Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2011, 10:48   #310
Tom Atos
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Stojąc na pokładzie HMS ELEPHANT Herbert patrzył na oddalający się brzeg Indii z ulgą, ale i pewnym żalem. Ilu ich zostało? Niewielu. Czy jeszcze zobaczą swych towarzyszy? Może. Herbert patrzył, patrzył aż brzeg subkontynentu nie zniknął za horyzontem. Dopiero wtedy powlókł się do swej kajuty. Chciał odkorkować butelkę whisky i pić do lustra. Nie miał ochoty na niczyje towarzystwo. Chciał po prostu się upić i spać bez snów. Wyłączyć się jak żarówka po pstryknięciu kontaktu. Niestety nie był sam. Przydzielono ich do kajuty z jakimiś sierżantami i musieli się gnieździć w swojskiej, rubasznej, żołnierskiej atmosferze.
Przynajmniej dowiedzieli się nieco o sytuacji w Egipcie, tak że schodząc na ląd mieli świadomość, iż wkraczają na teren ogarnięty wojną.
Brzeg Egiptu przyjął ich, tłokiem, harmidrem i wszechogarniającym upałem, który co Hiddink zauważył z pewnym zadowoleniem był mniej powalający, niż ten indyjski. Klimat był bardziej suchy. Po wielu latach Herbert znów wylądował w Afryce. Kto by pomyślał.
Większość ludzi jakich spotkali w Port Saidzie uciekała niczym szczury z tonącego okrętu. Wszystko to sprawiało wrażenie końca pewnej epoki. Ostatecznego pożegnania imperium królowej Wiktorii. Co by nie mówić kolonializm zdychał. Nadchodziły nowe czasy, ale Hiddink wcale nie był przekonany, że lepsze. Niczym widz w teatrze obserwował Egipt początku lat dwudziestych i było to nawet interesujące.
Gdy dotarli do Kairu do Hotelu Astoria Herbert, był już kompletnie wykończony podróżą. Musiał odpocząć. Jedyny trop jaki mieli pochodził z listu jaki dostał Morgan Vivarro. Jednak było zbyt późno i zbyt niebezpiecznie, by mogli się tam od razu udać. Wyprawę zatem po naradzie z towarzyszami odłożono na następny dzień.


SKLEPIK ABDULA NA ULICY HIEN

Wyruszyli tam po śniadaniu, we czworo. Hiddink, Chopp, Vivarro i Boria.
Rankiem ulice Kairu zdawały się być spokojne. Tylko nienaturalna pustka i cisza oraz co jakiś czas przemykające grupki tubylców czy żołnierzy Brytyjskich dawały świadectwo, że coś wisi w powietrzu. Dla cudzoziemców najlepszym rozwiązaniem jest podróżowanie taksówką poleconą przez hotel. W ten sposób znaleźli się w dobrze im znanym Fordzie T, który z powodzeniem pomieścił ich grupkę. Kierowca był małomównym Arabem, w tradycyjnej czapeczce na głowie i krótko przystrzyżoną brodą. Kiedy usłyszał adres, na który kazali się wieźć nieco zmrużył oczy, ale to była jego jedyna reakcja. Pojechał, ale widać było że czujnie się rozgląda.

W końcu, po przynajmniej dwóch kwadransach wolnej jazdy, zatrzymał się pokazując im wąską uliczkę, zakrętem pnącą się pod górę. Domy o odrapanych ścianach ją wyznaczające stały tak blisko siebie, że postawny mężczyzna miałby problem z rozstawieniem ramion na całą szerokość. Dodatkowo jej przestrzeń ograniczały tu i ówdzie postawione przy murze kosze, jakieś ręczne taczki lub wózeczki doczepiane do osiołków.
- Tam. Ulica Hien - wskazał ręką wąską uliczkę.
Wokół na uliczkach panował niewielki ruch. W jednym z pobliskich zaułków szperał jakiś strzec, dwie ubrane w burki kobiety szły z dzbanami pod pachą, a za nimi kroczył dumnie wychudzony, ubrany na czarno mężczyzna z wąsem i turbanem na głowie. Na jednym z dachów wylegiwał się wyleniały kocur. Na progu jednego domu stał jakiś brodacz przyglądający się samochodowi i im z niechęcią, czy wręcz nienawiścią w ciemnych oczach. Gdzieś, niedaleko krzyczało jakieś dziecko i dało się słyszeć jękliwe nawoływanie osła. Widać było, ze na tej dzielnicy nikomu się nie śpieszy, a jedyną czynną rzeczą była niewielka herbaciarnia na rogu, gdzie popijało kawę i herbatę kilku starszych mężczyzn grając w warcaby.

