabój… kurwa… nie wiem czym się nawalili przed tym atakiem, acz strzelali nadzwyczaj precyzyjnie… dostałem z kuszy w łydkę… bełt przestrzelił mi mięsień na wylot i cudem nie wypadłem z siodła, choć ból był nie do zniesienia. Żołnierze zaprzestali pościgu, bowiem dorwali całą resztę szajki. Zapłakany i przerażony dojechałem do miejscowej guślarki, która będąc najwspanialszym znanym mi medykiem, ranę paskudną wyleczyła.

Tej nocy, napierdoliłem się w karczmie tak mocno, iż rano z dwiema kobietami gospodarza w łożu się obudziłem ,z czternastoletnią Nadią i trzydziestoletnią Mirą, żoną karczmarza. Stwierdziłem, iż skoro niebiosa jeno mnie przed wojskiem uratowały, to na mnie spoczywa obowiązek pomszczenia pobratymców. Postanowiłem, iż za wszelką cenę dorwę tego skurwiela, który nas w to wpakował…

Lecz drodzy moi, nie wzywałbym Was do pomocy, gdyby o wyprucie flaków jednej mendzie się rozchodziło. Dla Was, mam zgoła inne zadanie.Otóż, wszystkich mych pojmanych pobratymców, spalono na stosie, oprócz jednego. Oprócz mego druha Martisa, hersztem naszej bandy będącego.. Ponoć wyznaczyli mu czas publicznej egzekucji na za tydzień, a przygotowali dlań cały zestaw wymyślnych tortur,bowiem chcą zeń informacje na temat innych zbójeckich band wydusić i oczywiście publicznie poniżyć i zgładzić, by jego długa śmierć ostrzeżeniem była dla innych zbójów, po gościńcach harcujących.. Proszę Was, abyście pomogli mi go odbić. Wiem, brzmi to nieco szalenie, aczkolwiek nie jest to aż tak trudne zadanie jak może się z początku wydawać... nie zamierzam przecież wpaść na sam środek Placu Tortur z obnażonym ostrzem wykrzykując bojowe pieśni i zarzynając wszystkich po drodze…Mamy tydzień, począwszy od jutrzejszego poranka by coś wykombinować. Zgromadziliśmy niemały majątek, podczas tych wszystkich napadów i przyrzekam, iż jeśli nam się uda, hojnie Was wynagrodzimy. To na sam początek – młodzieniec rzucił na blat obfity mieszek wypełniony złotymi denarami. Od dawna takich pieniędzy nie dane im było oglądać. Zapasy finansowe kończyły się, a jakichkolwiek nowych perspektyw widać nie było. Ludzie oszczędzali mamonę na nadchodzące ciężkie czasy i nie spieszno im było do rozstawania się z mieszkami. Za trzy miesiące zima nadchodziła, a bez wypchanych sakiewek ciężko było ją przetrwać nie mając stałego miejsca zamieszkania. Noclegi w tawernach droższe się stały, a setki nieboszczyków, których ostatnia zima przyniosła, dały do zrozumienia iż spanie pod gołym niebem w objęciach mrozu do najmądrzejszych decyzji nie należy – To jak, mogę na Was liczyć? A tak przy okazji, Evazar jestem.


***



Ciemna piwnica… jedynie gdzieniegdzie rozstawione świeczki rozświetlały pokryte grzybem ściany…w powietrzu dało się wyczuć wilgoć i ohydną woń fekaliów. Niewielu wiedziało o tym miejscu, a jeszcze mniej kiedykolwiek w nim było. Niezwykle owej piwnicy się obawiano, a ryki i dzikie wrzaski z niej się wydobywające jeszcze bardziej ów lęk potęgowały. Ci, którzy w swym nieszczęściu tu trafili, do końca żywota przeklinali ów dzień, w którym górę wzięła chęć przetrwania, niźli ochota pozbawienia się życia. Garstka jeno ludzi, opuściła piwnicę Bractwa – nikt, nie śmiał wyjawić tajemnicy, gdzie ów dziura się znajduje. Każde wspomnienie przeżytych tam katorg, smagało duszę mentalnym biczem

