Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2011, 11:05   #43
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


DOUBLE B

The Punishersów było czterech. Jak na warunki Gehenny całkiem nieźle uzbrojeni i wyposażeni. Mimo tego pomiędzy nimi Double B czuł się nieco niepewnie, kiedy znów strażnicy otwierali wam gródź na korytarze pomiędzy sekcjami.

Ciemność i cisza na korytarzach, mimo że szedł nimi kilkadziesiąt minut wcześniej, nadal napawała go lękiem. Trzeszczenie metalowej konstrukcji, jękliwe dźwięki, odległe echa rozmów, krzyków czy bliżej nieokreślonych dźwięków stanowiły nie lada pożywkę dla wyobraźni informatyka.

Double B prowadził niespokojnie obracając głowę na boki. Wspomnienie tego, co mogło go spotkać było zbyt żywe, by czuł się tutaj pewnie. Ale los mu sprzyjał. Tym razem nie spotkała ich żadna niemiła niespodzianka po drodze.

Ciała znikły. Zarówno ochroniarzy, jak i zabitych Hien. Zostały jednak plamy krwi. Brązowawe świadectwa prawdziwości słów Double B.

Jeden z Punishersów zaczął badać je z namysłem na posępnej twarzy. Krążył po sekcji, zgarbiony, z oczami wpatrzonymi w kratownicę na podłodze. Z dłonią na kolbie ciężkiego, więziennego pistoletu strzałkowego. Mruczał coś do siebie, czego Double B nie potrafił zrozumieć.

Czuł tylko, że serce bije mu niespokojnie, kiedy jego ochrona, zamiast wracać, skręca za tropicielem w boczną odnogę. Wąski korytarz nie podobał się informatykowi ani trochę. Punishersom też nie. Szczęknęły zamki odbezpieczanych spluw. Atmosfera stała się napięta, niczym powietrze przed burzą.

Doble B szedł pomiędzy nimi, bo zabrakło mu odwagi, by pozostać samemu na głównym korytarzu. Jednak czuł, że może pożałować swojej decyzji.

Przewodnik zatrzymał się. Wskazał coś ręką. Kratę na boku ściany.

- Wlazły tędy.

Faktycznie. W świetle latarek widać było ciemną krew znaczącą wlot do korytarza.

- Trzeba wrócić tu ze spawarką – zawyrokował inny Punishers. – Stąd mają zbyt łatwy dostęp do innych sekcji.

- Wracamy – to były najcudowniejsze słowa, jakie Double B usłyszał.

- Masz szczęście – uśmiechnął się tropiciel. – Wygląda na to, że mówiłeś prawdę.

Wrócili do swojej sekcji równie sprawnie.

- Lupo chce, byś znalazł tego, kto ci pomógł i przyprowadził do niego.
To było najwyraźniej tytułem pożegnania, bo cała czwórka pozostawiał Duble B na korytarzu w pobliżu jego bloku i ruszyła zapewne złożyć meldunek Lupo.




FILOZOF

Crusher przyjął Filozofa najszybciej, jak tylko dał radę. Wysłuchał z uwagą informacji kiwając z zamyśleniem głową. To była nietypowa cecha u takiego mięśniaka.

- Podpoziom dwudziesty trzeci. Znak jadowitego skorpiona. Kurwa. Nic z tego nie rozumiem.

Nalał odrobinę wódki d dwóch kubków i popchnął jeden w stronę Filozofa wskazując mu miejsce na krześle.

- Nie pytam cię o to, skąd wziąłeś te informacje, Filozof – powiedział potężny więzień na drobniejszego. – Nie sądzę jednak, byśmy byli w stanie dostać się tam, gdzie cię skierował ten informator. To cholernie daleko.

Wypił trunek bez cienia niesmaku na szerokiej gębie.

- Słuchaj. Masz łeb nie od parady. Mam niedługo stawić się na naradzie w sprawie tych silników. Chyba kogoś zaniepokoiło to, że Strażnik je odpalił. Jak wiesz, jestem odpowiedzialny za tą sekcję. Ale o ile radzę sobie z kwestiami ochrony i bezpieczeństwa o tyle logistyką zajmowałeś się ty. Dlatego zdecydowałem, że pójdziemy tam razem, Filozof.

Filozof upił wódki, śmierdzącej jak kwas borowy, i pokiwał głową.

- Kiedy?

- Za standardową jednostkę czasu. Przyjdź tutaj. To spacer przez dwie sekcje. Ale myślę, że będzie warto. Poznasz kilku ludzi, których do tej pory nie znałeś.

Filozof przytaknął ponownie.

- Wiesz. Na Terze nie głosowałem na ciebie. Twoja gęba jakoś nie wzbudzała mojego zaufania. Ale teraz cieszę się, że tutaj jesteś.

To niecodzienne zwierzenie mogło nieco zaskoczyć Filozofa, ale nie dał tego po sobie pokazać. Jak zawsze.




JAMES THORN

Lupo nie było ciężko odszukać. Był najważniejszym Punisherem w tej sekcji. Dowódcą członków gangu i koordynatorem ich działań w najbliższym obszarze.
Niestety, nie było go na miejscu, o czym dość niechętnie poinformowała Jamesa ochrona korytarza, w którym urzędował szef. Nikt Thorna tutaj nie znał, więc traktowano go dość nieufnie. Jedynie fakt, że nosił emblematy tego samego gangu uchronił go przed poważniejszymi reperkusjami.

