Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2011, 21:42   #1
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Szli szybkim krokiem, odrętwiałe ciało ciężko znosiło taki marsz, Nogi gięły się mimowolnie, jednak szedł. Na korytarzu panowała niemal grobowa cisza, powietrze było przesycone aromatem orientalnych przypraw. Wtedy odezwał się żołądek, jednak Hindus prowadził go dalej...aż w końcu przystanął, przed solidnymi drzwiami:
- Za nimi, Cunā śāpita, znajduje się rzeka i łódź na niej. Wioślarz ma rozkaz by zawieść cię do hotelu, w którym się zatrzymałeś wraz ze swoim przyjaciółmi. Możesz iść. Jesteś wolny. Możesz też zostać i porozmawiać z nami. Dowiedzieć się więcej o sobie. Powiedzieć nam więcej o tobie. Będzie to jednak obarczone ryzykiem. Jeśli uznamy, że jesteś zagrożeniem ty lub twoja .... skaza – spojrzał na zdeformowaną, nieludzką rękę – najpewniej odetniemy ci ją lub nawet pozbawimy cię głowy. Zmieniasz się Cunā śāpita – dodał ponurym głosem. – Masz wizje zesłane ci przez coś, czego nie pojmujesz, a czego my się obawiamy. Jesteś jak czarna narośl w ciele człowieka. A czasami, by uratować człowieka, trzeba tą narośl wyciąć z ciała. Ale to będzie twoja decyzja. Nie jesteśmy mordercami, tylko wojownikami. Zakon Świtu walczy z rakszasami i jeśli okażesz się jednym z nich
Spojrzał na drzwi, a potem na Lyncha.