-Do kurwy nędzy, pospieszysz się? – warknął szorstki głos zza pokrytych rdzą krat. Eladan powolnym krokiem ku celi ruszył, zakrywając się płaszczem. Mimo, iż na powierzchni było ciepło, tu panowała temperatura na tyle niska, że przy każdym wypowiedzianym słowie z ust wydobywały się kłęby pary. To co zabójca ujrzał wewnątrz, nawet jego w pierwszej chwili o mdłości przytrafiło. Pod pokrytą grzybem ścianą, zakuty w ciężkie kajdany, leżał pokryty krwią i uryną wychudzony mężczyzna w średnim wieku. Miał połamane palce u lewej ręki, potwornie obitą twarz, a na całym ciele widniały rany po biczach. Co i raz stojący nad więźniem zakapturzony mąż, chlastał go brutalnie batem, kopał i polewał uryną z wiader…

-Twardy jest – rzekł Telor, wysoko postawiony członek Bractwa. Odziany był w obcisłą koszulę tudzież czerwony płaszcz – Ostatni raz pytam. Gdzie on jest?

Biedaczyna zawył potwornie, gdy cios żelaznym drągiem spadł mu na bark.

-Po co się upierasz... powiedz... wyjawisz nam tajemnicę, puścimy Cię wolno... pójdziesz gdzie będziesz chciał...

Więzień podniósł głowę, splunął flegmą wymieszaną ze szkarłatną krwią i odrzucił zlepione włosy z czoła.

- Obiecujesz? - szepnął jakby każde wypowiadane słowo kosztowało go wiele sił.

- Obiecuję, Alexandrze.

Telor nachylił się ku skatowanemu mężczyźnie i nadstawił ucho, zaś ten podniósł z trudem głowę i wyszeptał mu kilka słów. Na twarzy przesłuchującego paskudny uśmieszek się pojawił. Wiedział. Wynagrodzą go. Był teraz powiernikiem tajemnicy, którą od dawna próbowali zgłębić. Stanął więc na równe nogi, spojrzał na Eladana i skierował się ku wyjściu.

- Co mam z nim zrobić? - spytał dzierżący bicz zachlapany krwią mężczyzna.

- Jak to co? Upierdol głowę, a truchło wywal psom. Czeka je suta biesiada.


***

- Eladanie – zaczął Telor myjąc ręce w wiadrze pełnym wody – wezwałem Cię bowiem musisz uciszyć pewnego pana. To bardzo ważne. Nazywa się Marcus i mieszka w dzielnicy kupieckiej. Nie możesz nas zawieść. Masz tu wszelkie informacje potrzebne do wykonania zadania. A teraz niestety muszę Cię opuścić, bowiem od tego paskudnego widoku zaswędziało mnie krocze i muszę udać się do zamtuza. Bywaj.

Telor wręczył zabójcy plik zwojów. Prawdę powiadał, bowiem zawierały one wszelkie niezbędne informacje. Teraz musiał jedynie przygotować się do wykonania zlecenia, bowiem wiedział iż jeśli zawiedzie, nie będzie już potrzebny Bractwu, którego członkowie po prostu nie mogli się mylić. Słońce właśnie wstało z codziennego snu, więc miał dwa dni by opracować plan i zapewnić sobie chwałę wśród mistrzów.

***

Noc do spokojnych z pewnością nie należała. Wicher szarpał rosnącymi dookoła posesji sosnami, a hordy kropli deszczu rozbijały się o parapet z charakterystycznym szmerem. Jednakże, zmęczonych podróżników, do wygód nie przyzwyczajonych, kaprys pogodowy od smacznego snu odwieść nie zdołał. Owe chwile, w Morfeusza objęciach, siłą i dobrym nastrojem ich napełniły. Co prawda o poranku, gdy promienie słońca rozświetliły pomieszczenie przeciskając się przez marne zasłony, dało o sobie znać wczorajsze biesiadowanie przy znacznych ilościach piwa tudzież wina, to jednak czuli iż zregenerowali siły i są w stanie ruszyć w dalszą wędrówkę,

Ich kolejnym celem miał być Silgrad, stolica Asparty, położony od karczmy „Pod Tłustym warchlakiem” o niecały dzień drogi wolnym marszem. W siodle, na chyżym wierzchowcu, dało się ów dystans w dwie godziny pokonać. Drużynie zależało na czasie, bowiem nic nie wskazywało na to, iż kolejne zadanie będzie proste. Zapewne, gdyby nie perspektywa zimowania w rynsztoku, to na ów misję by się nie zdecydowali. Atoli, przystojny młodzieniec wyborne pieniądze oferował, a skoro tak pyszną zaliczkę zdołał wypłacić, to faktycznie na wykonaniu zadania musiało mu zależeć.

