Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-08-2011, 21:14   #31
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


ALLAN MELLO, JAKUB SZKUTNIK

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rLn32d1Yo9o&feature=related[/MEDIA]

Przekroczenie progu jadalni kojarzyło się z dawno nie branym prysznicem, tylko że tutaj na skórze i ubraniu osiadała wilgotna mgiełka nie wody, lecz krwi.

Świeża, ciepła krew cuchnęła metalicznie, osiadała na ustach smakiem żelaza i zmuszała więźniów do zamknięcia powiek. W jednej chwili ich kombinezony i ciała pokryły się warstwą juchy. Buty ślizgały się na posadzce, gdzie życiodajnego płynu było tyle, że zakrywał bez trudu powierzchnię butów.

BUM. BUM. BUM. BUM.

Pulsujący dźwięk dochodzący z różnych stron powodował, że człowiek miał ochotę odwrócić się na pięcie i zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Jednak było już za późno.

Odważni więźniowie otworzyli zlepione krwią powieki i szybko tego pożałowali, podobnie jak pożałowali decyzji pozostania w jadalni, a nie ucieczki, którą wybrali inni.

Dawna jadalnia zmieniła się w rzeźnię. Krew pokrywała wszystko. Ściany, sufit, meble, podłogę. Wszystko. Poza krwią widać było żyły, wnętrzności i kości przyczepione lepką, pulsującą masą do wszystkich możliwych powierzchni. Czerwono – sina, podrygująca i pulsująca masa „zarosła” – bo brakowało innego określenia dla jej stanu – znaczną część jadalni. Tu i ówdzie oniemiali ze zgrozy ludzi widzieli twarze. Wyłaniały się one z pulsującej masy – rozwarte do krzyku usta, z których kiełkowały żyły, splatające się ze sobą w jakiś odrażający, niepojęty sposób.

BUM. BUM. BUM. BUM.

Oczy ujrzeć mogły poruszenie w tej rzeźnej masie. Pulsujące serca, poruszające się nadal płuca, drgające mimicznymi skurczami twarze pochłoniętych przez demona więźniów.

W tej upiornej scenerii stał krzyż, na którym wieszczył Wieszcz. Na jego ramionach widać było ludzki szkielet, z którego na resztę komnaty wyłaniały się żyły, jelita, ścięgna i kawałki różowej tkanki oraz błoniastej skóry.

I wtedy zobaczyli ruch. W różnych regionach zalanej krwią sali.

Widzieli pełzające w ich stronę .... rzeczy... istoty .... coś.

Tutaj pełzał, niczym wąż, nadal oblepiony tkanką mięsną kręgosłup, który zwieńczała ludzka, na poły pokryta skórą czaszka. W innym miejscu widzieli po części oddartą ze skóry dłoń, która poruszała się w ich stronę, niczym pająk. Jeszcze gdzie indziej sunął fragment jelita, niczym ożywiona macka, a kawałek dalej przesuwała się oderwane ramię, którego kość wygięła się na kształt ostrza. Nie! To było ostrze. Najwyraźniej żyły i ścięgna w jakiś sposób połączyły się z nożem jakiegoś więźnia!

Zaczęli krzyczeć.

BUM. BUM. BUM.

Serca pulsowały w tym kłębowisku zmasakrowanych szczątków.

WRRRRR WRRRRR WRRRRR

Ostatnie dźwięki dochodziły z korytarza za ich plecami. To były odgłosy zamykanych grodzi. Właśnie ktoś spośród więźniów, którzy rozsądnie uciekli z nawiedzonej jadalni, zaczął zamykać zagrożony teren i przylegające do niego korytarze.




FILOZOF

Kruszyna nie był szczęśliwy, ale poszedł z tobą, marudząc coś pod nosem. Filozof szedł w jego cieniu nadal jednak nie tracąc czujności. Nawet, kiedy maszerowali wąskimi korytarzami sekcji pod kontrolą Mścicieli.
Filozof był znany. Miał swoje układy, miał swoje powiązania, jako jeden z nielicznych wiedział, że tak naprawdę przysługa jest jedną z najcenniejszych walut tego przeklętego miejsca.