- Wybieraj, Cunā śāpita. Wybieraj mądrze.
Nie ufał mu, to chyba normalne, żeby nie ufać komuś, kto właśnie przetrzymywał cię przez nie wiadomo ile, przy boku nosi miecz i mówi, że pewnie będzie musiał cię zabić. Oczywistym było, że jeśli teraz odejdzie, to najprawdopodobniej zginie tego samego dnia...
- Więc...pogadajmy - powiedział znużonym tonem.
Mahana kiwnął jedynie głową, po czym zaprowadził go do sali jadalnej. Stoły w większości były oblegane, jeszcze kilka minut temu, wokół nich krzątało się kilku osobników zanoszących wszystkie naczynia do pomieszczenia obok. Lyncha usadzili przy jednym z już posprzątanych stołów:
- Posil się...porozmawiamy, gdy zaspokoisz pragnienie i głód - odrzekł Mahana, po czym zniknął w drzwiach.
Jedno trzeba było przyznać - cały posiłek, który nieco nieufnie w siebie upchał, był najlepszym jakikolwiek zjadł w Indiach. Złożony jedynie z tradycyjnych potraw, ociekający przyprawami, a co najważniejsze - sycący. Po skończonym posiłku rozsiadł się, na drewnianym krześle popijając herbatę.
- Opowiedz mi o sobie, Cuna sapita - Mahana usiadł naprzeciwko niego.
- Nie wiem, czy zrozumiesz cokolwiek z tego co powiem. Różnice kulturowe...jak to ładnie nazywa.
- Pozwól, że ja to ocenię.
- Jak sobie życzysz, panie wojowniku - mrukną, po czym jego twarz przyjęła wyraz skupienia
- Gdzie uczyłeś się magi? U kogo? - Hindus był konkretny, nie tylko tak wyglądał, ale sposób w jaki mówił, oszczędny bez niepotrzebnych ozdobników.
- Magii? Masz na myśli te zabawne rysuneczki na ścianach, których nauczył mnie Wagner?
- Zabawne?
-...chociaż poczekaj, wcześniej miałem jeszcze jedną styczność z magią, za pośrednictwem Lafayette'a...razem przywołali ghula - strzelił uśmiechem w mężczyznę - tak, zabawne - wrócił do tematu - raz, zbyt mocno uwierzył w ich moc...a może to po prostu niedouczenia...znasz Wagnera? - zwrócił się bez ogródek
- Nie. Nie znam. Jakim jest człowiekiem i jakim jest ten Lafayette?
- Jaki był Lafayette? Był jednym z grupy z którą przyjechał tutaj do Indii, znaleźli go z poderżniętym gardłem w willi, w której odbywały się orgie ghuli i na codzień był iluzjonistą...rozumiesz, kwiaty z rękawa, akwaria, łańcuchy, gołębie i te sprawy.
- Takim był? - drążył
- Ach, rozumiem...dżentelmen, nienaganne maniery, opanowany, aczkolwiek po przywołaniu ghula próbował popełnić samobójstwo, miał skłonności do zażywania morfiny w sporych ilościach...nie wiem, co więcej można o nim powiedzieć, nie znał go zbyt długo.
- A ty? Jakie masz skłonności?
Lynch obrzucił go pytającym wzrokiem
- Co uznasz za swoją słabość?
-...oprócz olbrzymiej łapy w miejscu ludzkiej ręki? - skomentował sarkastycznie, szorując dłonią o zarośniętą "meszkiem" brodę.
- Więc to jest twoją słabością. Utnij ją sobie. - wskazał wzrokiem szable wiszące na ścianach. - Utnij Cuna sapita. Pozbądź się tej słabości.
- Czyli jeśli ktoś niedowidzi, ma wydłubać sobie oczy? - skontrował szybko, z uśmiechem na twarzy.
- Jeśli to uzna za rozwiązanie. Jeśli tego zechce karma.
- A jeśli karma uzna, że obcięcie sobie ręki i kalectwo to niezbyt dobry pomysł, wtedy co się stanie? Szabla złamie się na ręce? Ręka, którą spróbuje odciąć łapę złamie się, nie będę mógł podnieść szabli? - zaśmiał się
- Wtedy jej nie spróbujesz odciąć - spojrzał na Lyncha z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Ty naprawdę chcesz, żebym jej nas pozbawił... - uśmiech nie schodził z twarzy Lyncha.
- Nie nas. Siebie. Cuna sapita. Nie ma nas. Jesteś jeden. Tylko o tym jeszcze nie wiesz.
Masz dwa wyjścia. Albo nad nią zapanujesz, albo zginiesz
- Cholernie ciężki wybór - prychnął - więc...jakkolwiek mający na imie Mahana, co mam zrobić? Nie jeść przez tydzień? Medytować na gwoździach? Udać się w pełną tajemnych przygód wyprawę w nieznane? - wypowiedź była dosłownie skąpana w ironii, którą hindus przyjął z właściwym mu spokojem.
- Musisz ... zrozumieć.
- Mhm...a żeby zrozumieć, musi?
- Zrozumieć. Czy ty rozumiesz?
- Świetnie...więc, siedzieć, czekać...wspominałeś coś o rytuale - zniecierpliwiony zmienił temat.
- Najpierw muszę poznać kim jesteś. Czy zasługujesz na zaufanie.
- Pytaj.
- Już to zrobiłem.
- I?
- Sam wiesz najlepiej. Ta część ciebie jest głupcem. A głupiec nie zapanuje nad tym, co dał sobie zrobić. Teraz już z to wiem.
- Więc chcesz to zostawić dla Leo? On jest słaby.
- Siła to nie wszystko. Miarę człowieczeństwa mierzymy wieloma aspektami.
- Ach...oczywiście.
- Poczekamy zatem na niego. Chyba że udowodnisz mi swoją siłę.
- Teraz pewnie dasz mi jedną z tych szabli i każesz ze sobą walczyć - kątem oka spoglądał na wiszące miecze.
- Zabiłbym cię. Jestem Mahana Tulavara. - powiedział to spokojnie, bez pychy. Jeśli jesteś silny pójdziesz na polowanie. I przeżyjesz noc.
- Jeśli tylko oddasz mi moją broń...i dorzucisz paczkę pestek - uśmiechnął się zawadiacko
- Myślisz, że to ci pomoże przetrwać? Jeśli jesteś tego pewien dostaniesz swoją broń. Ale wiesz, co się stanie, jak usłyszą strzał?
- Przybiegnie ich więcej - zachichotał - na tym polega polowanie, prawda? Im więcej zwierzyny, tym lepiej
- Tak. I rozedrą cię na strzępy. Nim zdołasz przeładować. Tulavar jest cichy. Tulavar tnie ciało i kość. Kula prawie nie czyni im krzywdy. Nadal chcesz zaryzykować? Chcesz pokazać swoją siłę? Jeśli tak umożliwię ci to.
- Tulavar nie ma szans z kimś kto trzyma w ręce karabin i stoi sto metrów dalej...podpuszczasz mnie....
- Ale ty nie polujesz na ludzi. Tylko na ghule. Na rakszasy, które wejdą w jeden cień, a wyjdą drugim, za twoimi plecami. Myślisz, że dałbyś mnie radę zastrzelić. Z odległości stu kroków....
- Czego będziesz chciał od niego?
- Porozmawiam z nim. Tak jak z tobą. Zobaczę, jakim on jest człowiekiem. Ty budzisz we mnie tylko politowanie. Mylisz siłę z pustą butą i głupotą.
- Ha ha ha - przez chwilę Lynch skręcał się na krześle - dobrze...dobrze...chcesz z nim gadać, tak? Z jąkałą? To zajmie wieki, poza tym, teraz ja tu za nas odpowiadam, a on..cóż, chyba nie zobaczysz go przez dłuższy czas.
- Skoro tak, nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Nie zasługujesz na pomoc. Zasługujesz na to, co cię spotka.
- Zrobisz to tutaj, czy gdy będę wychodził...czy może w hotelu? Och, wtedy przy okazji możesz sprzątnąć tą paniusię.
- Nie mam zamiaru cię zabijać, Cuna Sapita. Sam o zrobisz. W swoim czasie. Ból duszy będzie nieznośny. Będziesz przekraczał granicę, aż zmienisz się w jednego z nich. A wtedy, znajdę cię i upoluję. Ja nie zabijam ludzi, jeśli nie mam ku temu ważnych powodów.
- A ja nie jem mięsa, jeśli nie jestem głodny - prychnął
- Zaczniesz. Zobaczysz. Jesteś wolny. Możesz odejść. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. a twoje towarzystwo wystawia moją cierpliwość na nieznośną próbę.
Lynch odsunął krzesło od stołu, po czym wstał i ruszył do wyjścia - Przyjdź jutro do hotelu, bez usypiania, ogromu wrzeszczących ludzi, kajdan którymi mnie przymocowałeś i reszty bajzlu, przez który on to robi...wtedy może go poznasz, jeśli naprawdę chcesz gadać z Leo - mówił na odchodnym - a i ktoś powinien spojrzeć na tą dziennikarkę...w przeciwieństwie do ciebie ja zabijam ludzi, jeśli poczuję że nam zagrażają...on tego nie potrafił
Tym razem Lynch szedł pierwszy...pamiętał drogę, Mahana kilka kroków za nim:
- Mimo wszystko powodzenie Cuna sapita. A twoją groźbę potraktuję poważnie.
- Powinieneś - uśmiechnął się, po czym wskoczył do łódki, zacumowanej przy małej, zakrytej przystani.

