Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2011, 18:04   #4
Uzuu
 
Uzuu's Avatar
 
Reputacja: 1 Uzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skałUzuu jest jak klejnot wśród skał
Kilka miesięcy wcześniej...

Karczma huczała od dźwięków muzyki i rozochoconych gości którzy obficie raczyli się trunkami w to lokalne święto. Mnóstwo roześmianych twarzy wymieniających się plotkami i spostrzeżeniami długiego i pracowitego dnia. Chłopi na równi z kupcami i ich służbą bawili się głośno nie zważając na nic i na nikogo, ich droga bogini obdarowała ich obfitymi plonami i teraz to co mogli jej ofiarować to swoje szczęście i radość. W jednym z karczemnych pokoi czwórka podróżnych omawiała właśnie rozmowę jaka odbyła kilka godzin wcześniej z elfem który kazał nazywać się Ezelkielem. Ciemnoskóry mężczyzna znów zabrał głos.
- Ama przestań się wygłupiać i powiedz w końcu co myślisz, zaczynasz działać mi na nerwy.
Mężczyzna siedzący do tej pory w kącie pomieszczenia przestał sprawdzać swój ekwipunek i spod kaptura który zdawał się wiecznie zakrywać jego twarz spojrzał na towarzysza po czym wzruszył ramionami.
- To głupi i zdesperowany jasny elf, obieca nam wszystko co zechcemy, pytanie czy tych obietnic będzie w stanie dotrzymać. Ja bym zgodził się póki co na złoto a potem... a potem wydarł wszystko co tylko będziemy w stanie gdy zostaniemy mu tylko my z tych na których będzie mógł polegać. - Dłoń mężczyzny zacisnęła się w pięść a jego towarzysze pokiwali głowami. Ciemnoskóry odezwał się ponownie szczerząc zęby.
- Pójdę, obwieszczę mu dobre nowiny. Braciszku idziesz? - Olbrzym westchną ciężko po czym podniósł się z ławy wspierając się na swym dwuręcznym mieczu.
- Spotkajmy się przy świątyni to od razu zgarniemy dla niego ten przedmiot a potem może jeszcze starczy nam czasu aby się trochę zabawić. - dwaj mężczyźni którzy opuszczali karczmę śmiejąc się ze swych prostackich żartów różnili się diametralnie, począwszy od wzrostu skończywszy na kolorze skóry. Gdyby poznać historię każdego z nich dziwne wręcz było nie tylko że nie rzucili się sobie do gardeł ale że podróżowali razem zachowując się jak najlepsi przyjaciele.

Dwa dni później okolicę obiegła wieść o splądrowaniu lokalnej świątyni Wee Jas, jej kapłani zostali brutalnie wymordowani, nie oszczędzono ani dzieci ani starców ani tym bardziej kobiet którym sprawcy podobno poświęcili szczególną uwagę. Jedyną informację jaką zostawili po sobie sprawcy był wymalowane krwią w języku smoków pojedyncze słowo - Chimera.