To właśnie Evazar zbudził drużynę, bezpardonowo waląc w drzwi pięścią, a gdy ktoś wreszcie z łoża się zerwał i przekręciwszy mosiężny klucz pozwolił mu wejść do środka, ten dzierżąc w ręku butelkę piwa krzyknął:

- Pobudka, pobudka, wstawać! Moi drodzy, ruszać trzeba! Musimy dostać się do miasta, zanim na drogach pojawią się setki chłopów i kupców, którzy uniemożliwią nam galop! Spieszno nam, spieszno! Za kwadrans widzimy się na dole – mężczyzna na pięcie się odwrócił i opuścił pokój, aczkolwiek po krótkiej chwili w progu znów pojawiła się jego twarz – Aha i przypadkiem nie wpadnijcie na pomysł porannego stołowania się! Raz, resztki z wczorajszych wieczerzy na waszych talerzach by zagościły, dwa, czasu brak!

***

Gdy opuszczali karczmę o poranku, w izbie głównej drzemało kilku chłopów, których na wynajęcie pokoju stać nie było, a wypili oni tak dużo, iż ruszyć się od stołu nie zdołali. W powietrzu unosiła się woń wymiocin, a na zewnątrz karczmy ich oczom ukazał się dość komiczny widok. Od bramy aż do samej tawerny ciągnął się sznur złożony ze śpiących pijaczków. Deszcz lał całą noc, a więc byli oni przemoczeni do suchej nitki. Na samym początku zaś leżał stróż dzierżący jeszcze w dłoni butelkę ginu.

Ich wierzchowce czekały w stajni, na szczęście pracujący tu chłopaczek spisał się doskonale, bowiem konie były nakarmione, napojone i wyczyszczone. Nie zdziwiło ich wcale, iż gdy o świcie wjechali na gościniec nie byli jedynymi podróżnikami. Chłopi wieźli bowiem swe towary na miejski bazar, aby zająć najlepsze stanowiska i nie gnieździć się godzinami w tłumie przed bramą. Ostatnimi czasy strażnicy dokładnie sprawdzali wjeżdżające do miasta wozy, gdyż odnotowano znaczny wzrost sprzedaży narkotyków, a przypuszczano iż są one transportowane do Silgradu z zewnątrz. Podróż do najciekawszych absolutnie nie należała. Deszcz pozostawił po sobie widoczne ślady, szybkie tempo znacznie spowalniały liczne kałuże oraz błoto. Droga poprzecinana była licznymi konarami, dlatego ewentualny upadek mógł skończyć się tragicznie. Ponoć król postanowił wybudować kamienne drogi, jednakże obecnie skarb państwa przeżywał poważny kryzys, a większość mamony pochłaniała wciąż zwiększana armia. Utrzymywanie tak dużej liczby żołnierzy, nowocześnie uzbrojonych i dobrze wyszkolonych, blokowała większość inwestycji, jednakże groźba inwazji ze strony barbarzyńców była zbyt realna, a monarcha zdawał sobie sprawę, iż tym razem nie może liczyć na pomoc sąsiadów.

Po nocnej ulewie, zza kłębów chmur wyszło słońce. Pogoda była zacna, idealna do podróży w siodle. Kiedy więc wyjechali poza ścianę lasu, rozpostarło się nad nimi już błękitne niebo w całej swej okazałości, a w połączeniu z połaciami złotych pól krajobraz malował się zaprawdę wybornie.



Kiedy jednak pojawili się w pierwszej wiosce, natychmiast zdali sobie sprawę iż się mylili. Drogę zastawił im mężczyzna w srebrnej zbroi i błękitnej pelerynie. Dumnie dosiadał czarnego jak smoła wierzchowca. Szybko domyślili się kim jest. Na pelerynie, złotymi nićmi wyszyty miał herb Zakonu – Słońce. W jednej dostojnie trzymał cugle, drugą zaś oparł na rękojeści ozdabianego miecza.

- Stójcie! – warknął ukazując im posiekaną zmarszczkami twarz i siwą bródkę – Czego szukacie na tych ziemiach, pomioty? - nie mieli wątpliwości. Zakonnik patrzył krzywo na Ventruila i tylko od nich zależało jak zakończy się to spotkanie. Za zabicie rycerza, a tym bardziej członka Zakonu, mogli być pewni, iż prędzej czy później zawisną. Evazar zaklął siarczyście w myślach. Schował się między podróżnikami, bowiem jego najmocniejszą stroną na pewno nie była umiejętność odpowiedniego doboru słów. Zaiste, pięknie zaczęła się ta historia.
 

Ostatnio edytowane przez Kirholm : 24-07-2011 o 21:17.
Kirholm jest offline