*

Przed hotelem spotkał gruchającego z Emily, Waltera, oraz szpicla, który śmierdział angolami na milę:
-Nie zapomnij o drugim imieniu - rzucił do niego z wrednym uśmieszkiem na ustach.
Udało mu się spławić zarówno Waltera jak i Lucę, już w pokoju.

- Nie wiem, co widzisz w tym kraju...jak dla mnie jest popieprzony...
Zmęczone powieki opadały powoli....usnął.

*


Smród przegniłych desek i dymu to pierwsze co poczuł...następny był przeraźliwy chłód...otworzył oczy i momentalnie je zamknął, odsuwając się na łokciach w tył. Plecami przyrżnął w stalowe pręty...
"Sen...niech to będzie sen..."
Amanda siedziała po drugiej stronie klatki. Starając się na nią nie patrzeć, oddał jej swoją koszulę nocną. Nic nie mówili...obydwoje wiedzieli co się stało...nie mieli wyboru, musieli czekać.
Po kilku godzinach przyszedł on...kulejący staruch o zwierzęcej twarzy, z tym wzrokiem...wzrokiem, który już kiedyś widział...wzrokiem, mogącym zabić.
Trudno było zrozumieć cokolwiek, z tego co mówił starzec, huk silnika ani trochę w tym nie pomagał,
Pytającym wzrokiem spojrzał na Amandę. Kim do cholery jest ten staruch?
Wieczorem, znów zszedł pod pokład, tym razem z obstawą.
- C-czego od nas chcesz?! - odezwał się
Nie było odpowiedzi, mężczyźni patrzyli jedynie głupawym wzrokiem na Amandę, w czasie gdy staruch dźgał ją swoją laskę.
- Cuna sssapita - klatka została otwarta, a Lynch na powitanie dostał lewym prostym, od jednego z gabarów. Początkowo próbował się szarpać, jednak nie miało to sensu. Próby wyciągnięcia z nich czegoś również spełzła na niczym - ani jeden, ani drugi nie odezwał się słowem.
Szczęśliwie dla Lyncha, pokład nie przywitał go oślepiającym światłem - znajdowali się w dżungli, Łódź zacumowała na brzegu jakiejś rozpadającej się wioski, obrośniętej niemal całkowicie, przez okoliczną florę. Wyrzucili go na brzegu, kilka metrów od łodzi, prosto w rzadkie błocko, gdy tylko się odwrócił, w jego stronę poszybował sztylet, który bez problemu wbił się w podmokłą ziemię.
Statek odpływał, a Lynch został sam, z daleka od cywilizacji, bez jakiejkolwiek informacji na temat tego, gdzie jest, półnagi i uzbrojony jedynie w sztylet, którym tak naprawdę nie potrafił wprawnie walczyć.