Czasy teraźniejsze , oblegane miasto Woldeswar


Rytuał zakończył się. Wszyscy zgromadzeni z napięciem oczekiwali na obiecany cud. Mężczyzna który prowadził rytuał odwrócił wzrok i przygryzł wargę aż do krwi. Wszystko szło nie tak jak było zaplanowane, wszystko to co z takim mozołem budował przez te wszystkie lata nagle rozpadło się niczym zamek z piasku. Wiedział że wszyscy czekają na następny rozkaz, czuł na sobie te godne pożałowania spojrzenia, wiedział co musieli sobie myśleć o następnej, ostatniej już próbie do jakiej przekonał Tinhiona. I wiedział że przyjdzie mu za to zapłacić.
- Co teraz... panie. - ostatnie słowo dodane po chwili wahania i ze sporą dozą kpiny świadczyło tylko o tym że nawet najemnicy którzy mieli być jego siłą nie traktowali go już poważnie. Potrzebował ich, teraz właśnie potrzebował ich najbardziej. Nie miał się już do kogo zwrócić. Nawet jego bogini przestała zsyłać na niego swoją łaskę. Miał przegrać w takim momencie?! Elf wziął głębszy oddech i spoglądając jeszcze raz na okrwawione ciało które nie było w stanie wytrzymać siły zaklęcia zwrócił się do Erena.
- Nic tu po nas, zabijcie resztę więźniów i zniszczcie wszystkie księgi oraz notatki, i tak znam je na pamięć. - Głos kapłana wzbierał na sile i stawał się coraz pewniejszy. Elf powoli podszedł do klatki w której trzymano więźniów, skulonych i trzęsących się czy to ze strachu czy z zimna na które byli wystawieni przez ostatnie kilka dni.
- Co chcesz powiedzieć Lordowi... nie będzie zadowolony że przelałeś krew jego syna...
- Zajmę się Tinhionem, wy zajmijcie się swoja robotą! Wskrzeszę mu tego gnoja jeśli będzie trzeba! - elf już się odwracał by odejść gdy poczuł mocny uścisk dłoni na swoim ramieniu, momentalnie zatrzymał się jak sparaliżowany.
- Atmos będzie ci towarzyszył na wszelki wypadek. - usłyszał tylko od podkomendnego, uścisk zelżał a dłoń opuściła jego ramię. Mężczyzna zdał sobie sprawę że na chwilę jego serce zamarło. Z oddali dobiegały ich odgłosy walk które musiały już dotrzeć do bram zamku. Elf odezwał się bardzo cicho tak że najemnik musiał podejść by usłyszeć słowa.
- Eren... nie chcę żadnych świadków. - ciemnoskóry mężczyzna tylko uśmiechnął się oblizując wargi. Ezelkiel mógł się już tylko modlić o cud, wiedział jednak że nie było takiego boga który by go wysłuchał.

***

Deszcz nadal nieustępliwie rozbijał się o pancerze poległych, ulice zasłane były ciałami zarówno szturmujących jak i obrońców. Brudna woda mieszała się z krwią poległych tworząc purpurowe kałuże. Mimo zapobiegliwości królewskich doradców siły lordów nie uniknęły strat. Pierwszą z niespodzianek było przemieszczenie katapult z pierwotnych pozycji o których wspominał wysłany zwiadowca. Drugą barykada która blokowała główną ulicę prowadzącą bezpośrednio na główny plac, gdy tylko napastnicy ja sforsowali i niczym szarańcza rzucili się w pogoń za uciekającymi drewniana przeszkoda wybuchnęła płomieniami i niczym ściana ognia odgrodziła atakujących pochłaniając wielu z tych którzy się na niej znaleźli. Pozorowana ucieczka obrońców momentalnie przerodziła się w kontratak. Gdyby Roderyk na którym płomienie nie robiły żadnego wrażenia nie zrobił wyrwy w barykadzie walki o plac trwały by o wiele dłużej. Zanim jednak to nastąpiło katapulty siały prawdziwe spustoszenie wśród żołnierzy lordów.

Tharduf prowadzący część sił królewskich na południe natknął się na zacięty opór mieszkańców. Nie byli oni jednak w stanie długo opierać się połączeniu jego magii oraz umiejętnościom doświadczonych weteranów którymi dowodził. Niczym wzburzona fala nieustępliwie parli do przodu w kierunku zachodnio-południowej bramy. Na ten moment czekał Garret który w odpowiednim momencie zwyczajnie otworzył wejście do barbakanu, robiąc po drodze mnóstwo zamieszania i dezorientując obrońców. Niedługo potem do walki dołączyli kapłani Św. Cuthberta pokazując wszystkim jak niesłusznie zostali ocenieni przez Lorda Umbera. Dysponując magią i umiejętnościami wyszkolonych wojowników skutecznie zatrzymali siły królewskie w miejscu. Atakującym na pewno nie pomagał fakt że mieli przykaz brać kapłanów żywcem. Gdy jednak bramy zostały otwarte posiłki szybko przechyliły szalę zwycięstwa na stronę atakujących sprawiając że wojska ponownie ruszyły na zamek prowadząc ze sobą olbrzymi taran. Krasnolud obietnicy dotrzymał, świątynia zamieniał się szybko w szpital do którego znoszono rannych obydwu stron konfliktu. Królewscy mieli przykaz pilnować by nikomu krzywda się nie stała. Delion który nie okazał się wielką pomocą w czasie walk również przy zaprowadzaniu porządku nie okazał się za bardzo przydatny, pojmani kapłani szybko irytowali się a i on nie wykazywał ani polotu w słowach ani i cierpliwości do sług Św. Cuthberta. Zaginięcie brata musiało wpłynąć na barda dużo bardziej niż przyjaciele mogli przypuszczać. Thurduf sam musiał interweniować zdając się e dużej mierze na dobrą wolę i wyrozumiałość ze strony pojmanej przeoryszy świętego przybytku.