Herbert miał niejakie wątpliwości. Ulica Hien nie wyglądała na jakąś miejską arterię, ale sklepików mogło być co najmniej kilka, a nie mieli pojęcia który należał do Abdula. Należało zaciągnąć języka.
- Powinniśmy popytać w tej herbaciarni na rogu, gdzie dokładnie jest ten sklepik. Chodźcie musimy się trzymać razem. Może będziemy mieli szczęście i ktoś będzie znał angielski. - stwierdził sapiąc i ocierając chustką pot z karku.

Herbaciarnia była dla nich egzotycznym miejscem. Pachniało w niej cynamonem i kawą oraz zmielonym imbirem. Sprzedawcą był niewysoki, brązowoskóry Arab ubrany w białą, luźną szatę. O tej porze nie było za wielu klientów. Zaledwie kilka osób leniwie popijających herbatę przy niewysokich stolikach. Czystość miejsca, podobnie jak strój właściciela, pozostawiały wiele do życzenia. Na widok białych klientów na twarzy herbaciarza pojawił się nerwowy grymas, mający być chyba uśmiechem. Widać jednak było na pierwszy rzut oka, że nie często, jeśli w ogóle, ludzie z obcych kultur odwiedzają jego lokalik.

Hiddink podszedł do Araba i zagadał:
- Czy mówisz po angielsku? Szukamy sklepiku Abdula. - powiedział powoli i wyraźnie.
- Którego Abdula? - spytał ostrożnie śmiesznie kalecząc końcówki. - Tu być duża Abdula. Duża. Tu co druga to Abdula. Ja być też Abdula.
- Szukamy tego co ma sklepik przy ulicy Hien. -
Herbertowi przyszło do głowy, że list znaleziony przez Emily był wyjątkowo mało precyzyjny.
Walter szturchnął Hiddinka łokciem i szepnął:
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Ostatecznie nie ma tu wcale tak dużo sklepików. Przejdźmy się w jedną i drugą stronę. Na pewno znajdziemy.
- Poczekaj. -
szepnął także Hiddinik. - Poczekamy co powie ten Abdul.
- Aaaa. Pewnie chodzi wam o Abdula Brudas. Dużo osób pyta o Abdul Brudas. Tak. To prawie na końcu ulica. Zielone drzwi. Tak. Tam. Wy pić czy wy iść?
- My iść. -
odparł zdecydowanie Hiddink.
- Brudas? Co znaczy to dziwne nazwisko? - zapytał na odchodnym Walter.
- To raczej przydomek niż nazwisko. Pewnie myje się rzadziej niż sąsiedzi. - stwierdził Herbert ironicznie.
Po drodze do sklepiku Chopp zaproponował:
-Mów ty, Herbert. Jesteś większym dyplomatą, niż reszta z nas.
- Jeśli mamy się czegoś dowiedzieć musimy podać się za współpracowników Morgana Vivarro. O ile dobrze pamiętam z listu jaki znalazła Emily niejaki Larkin Andarus napisał właśnie do Morgana, że w sklepiku Abdula dostanie informację, gdzie go szukać. Musimy więc podejść Abdula Brudasa. –
odparł Hiddink.
- Myślę, że powinniśmy wejść na pewniaka. Mieliśmy się spotkać z Larkinem, a Brudas miał nam powiedzieć, gdzie jest. Bez zbędnego tłumaczenia się. – zaproponował Walter.
- Niezła myśl. Tupet białego sahiba powinien podziałać. – zgodził się wydawca.