Pierwszym co musiał zrobić, to dostać się na drugą stronę wioski, bagno, w którym brodził pełne było owadów i zwierząt, z którymi wolałby nie poznać się z bliska. Poza tym, nie wiedział, co planuje z nim zrobić staruch.
Czuł je - im bliżej wioski, tym silniej odczuwał obecność ghuli i nie tylko ich...cała okolica emanowała, jakąś potworną, aurą, czuł się jak na cmentarzu, jednak tutaj trupy...a raczej ich kości leżały dosłownie wszędzie, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz zrujnowanych chatynek. Poszukiwania jakichkolwiek przydatnych przedmiotów w wiosce zakończyło się już na pierwszej chacie...wszystko, czego dotknął, albo było przegniłe, albo rozpadało się ze starości. Jednak to nie było wszystko...czuł jeszcze coś...wzrok...złowieszczy i uparty wzrok przebijający go na wylot. Jedyne co widział, to ściana drzew i coś pomiędzy nimi, czego nie mógł zidentyfikować.
Z oczami dookoła głowy i nożem przygotowanym do odparcia ataku przesuwał się po, sięgającej mu kolan wodzie. Spomiędzy zarośli dało się słyszeć głośny syk...węże...tylko tego brakowało. Po kilku chwilach wydostał się z szuwar, na ogołoconą z roślinności połać wody, wyglądało to jak wielki plac wycięty w dżungli, na środku którego majaczyła mała wysepka z kępą drzew i czymś...czymś złym...czymś czego pragnął nie widzieć, jednak nie mógł się oprzeć - zbyt daleko zaszedł, żeby teraz wrócić.
Obserwował go...ktoś był na wysepce, lepki wzrok wbity był w przesuwającego się po wodzie studenta. Przystaną, w odległości około dziesięciu metrów, całą połać terenu miał jak na dłoni. A jego oczom ukazał się obserwator...jeśli można tak go nazwać


- Cthulhu - szepnął do siebie drżącym głosem.
Wielki przedwieczny, uśpiony...czekający na swój czas w R'lyeh, podwodnym mieście. Słyszał...czytał o nim, w jednej z ksiąg, które dostał od Wagnera...również we wspomnieniach Haran było coś...coś, czego do końca nie mógł sobie przypomnieć, jednak czuł, że w mniejszym lub większym stopniu ghulica miała coś z nim wspólnego, albo przynajmniej o nim wspomniała. Podstawa obelisku obrośnięta była bujnym gąszczem, zachowując ostrożność, wbił sztylet w trawę, jednak jedyne na co się natknął to stare kamienie i kości które, po tym wszystkim co przeszedł, nie były dla niego żadną rewelacją.
Wolnym krokiem obszedł obelisk dookoła, na "plecach" wyżłobione były znaki, zatarte przez czas, część z nich wydała mu się znajoma...nie wiedział do końca skąd, jednak tak było, słowa zaklęcia, inkantacji, wykrzykiwanej przed wiekami w niebo kiedy nocą błyszczały tylko gwiazdy...wydawało mu się, że potrafi je odczytać, wystarczyło się jedynie skoncentrować, jednak coś mu nie pozwalało, coś rozkazywało zaprzestać.
Walczył ze sobą...ciekawość i chęć odczytania tej plątaniny znaków była ogromna...dusza badacza rozrywała jego wnętrzności, jednak nie zrobił tego...odwrócił wzrok i szorując plecami o postument, usiadł u jego podstawy.

Słońce znikało za horyzontem, uczucie czyjegoś wzroku na sobie nasilało się...ciemność już prawie spowiła rozlewiska, w szuwarach łyskały jakieś ślepia, w wodzie, coś plusnęło gdzieś blisko. Leo poderwał się na równe nogi, oparty plecami o obelisk poderwał z ziemi sztylet...to coś...serce podeszło mu do gardła, zrobiło mu się duszno...