Taran niepowstrzymanie zbliżał się do bram zamczyska górującego nad miastem. Burza jak by wybrała sobie dokładnie ten moment aby osiągnąć swoje apogeum, woda dosłownie lejąca się z nieba skutecznie uniemożliwiając ostrzał łucznikom tak licznie zgromadzonym na blankach. Pierwsze uderzenie zdawało się sprawić że nawet mury zadrżały niosąc się daleko potężnym hukiem, zdawało się że ono jedno wystarczy by rozpruć żelazne wrota broniące dostępu do wnętrza twierdzy. Na nic zdały się kamienie czy olej zrzucany na obsługę taranu, na nic szypy które niejednemu z walczących odebrały życie. Po jednym z wielu uderzeń brama w końcu puściła a z setek gardeł wydarł się okrzyk zwiastujący zbliżające się zwycięstwo. Byliście jednymi z pierwszych którzy wdarli się na plac główny, niczym lawina zalaliście obrońców ostrzami mieczy i włóczni. Nie mogli opierać się takiej nawale zbrojnych którzy już po kilku minutach dobijali wojowników Lorda Tinhiona. Dziedziniec był wypełniony nie tylko ciałami poległych i konających. Wszędzie wokół pod murami były porozstawiane drewniane klatki w których jak zwierzęta przetrzymywani byli różnej maści istoty błagające teraz o kroplę wody lub skrócenie żywota, nieliczni prosili o łaskę wolności a dla wielu było już zwyczajnie za późno. Delion jak oszalały zaczął biegać od jednej klatki do drugiej wykrzykując imię swego brata, nikt nie mógł powiedzieć czy więzień znajduje się właśnie tutaj, w końcu to jeden z pojmanych rycerzy wskazał wam wnętrze zamku.

Coraz głębiej brnęliście w czeluści kamiennej twierdzy, jeszcze tylko wrota do sali głównej które ustąpiły jak by były z papieru pod olbrzymim mieczem jakim władał Roderyk. Kilka bełtów od razu śmignęło w waszą stronę, usłyszeliście tylko stęknięcie Thardufa ale nie było to coś co mogło zatrzymać hardego krasnoluda. I znów błysnęła stal tylko tym razem waszymi przeciwnikami nie byli ani najemnicy ani mieszczanie tak dzielnie broniący swego miasta, wasze ostrza skrzyżowały się z mieczami dobrze wyszkolonych rycerz samego władcy tego zamku. Powoli zaczynaliście zdobywać przewagę gdy wasi ludzie wlewali się jeden po drugim do wnętrza pomieszczenia spychając obrońców coraz głębiej. Ciała magów którzy z niewidomych przyczyn leżeli martwi w centrum sali, płonące stosy utworzone z ksiąg i pergaminów sprowadzające upiorny taniec cieni na walczących, huk ognia który mieszał się z krzykami rannych i klatki z których niczym szaleńcy wyli do was uwięzieni. I jedno zakrwawione ale jak dobrze znane wam ciało przywiązane w centralnym punkcie komnaty. Agamer.