Ulica była wąska, jak zaułki wielkich amerykańskich miast. Coś w niej sprawiało, że oglądali się niespokojnie zarówno na dachy, jak też w jeszcze węższe przestrzenie pomiędzy ścianami odrapanych domów. Na dodatek uliczka była kręta, jak pełznący wąż. Nie było widać niczego dalej niż o dwa trzy domy. Strach pomyśleć jakie egipskie ciemności panowały tutaj nocami.
W połowie uliczki widzieliście jeden otwarty sklep. Przed nim sprzedawca wystawiał kosze z ziarnami. Sam stał w cieniu wąskich drzwi do sklepiku popatrując na nich bez zainteresowania. Kawałek dalej ulica zwężała się jeszcze bardziej. Dwóch ludzi raczej już nie mogłoby iść obok siebie, no chyba że pod rękę, przytuleni do siebie.
Zielone drzwi były tuż za kolejnym zakrętem. Nad nimi arabskie szlaczki. Na ich środku zamieszczono kołatkę stylizowaną w szczerzącą kły bestię - najpewniej hienę. Sklepik wyglądał na zamknięty na głucho. Kawałek dalej ulica kończyła się ślepo ścianą kolejnego domostwa. Zwrócili uwagę na nieprzyjemny zapach jaki wydobywał się z głębi zaułka, gdzie zalegały resztki i wyrzucone śmieci.

Herbert zawahał się tylko przez chwilę. Chwycił kołatkę i zastukał. Mocno i pewnie.
Po chwil usłyszał szuranie po drugiej stronie i szorstki głos męski pytający o coś po arabsku. Chyba pobrzmiewało w nim zarówno niezadowolenie, jak też lekka nutka obawy.
- Otworzyć. Chcemy z Panem porozmawiać. - Hiddink nie wychodził z roli.
- Kto?
- Morgan Vivarro.
- Już. Już. -
w głosie pojawiła się nutka ekscytacji.
Drzwi otworzyły się wypuszczając na zewnątrz nieprzyjemny zapach kurzu, pleśni i … czegoś co kojarzyło się z niemytym ciałem, gnijącym mięsem lub zatęchłą krwią.
W szczelinie drzwi pojawiła się twarz jakiegoś Araba.
- Salam Rash Lamar - powitał ich Abdul. - مجد Baphomet.
Dodał po chwili.
Zrobił im miejsce i wpuścił do środka … sklepiku.
Bo to był sklep, czy raczej kantor. Mały, ciasny, śmierdzący. Na półkach stały kawałki ceramiki, skrzynki wymoszczone trocinami na których leżały paskudne statuetki. Widać było zakurzone słoje wypełnione jakimiś płynami w których unosiły się trudne do opisania kształty. Samo patrzenie na zgromadzony w sklepiku towar napawał jakąś irracjonalną obawą. Chcąc nie chcąc mogli “podziwiać” niektóre szkaradziejstwa. A serce o mało nie wyskoczyło z piersi Hiddinka, kiedy zobaczył jak jeden z leżących na ladzie małego kontuaru eksponatów porusza się i zeskakuje w dół.
To był pies.... chyba. Nieduży. Paskudny. Wręcz szkaradny.

Abdul Brudas kłaniał się im nisko wciskając do swojego sklepiku.
- Sahib Vivarro. Zaczycony. Jestem zaczycony. Czekałem na was. Czekałem.
Kłaniający się sklepikarz cofnął się za kontuar. Pies przyglądał się wam w milczeniu, z jakąś niepokojącą świadomością w czerwonym, zapewne jedynym widzącym, oku.