Świadomość niebezpieczeństwa...pewności że zginie uderzała we wszystkie zmysły.
Nogi...całe ciało telepało się, jak gdyby doznawał jakiegoś ataku. Mroczki przesłaniały mu wzrok, pocił się...
- H-hej! - jedyne co udało mu się wykrztusić...przyklejony do obelisku spoglądał co chwila przez ramię, sprawdzając, czy nie ma ich więcej...nie musiał patrzeć..znał odpowiedź...
- Siedem....osiem....dziewięć - wyliczał sunące pod wodą cienie drżącym z przerażenia głosem. Syk..jedyne co słyszał to sykliwe dźwięki, które wydobywały z siebie potwory, a on czekał...jedyne co mógł robić...jedyne na co potrafił się odważyć.
Nie zbliżały się, krążyły jedynie wokół wyspy, jak gdyby oczekując...zrobiło się ciemno, a jedynymi źródłami światła był księżyc i fosforyzujące próchno drzew.
Był w potrzasku, pomiędzy krążącymi jaszczurami, a emanującym osobliwym zimnem obeliskiem, rozsianym na całym bagnie...deszcz, lekki, przelotny deszczyk, już po chwili zamienił się w solidną ulewę.
Po godzinie marznięcia i obserwowania cieni krążących w wodzie usłyszał coś jeszcze...kroki, rytmiczny chlupot, którego źródła początkowo nie mógł zlokalizować...dopiero później ją zobaczył - lśniącą, nagą postać, nie dopatrzył się żadnych szczegółów, blask bijący od postaci nie pozwalał nawet na nią patrzeć. Stanęła przed nim...kilka kroków, postać była mniej więcej tego samego rozmiaru.
Z telepiącym się na deszczu nożem czekał, na jakiś ruch...gest...nic się nie działo.
Lynch zrobił niepełny krok w kierunku postaci.
- K..kim jesteś ? - słyszy głos jąkający się i wystraszony
- T-to chyba j-ja powinienem zapytać - odpowiedział bez namysłu
- J-ja za-apytałe p-pierwszy. - głos był znajomy...powoli zaczynał rozumieć kim jest jego rozmówca.
- Leo...L-leonard...D-douglas Lynch
L-leonard...D-douglas Lynch
- Leo? T-ty nim nie je-esteś. J-ja nim je-estem.
- U-udowodnij...- Lynch opuścił nóż, nie zwracając właściwie uwagi na pływające w wodzie pokraki
- T-ty u-udowodnij.
- Ja m-mam broń - powiedział z udawaną pewnością
- J-ja m-mam broń - głos w deszczu zmienił się. - posłuchaj sam, kurwa, siebie. Nie dość, ze jąkała to jeszcze z nożem. I co?! Mam się trząść ze strachu? - stał się bardziej pewny siebie, arogancki.
- N-nie jesteś m-mną...- nóż wrócił na swoją dawną pozycję - co c-chcecie ze mną z-zrobić?
- Ależ jestem tobą. Czy też raczej czasami nim jestem - zaśmiał się ochryple przekrzykując deszcz - Złożę cię w ofierze, Leo. Tak zrobię. Jak ty kiedyś zrobiłeś mi, mały fiutku.
- D-douglas?
- D-doug-doug-douglas - zachichotał szyderczo.
- K-kiedy? Kiedy złożyłem cię w ofierze? - odsunął się od niego o krok
- Jak dzieliliśmy brzuch matki Żyłeś mną. Dawałem ci siłę. Dawałem ci moc. teraz czas na to, bym sobie ją odebrał. - zaśmiał się - Wiesz. Ja też mam nóż.
- D-dlaczego? Po c-co to robiłeś, skoro m-mogliśmy żyć obydwaj? - głos trząsł się razem z cały ciałem...
- Oboje. To jakby żaden z nas nie żył!
- Więc, s-skąd masz p-pewność, że t-teraz będzie inaczej?
- Wiem. W odróżnieniu od ciebie, Leo - głos nieco się uspokoił
- A p-później? C-co zrobisz później?
- Będę cieszył się życiem
- N-nie można tego z-załatwić inaczej? - powolnymi krokami wycofywał się w tył, aż w końcu oparł się o postument.
- To próba, Leo. Wyjdziesz z niej cało albo ja albo ty.
- W-więc jeśli m-mi się uda...c-co wtedy? Znikniesz?
- Tak. To rytuał. Jedne z nas go przetrwa. I będę to ja.
- N-nie chcę, żebyś z-zniknął Douglas...i t-ty raczej nie c-chcesz, żebym zniknął ja...n-nie powinniśmy r-raczej walczyć z tym s-staruchem, który n-nas tu przywlekł?
Nie odpowiedział...jaszczury stały w wodzie, dookoła...czekały, czekały aż coś się wydarzy...
 
zodiaq jest offline