Delion od razu rzucił się w stronę brata kompletnie ignorując to co działo się wokół niego Czy to bogowie kierowali dłonią Garreta gdy szarpnął młodzianem do tyłu drugą dłonią blokując cios nieznajomego? A może to właśnie jego doświadczenie powiedziało mu że atak nadejdzie właśnie z tej strony. Dwóch mężczyzn przez ułamek sekundy zaszczyciło się spojrzeniem by nożownik w ostatniej sekundzie zobaczył drugie ostrze mknące w stronę jego gardła. Ciemnoskóry odskoczył gdy jego zwód się nie powiódł, obrócił tylko w dłoniach dwa krótkie miecze z których jeden przyoblekła mleczna mgła zostawiająca za sobą białe smugi, drugie zaś zapłonęło jaskrawymi płomieniami zapewne dobrze wyczuwalnymi gdy stykały się z ciałem przeciwnika. Mężczyzna wyszczerzył zęby i nie czekając dłużej natarł ponownie zasypując Garreta gradem ciosów, by ten po chwili mógł spróbować własnej krwi odpłacając się chwilę później tym samym przeciwnikowi. Nożownik znał ten styl, znał te zagrywki bo sam je stosował, przeciwnik jak i on musiał dorastać w miejscu gdzie przetrwanie nie miało nic wspólnego z honorem i taka też była ta walka, brudna i pełna sztuczek, wydawało się że ciemnoskóry zna ich jednak trochę więcej.

Roderyk był niczym demon zagłady spadając na przeciwników ze swym mieczem, bo jeśli trafiał - zabijał. Często zdarzało się że wróg zwyczajnie uciekał nie mogąc go nawet zadrasnąć a tracąc tylko następnych towarzyszy przy nieudanych próbach. Mistrz miecza sam rzucał się w największy wir walki szukając kogoś kto być może zdołał by mu się przeciwstawić. Roderyk przyjął następny cios a dłoń aż zadrżała mu od siły z którą mężczyzna stojący na przeciw niego wymierzył cięcie. Człowiek wyższy o głowę od chłopaka śmiał się niczym szaleniec, pół jego twarzy pokrywała żelazna maska a reszta ciała ukryta była pod zbroją płytową pokrytą licznymi kolcami, miecz trzymany oburącz zdawał się śpiewać pieśń którą Roderyk znał aż nadto dobrze. Nikt nie śmiał im przerwać, nikt nie śmiał wkroczyć do kręgu w którym stal świergotała a iskry sypały się dodając mrocznego uroku temu przedstawieniu. Normalne ostrza dawno by pękły od siły z jaką ci dwaj mężowie władali swymi mieczami, następny cios i ten którego do tej pory uważano za niepokonanego poczuł jak znów dłoń mu zadrżała, nie miał czasu by sparować następny cios który gładko rozpruł naramiennik nie raniąc go poważnie. Mroczny miecz zaczynał powoli ciążyć w dłoniach a wydawało się że przeciwnik dopiero się rozgrzewa.

Krasnolud wspomagając się magią parł do przodu, nie zostało mu wiele sztuczek ale zdawało się że i te które mu zostały wystarczą w zupełności. O ile wiedział że bitwa jest już wygrana, o ile wiedział że zamek jest już praktycznie zdobyty to nadal zostawało kilka elementów którymi trzeba było się zająć by uznać tą misję za udaną . Choć obydwaj jego towarzysze dawali z siebie wszystko i radzili sobie całkiem nieźle to wiedział że te pojedynki wcale nie są przesądzone a tym co może je rozstrzygnąć to właśnie jego magia! Pierwsza strzała trafiła żołnierza który przypadkiem stanął przed dowódcą najemników zasłaniając go w ten sposób przed śmiercią, druga wbiła się zaraz za pierwszą w jeszcze padające ciało a niewysoka zakapturzona postać właśnie nakładała następny szyp na cięciwę który wypuszczony dopiero w locie zaczął płonąć.
 
__________________
He who runs away
lives to fight another day

Ostatnio edytowane przez Uzuu : 02-08-2011 o 18:10.
Uzuu jest offline