Zawsze, kiedy Filozof czekał, aż strażnicy drzwi prowadzących na korytarze pomiędzy sekcjami otworzą wrota, czuł dziwny dreszcz niepokoju. Jakby przesuwające się ciężkie drzwi były wrotami do innego świata. Ciemny korytarz po drugiej stronie mógł kryć w sobie wszystko.

Tym razem krył jedynie ciemną pustkę. Pięćdziesiąt metrów korytarza. Na ich końcu drugie drzwi, prowadzące do kolejnej sekcji. Po środku ciemna klatka schodowa – prowadząca w górę i w dół. W górę do innych sekcji. W dół przegrodzona łańcuchem – mroczna, nieprzyjemna. Jedna z bocznych dróg na Zakazane Korytarze. Do śmietnika statku.

Tym razem obyło się bez przykrych niespodzianek.

Po chwili łomotali już do drzwi kolejnej sekcji – należącej do Gildii Zero z którą mieli klarowny układ o ochronie. Zostali przepuszczeni w kilka chwil.

* * *

Ponury był jednym z bardziej malowniczych ludzi, jakich Filozof miał okazję poznać. A poznał już przecież wielu zjebów.

Był niski, żylasty o oczach czarnych jak kulki łożyskowe. Tej samej metalicznej barwy płynnej rtęci. Te oczy były dziwne, tylko Filozof nie potrafił uchwycić sedna tej dziwności.

Ponury palił papierosa siedząc w kucki w rogu wskazanej celi. Prostej, bez żadnych ozdób.
To, na co zwrócili uwagę, to fakt, że większość cel w zajmowanym przez niego bloku było pustych i cichych.

- No, no, no – Ponury wydmuchnął kłąb dymu. – Sam Filozof, niepisany szefondo kilku bloków, pofatygował do mnie swoje zamyślone dupsko. To, ze przysyła go Zipper daje do myślenia. Co sądzisz, kochanie.

Nie zwracał się konkretnie do nikogo. Ale nim odpowiedział, zdawał się nasłuchiwać jakiejś informacji.

- Dobra. Ona się zgadza. Będziesz pytał o kwas na ranach. O to, co zostawia takie ślady. Mówi, że Ponury wie i ma powiedzieć Filozofowi. Że takie rany zadaje Rozpacz. Tak. Rozpacz. Ona mówi, że jeśli szukasz odpowiedzi, musisz zejść na Podpoziom Dwudziesty Trzeci. Wtedy zrozumiesz.

Ponury wydmuchał porcję dymu.

- Zadowolony z odpowiedzi? – zapytał z drapieżnym błyskiem w oku.




SPOOK, TÖLGY, APACZ


Hałas nie zwabił nikogo i po chwili droga w dół stała przed wami otworem. Brzytwa zdjął z pleców linę – mocną, syntetyczną, elastyczną. Przywiązał ją starannie do pobliskiej rury i końcówkę wrzucił w ciemność szybu.

- Idę pierwszy – zawyrokował. – Odczekujecie sześćdziesiąt sekund i schodzi kolejna osoba. Ty. – wskazał dłonią Apacza. Po kolejnych sześćdziesięciu sekundach schodzisz ty – palec pokazał na Spook. Potem, postępując tak samo schodzicie ty – palec wskazał Cygana, ty – ciemnoskórego więźnia, na którego wołano Tam-tam. Na koniec ty – palec pokazał na Jerome.

Spojrzał raz jeszcze na towarzyszących mu ludzi.

- Osobiście zajebie kogoś, kto zejdzie za szybko – dodał ponurym głosem. – Lina może nie wytrzymać obciążenia. Jasne.

Nie czekając na odpowiedź chwycił linę, wcisnął się w otwór i zniknął w ciemnościach.

Kiedy pozostali w myślach doliczyli do trzydziestu z głębi korytarza – tego, którym przyszli – dało się słyszeć jakiś hałas. Jakby dźwięk przedmiotu z metalu zahaczającego o ścianę. Potem dało się słyszeć kolejny dźwięk, jakby szuranie butem. Ktoś zbliżał się w ich stronę. Zważywszy na miejsce, w którym się znajdowali, stawiali na polujące Hieny.

