Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2011, 22:39   #101
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN

Z przerażeniem dwójka skazanych na śmierć ludzi obserwowała przygotowania do ceremoniału, który miał zakończyć ich życie. Byli tego pewni, widząc jak ksiądz szykuje się do złożenia ofiary. Jak jego dłoń zaciska się na nożu kształtem przywodzącym na myśl drapieżną rybę. Jak unosi ostrze ku górze.

- Ia ia Dagon fhtagn!- wrzasnął ksiądz ponownie bluźniercze słowa. – Niech pan nasz i władca, potężny i pradawny bóg Dagon, władca oceanów i mórz przyjmie te ofiary na znak naszego pojednania. Niech ocali nas przed tymi, co przybywają w ciemności.

Ksiądz odwrócił się plecami do swoich ofiar.

- Do tej pory kryliśmy się przed oczami innych mieszkańców osady. Zmuszeni byliśmy praktykować naszą wiarę potajemnie. Zmuszeni byliśmy gromadzić się w ukryciu. Składać ofiary ze zwierząt i cieszyć się z tego, co w zamian dawał nam Dagon.

- Ia ia Dagon fhtagn!- odpowiedzieli wierni kiwając się z rękoma w górze, niczym morskie fale. - - Ia ia Dagon fhtagn!

Ich głosy napełniały przestrzeń w kościele dziwną wibracją od której wiszący więźniowie dostawali gęsiej skórki.

- Teraz jednak ciemność zmieniła wszystko! – krzyczał ksiądz Malcolm. – Dagon przyjmie ofiarę z ludzkich serc świeżo wyjętych z piersi wrogów naszej wiary!

Oczami wyobraźni przyszłe ofiary widziały ostrze rozcinające ich skórę, widziały krew płynącą z rany, widziały dłoń szaleńca zanurzającą się we wnętrzach ich ciał i wyrywającą ociekające purpurą serca. Sama myśl o tym, co ma ich spotkać niosła tyle potężnych emocji, że nie sposób było nad nimi zapanować.

- Ia ia Dagon fhtagn!- kapłan – bo wszystko wzdragało się w nich by nazywać duchownego księdzem uniósł sztylet w górę. – Panie nasz i władco! Wielki Dagonie! Do tej pory byliśmy tylko nic nie wartymi dziećmi twej sprawy. Zaledwie narybkiem twej boskiej mocy! Jednak teraz, o Wielki, Który Byłeś Tutaj Zawsze, zwiążemy się z tobą godnie, poprzez ofiarę z naszego własnego gatunku! Błagamy cię, byś poprzez ich pełną męczarni śmierć, ochronił nas przed tym, co przynosi ciemność. Daj nam swą siłę, byśmy wytrwali nie stając się jej częścią. Ia ia Dagon fhtagn!

Kapłan przejechał sobie sztyletem po przedramieniu obficie brocząc krwią.

- Ia ia Dagon fhtagn!- zawył w ekstazie spoglądając na dwójkę uwięzionych ludzi.



JAMES WALKER
Tylko tyle mu pozostało. Bujać się na linach, gibać ciałem licząc na to, że uda mu się przedłużyć moment, kiedy ostrze wbije się w jego ciało.
Bał się. Potwornie się bał. Ale panował nad strachem, bo wiedział, że gdyby nad nim nie zapanował, to byłby koniec.

Okoliczności sprzyjały mu przynajmniej o tyle, że kapłan prowadził ceremonię plecami do ofiar, twarzą do zgromadzonych ludzi. Nie widział więc desperackich manewrów Jamesa.

Jednak nadszedł ten moment, kiedy inkantacje dobiegły końca, a szalony ksiądz odwrócił się z bronią w ręku i skierował ... prosto w stronę Judith wybierając dziewczynę na pierwszą ofiarę. Rozkołysany James nie był w stanie zrobić nic więcej, niż patrzyć, jak Malcolm z szalonym błyskiem w oczach zbliża się do coraz bardziej panikującej dziewczyny.



JUDITH DONOVAN


Na początku jeszcze miałaś nadzieję. Że rozbujasz swoje ciało, że uda ci się wyrwać z koszmarnej pułapki, że obudzisz się ze złego snu.

Lecz to nie był sen. Dobrze o tym wiedziałaś. Świadczyły o tym sznury boleśnie wpijające się w ciało na nadgarstkach oraz ból wykręconych ramion.