Walter, starając się stworzyć wrażenie, jakby czuł się jak u siebie w domu, rozglądał się po półkach z towarami, co poniektóre brał do rąk, przyglądał im się bliżej, jakby je ważył w dłoniach i odkładał z powrotem na półkę.
Niektóre z tych rzeczy były naprawdę paskudne na przykład fragment jakiegoś zęba, zdeformowany noworodek w formalinie, coś co wygląda jak oderżnięte organy w tym także rodne, w jednym słoju coś nawet się poruszyło.
Po tym, co przed chwilą miał w rękach, pies nie zrobił na nim już żadnego wrażenia.
- Też się cieszę, że udało nam się dotrzeć w terminie - odezwał się, kamuflując głosem swoje zakłopotanie niektórymi eksponatami.
- Nasz wspólny znajomy przesłał nam wiadomość, iż wiesz gdzie go możemy odnaleźć. – Hiddink przeszedł od razu do rzeczy.
- Ostrzeżono mnie przed białymi wrogami, sahib Vivarro - powiedział Abdul niemal przepraszającym i służalczym tonem. - Chcę ujrzeć znak przymierza, nim będę z wami rozmawiał. Mistrz zniszczyłby mnie, gdybym zaniechał wypełnienia tego nakazu.
Walter ukucnął i wyciągnął dłoń w stronę psa, dając czas Hiddinkowi na ułożenie odpowiedzi.
- Co, mały - cmoknął na stworzenie.
Pies nie pomachał ogonem, nie warknął, nie szczeknął. Po prostu spoglądał na Waltera swym czerwonym jak krew okiem. Chopp poczuł się nieswojo widząc swoje odbicie w wybałuszonym ślepiu zwierzęcia. Zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, ściskając lędźwie strachem. W tym krwistym oku było więcej zimnej inteligencji, niż w oczach Abdula. Ponadto pies śmierdział w jakiś przykry, kojarzący się z zepsutymi zębami sposób.
Tymczasem Hiddink nawet nie udawał zaskoczenia.
- Znak przymierza? Co masz na myśli. Bo jeśli kieł wiesz kogo, to obawiam się, że nie wziąłem go ze sobą. Emily. - zwrócił się do dziewczyny. - Wzięłaś mój amulet? - spytał z lekkim roztargnieniem.
Na dźwięk imienia Emily nie wiedzieć czemu Abdul uśmiechnął się szeroko i w jakiś taki nieprzyjemnie obleśny sposób. Jednocześnie wciągnął powietrze przez nozdrza ze świstem i wyraz rozmarzenia pojawił się na jego brudnej gębie. Oczy zalśniły mu złośliwie.
- A nasz wspólny znajomy, to jak ma mieć niby na imię, sahib Vivarro? - Abdul drążył temat dalej najwyraźniej jednak usatysfakcjonowany odpowiedzią Hiddinka.
- Larkin Andarus. - powiedział Herbert lekko ściszając głos. - Gdzie go odnajdę?
Odpowiedź Araba przerwało gwałtowne warkniecie psa. Abdul otworzył usta i zostawił je rozdziawione jak ryba wyjęta z wody. Ktoś popchnął mocno niedomknięte drzwi, trafiając Borię, który zatoczył się na jedną z półek ze szkaradziejstwami. Drzwi otworzyły się na pełną szerokość. Stał w nich ubrany w arabskie szaty człowiek. Na jego widok Abdul pisnął, jak szczur i jak szczur czmychnął za kontuar.
- الخروج من الفئران!
Powiedział Arab ostrym, rozkazującym głosem, od którego zjeżyły się wam włoski na głowie.

Nie był sam. Za nim, w wąskiej uliczce tłoczyło sie dwóch lub trzech innych. Ubrani w czarne stroje i na pewno uzbrojeni najwyraźniej domagali się czegoś od Abdula.
- اللص ، أعتبر!
Dodał jeszcze nieznany wam Arab.
Paskudny pies czmychnął pod najniższą półkę regału.

Hiddink w pierwszej chwili milczał zaskoczony. Jednak po chwili namysłu postanowił kontynuować maskaradę. Choć wiedział, że sporo ryzykuje. Wszak wciąż byli w brytyjskiej kolonii. Przyjmując naburmuszoną minę spojrzał z góry na araba i rzekł z iście angielską flegmą:
- Tu obowiązuje kolejka przyjacielu. Jeśli czegoś chcesz, to poczekaj aż skończymy. – Arab wyglądał groźnie i ręką Hiddinka powędrowała pod marynarkę, gdzie miał ukryty rewolwer.
 
Tom Atos jest offline