Wyliczanka zbliżała się do sześćdziesięciu. Apacz miał zaraz pójść w ślady Brzytwy.




PASTOR / SZEKSPIR


Giń piekielny pomiocie! – Krzyknął Pastor na Szekspira.

Pastor odzyskiwał zmysły powoli, jakby z pijanego zwidu. Niepewnym ruchem ubrał czarną koszulę i kurtkę na siebie. Z niedowierzaniem spojrzał na Jakuba Szkutnika i zebrano towarzystwo, które zamiast uciekać zamierzało wejść do pomieszczenia, w którym przed chwilą objawił się demon.

- Czy nie widzicie, co czai się za tymi drzwiami? Czy czerwona mgła rzuciła się wam na głowy? Jakubie – zwrócił się, a przynajmniej tak mu się wydawało, do mężczyzny, na którego plecach jeszcze przed chwilą siedział – czy pasterz może porzucić swoje owieczki? Czy zamierasz je porzucić na pastwę Złego? Czy nie słyszysz bębnów Nabuchodonozora? Powiadam wam... nie znajdziecie tam nic dobrego.

Panujący chaos uświadomiły Pastorowi, że nikt go nie słucha. Może mówił za cicho, a może nikt nie był zainteresowany tym, co miał do powiedzenia. Nie było to ważne. Zniechęcony zamilkł, popatrzył się z rozczarowany na znikające w czerwonej mgle.

Szkoda - powiedział Pastor sam do siebie. Być może powinien pomóc Jakubowi, ale nie zamierzał ginąć.

Jeszcze nie teraz... nie tutaj... Odkupienie czeka... - pomyślał, po czym ruszył w stronę swojej celi. Potrzebował ukrytych tam leków i WKP.


* * *

Tylko nieliczni – może dwóch, może trzech ludzi – ruszyli za Szkutnikiem i nieznajomym więźniem. Większa część uciekinierów z jadalni jednak uciekała dalej. Do swoich cel, do swoich kryjówek. Niektórzy nazwaliby to tchórzostwem, inni rozwagą. Nie ważne jak nazwać te działania, ważne, że dawały szansę na przeżycie.

Wśród tych ludzi był też Pastor. Szedł, zostawiając za sobą krwawe ślady. Był jednym z tych, których dosięgła wylewająca się ze stołówki krew. Nikt jednak nie zwracał uwagi na ten fakt.

Mijał ludzi, którzy uzbrojeni biegli na miejsce zdarzenia. Sam jednak skończył z tym epizodem. Nie zamierzał ryzykować życia w konfrontacji z nieznanym.

Mimo zamyślenia zauważył ich przed swoją celą. Pastor zatrzymał się. Było ich trzech. Ponure draby oznaczone znakami Yakuzy – mafii utworzonej przez ludzi z Wielkiej Azji. Miał złe przeczucia patrząc na ich półnagie, wytatuowane ciała, na napięte mięśnie. To był teren Rippersów, a nie Yakuzy. Tereny Azjatów zaczynały się sekcję dalej. Ich skośnookie twarze wzbudzały w Pastorze jakieś wspomnienia. Nie był pewien, ale chyba już gdzieś widział tą trojkę. A może jedynie kogoś podobnego do tych więźniów.

Pastor zatrzymał się. Jadalnia została za jego plecami. Przed jego celą czekało trzech zbirów. Coś wisiało w powietrzu.

Jeśli więzień chciał dostać się do swoich skarbów musiał jakoś wyminąć tego trzygłowego, skośnookiego Cerbera. Jeszcze raz rzucił okiem na ludzi z Yakuzy. Dwóch miało jakieś noże, jeden – najpewniej przywódca – miał na plecach coś w rodzaju krótkiego miecza, a za pasem spodni dwustrzałową broń więzienną – solidnych gabarytów samopał. Kule do niego miały średnicę wystarczającą, by w ciele człowieka zrobić dziurę wielkości pięści. Drugi rzut oka upewnił Pastora, że trójka pod jego celą nie przyszła tutaj na pogaduszki.
 
Armiel jest offline