Nie miałaś sił na nic więcej, niż patrzenie i słuchanie.

Serce biło ci jak szalone. W obłędnym rytmie. Jakby przeczuwało, że za chwilę krwiożerczy szaleniec wyjmie je z bezpiecznego wnętrza twoje klatki piersiowej – ociekające krwią, pulsujące spazmatycznie, aż a końcu zamierające w jego okrwawionej dłoni.

W końcu Malcolm odwrócił się i z nożem w ręku ruszył w twoją stronę. Serce zabiło ci szybciej, ale wzrok duchownego schwytał cię, jak światła reflektorów sarnę. Czekałaś na ból i śmierć. Czekałaś ze strachem ale i ... nadzieją.

Obłąkany ksiądz uniósł nóż i opuścił go celując ostrzem prosto w twój mostek.



NORMAN DUFRIS


Szedł przez smagany nawałnicą las powoli. Odmierzając kroki, z ręką włożoną w kieszeń, gdzie trzymał pistolet.

Mimo, że widział jak niewiele daje broń w starciu z potworami z przeszłości, to jednak, w jakiś dziwny sposób to, że czuł twardą rękojeść broni w ręku dodawało mu otuchy. Bez tego chyba nie dałby rady zanurzyć się w mroczny las, gdzie za każdym drzewem, za każdym krzakiem mógł czyhać .....
Ale przebrnął przez las otaczający Bass i nic się nie stało, mimo że kilka razy wylądował w błocie.

Szopa na klifie!

Norman wiedział gdzie to jest. Bawił się tam, gdy był dzieciakiem. Opuszczone miejsce. Już wtedy. Należało do kogoś, kto zmarł i przekazał własność komuś, gdzieś w Europie. Komuś, kto nigdy nie pokwapił się, by zobaczyć swoją własność. Komuś, kto być może nie istniał.

Na klif prowadziło kilka dróg, ale przy takiej pogodzie tylko jedna z nich nadawała się do wspinaczki. Po drugiej stronie skały sztormowe fale rozbijały się z hukiem o nadbrzeżne głazy. Norman wyraźnie czuł smród soli i wodorostów w powietrzu. Niczym oddech jakiegoś żyjącego w oceanie lewiatana. Wiatr świstał wśród skał, uderzał w Normana z wściekłością, jakby chciał zepchnąć go w dół lub zawrócić z obranej ścieżki. Lecz Dufrisowie byli uparci. Norman nie należał do wyjątków.

W końcu ujrzał szopę. Od strony oceanu chroniła ją skała. Norman pamiętał, że od szopy na plażę zejść można jeszcze jedną stromą ścieżką. Nikt jednak przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się tam przy takiej pogodzie.

Szopa została naprawiona, a przez szczeliny miedzy deskami, z których ją zbito, prześwitywał ciepły blask przynajmniej kilku latarni.

Na widok światła Norman o mało nie popłakał się z radości.

Nie zraził go nawet widok jednego z ludzi Evansa, który wyszedł mu na spotkanie mierząc prosto w pierś ze strzelby. Za nim stał sam John, który poznał Normana i położył rękę na broni drugiego mężczyzny, opuszczając lufę w dół.

- To przecież Normy, Jim – usłyszał Norman mimo wiatru. – Wejdź.

Gwizdnął przeciągle, a kiedy Norman wchodził za Johnem do suchej, dobrze oświetlonej szopy, ujrzał jak kędzierzawy Bruce Colin kończy zasłaniać brezentem jakieś pakunki stojące pod jedną ze ścian szopy.

Norman szybko przebiegł wzrokiem po szajce. Było ich w sumie ośmioro, licząc Evansa i rannego mężczyzny leżącego na polowym, rozkładanym łóżku, w pobliżu tajemniczych pakunków.

- Co sprowadza? – zapytał John Evans studiujac uważnie twarz kolegi z dzieciństwa. O ile można było powiedzieć, że Norman jest jego kolegą.



SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL

Samantha walczyła o życie. Wiedziała o tym. Ten człowiek, kimkolwiek był, ciągnął ją dokądś zapewne w jednoznacznie negatywnych zamiarach. Rzuciła się do walki, wbijając boleśnie paznokcie w rękę napastnika.
I wtedy z deszczu wyłoniła się jakaś niewyraźna postać. Samantha zobaczyła błysk ostrza, ujrzała jak nóż prześlizguje się z wprawą po gardle zaskoczonego człowieka, jak ciemna w pochmurny dzień krew tryska z poderżniętego gardła. Jak druga ręka zabójcy zamyka usta napastnika. Ujrzała, jak cicho charcząca ofiara opada miękko w błoto.

Z trudem poznała wybawcę. To był kuzyn Solomon. Cały w błocie. Z oczami szklistymi i zimnymi, jak kawałki lodu. Spojrzenie krewnych spotykają się ze sobą w jednej chwili. To pewne, że już nic po tym, co się stało nie będzie takie samo. Właśnie stali się współwinni zabójstwa. Niezależnie od powodów, niezależnie od wydarzeń, nad poderżnięciem człowiekowi gardła nie da się przejść z obojętnością. Takie wydarzenia odciskają trwałe piętno na duszach uczestników. Solomon wie to najlepiej. Poznał już, do czego jest zdolny, kiedy okoliczności wymagają okrucieństwa i zdecydowania. Wielka Wojna zmieniła jego percepcję postrzegania świata.
Dla niego ciało leżące w zapełniającym się krwią błocie nie jest człowiekiem. To był wróg. Samantha sama jeszcze nie wie, co ma myśleć. Wcześniej śniony koszmar mocno ją wyczerpał psychicznie. A teraz będąc świadkiem brutalnej sceny czuła jedynie przerażającą obojętność. Jakby siedziała właśnie w sali kinowej, a z projektora leciał monochromatyczny film.

Oderwali od siebie wzrok. Deszcz padał zwartym murem, jakby Bóg chciał utopić Bass Harbor i grzeszników, jacy zamieszkiwali miasteczko.



JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN

Ostrze przecięło ubranie i zagłębiło się w skórze Judith.

Dziewczyna krzyknęła z przerażenia i bólu. Krew popłynęła z rozcięcia w dół, po brzuch. Z obłąkańczego strachu o mało nie zwymiotowała.

- Ia ia Dagon fhtagn!- krzyknął kapłan wbijając nóż odrobinę głębiej i kierując ostrze w górę.

- Ia ia Dagon fhtagn!- zawtórowali mu ludzie w ekstazie.

James mógł jedynie patrzeć bezsilnie, jak duchowny dokonuje rytualnego mordu.

I wtedy, kiedy sądzili, że nic ich nie uratuje, jakaś siła pchnęła Malcolma w tył, prosto w stronę wiernych. Dwójka uwiązanych ludzi widziała, jak nagle pomieszczenie kościoła wypełnia istny huragan. Ławy unoszone niewidzialną siłą zaczęły wirować po sali z łoskotem uderzając w ludzi i w ściany. Drobne przedmioty, połamane deski, świece i lichtarze – wszystko to wirowało w obłąkańczym, szalonym tajfunie.

Kultyści, z samym Malcolmem na czele, zaczęli z wrzaskiem uciekać z kościoła, ścigani przez wirujące przedmioty. Ostrze ofiarnego noża, jakby prowadzone niewidzialną dłonią, przecięło linę, na której przymocowany był James, a potem z brzdękiem upadło na deski.

Nie wiedzieli, czym była ta siła, która właśnie ocaliła im życie, ale wiedzieli, że mimo wszystko, więcej nie chcieliby widzieć jej szaleńczego popisu.



SOLOMON COLTHRUST, SAMANTHA HALLIWELL

Krzyki, które usłyszeli z wnętrza kościoła dobiegły dosłownie w chwilę po tym, jak ciało mężczyzny w sztormiaku wpadło w błocko.

Drzwi do domu Bożego otworzyły się z cichym, zagłuszonym przez ulewę, hukiem i ze środka wypadali spanikowani ludzie.

Solomon zachował resztki rozsądku. Szybko chwycił kuzynkę za rękę i oboje wskoczyli pomiędzy słoneczniki.

Jednak szybko okazało się, że ludzie nie wybiegli, by ich odszukać i zabić. Spłoszony tłumek liczący przynajmniej dziesięć osób zebrał się pod domkiem księdza Malcolma. Najwyraźniej duchowny przekonywał ich, by wrócili do kościoła i skończyli, to co zostało zaczęte.
 
Armiel jest offline