Jeden z ochroniarzy powiedział Jamesowi, że może zatrzymać się w kantynie, gdzie spędzali wolny czas więźniowie w tej sekcji. Można tam było zaciągnąć informacji, pogadać, napić się lub coś zjeść. Ten sam ochroniarz zapewnił, że podejdzie po Thorna, jak tylko szef wróci do siebie. To wydawało się wręcz idealnym układem i James pokusztykał w stronę kantyny.

Kantyną okazało się być skrzyżowanie dróg, na tyle szerokie, że więźniowie przerobili je na miejsce spotkań. Ustawiono jakieś prowizoryczne siedziska, rozwieszono jakieś bohomazy na ścianach nadając „klimatu”. Podawano tutaj alkohol i „rzygi” w cenie dość przystępnej. Przy jednym ze stolików ludzie grali w karty, przy innym dwóch więźniów wykłócało się o cenę broni, którą jeden z nich sprzedawał.

Spore zamieszanie robił wysoki mężczyzna w długim, zszytym z różnych kawałków materiałów płaszczu. Broń, jaką miał ten człowiek przewieszoną przez ramię robiła wrażenie. Oryginalny karabin pulsacyjny utrzymany w doskonałym stanie.

Jak się okazało mężczyzna nazywał się Giwera i handlował własnoręcznie robioną bronią i amunicją. A jego wyroby były naprawdę rewelacyjne. Co więcej – interesującym dla Thorna faktem, powtarzanym z ust do ust przez więźniów w kantynie było to, że Giwera jest wędrownym handlarzem, sprzedającym swoje towary w kilku okolicznych sekcjach.

jedno spojrzenie na surową, pewną siebie i czujną twarz Giwery, wystarczyło Thornowi za pewnik, że los stawia mu na drodze kogoś, kto może powiedzieć coś więcej na temat interesującej go sekcji, jak i dojść do niej.




SPOOK, TÖLGY, APACZ

Walka z Hienami w zwarciu nigdy nie jest najlepszym pomysłem. Jest kilka powodów. Po pierwsze, skażona broń, jakiej używają ci degeneraci. Po drugie – ich spora sprawność fizyczna i zwierzęca dzikość podczas walki. Po trzecie – obniżony próg reakcji na ból. Po czwarte – nigdy nie miało się pewności. czy gdzieś z boku nie kryje się ktoś z kuszą lub zdobytym podczas polowań samopałem.

Teraz jednak piątka pozostałych ma górze szybu nie miała wyjścia. Została zaatakowana i musiała się bronić. A zabijanie było akurat ty, co przychodziło im z dużą łatwością.

Szalona Spook pokroiła jednego z wrogów i z uśmiechem ruszyła do dalszej walki. Nie przewidziała tylko jednego, że ciasne korytarze nie pozwolą jej w pełni wykorzystać jej największego atutu – zwinności.
Wielki Cygan wynurzył się z cienia wprost za kolejnym przeciwnikiem i korzystając z przewagi zaskoczenia wbił Hienie nóż w potylicę. Ciężkie ostrze przebiło ze zgrzytem czaszkę i mózg. Wróg padł w agonalnych konwulsjach na kratownicę korytarza.

Apacz również nie próżnował. Zatańczył taniec śmierci z kolejną Hieną, cuchnącą jak chodzący trup i w końcu wbił jej ostrze swojego noża przez podbródek w głąb czaszki.

Walka jednak nie skończyła się tak szybko. Nadciągały kolejne Hieny. Za chwilę więźniowie mieli pełne ręce roboty.


* * *


Na szczęście wszystkie czarne scenariusze nie sprawdziły się. Hien nie było aż tak wiele, zaledwie ośmioro cuchnących obszarpańców, uzbrojonych w krótkie ostrza, zaostrzone pręty i swoje własne pazury. Jedna z bardziej żałosnych grup, z jakimi mieli okazję się spotkać. Wszyscy napastnicy padli martwi po ostrej szamotaninie i wymianie ciosów.

Z ich grupki oberwały dwie osoby. Wielki Cygan Tölgy nie w porę uskoczył przed jakimś desperackim cięciem i teraz jego niegroźnie rozcięte ramię spływało świeżą czerwienią. Tam – Tam miał mniej szczęścia. Hiena wbiła mu pręt w brzuch. Głęboko. Pechowiec siedział pod ścianą, trzymając się obiema dłońmi za rozwalone ciało, a spod palców płynęła mu ciemna, gęsta krew. Murzyn klął, na czym świat stoi z bólu.

- Mogę iść dalej! - wył. - Mogę iść dalej! Potrzebuję tych fantów za robotę. Jestem winny Wielkiemu Q.

Odgłosy rzezi ucichły, ale więźniowie wiedzieli, że Gehenna ma wiele uszów na Zakazanych Korytarzach i prędzej, czy później zarówno echa walki, jak i zapach świeżej krwi przyciągną kolejne Hieny lub coś o wiele gorszego. Musieli szybko decydować o swoich dalszych działaniach.

Jerome pewnie już zszedł na dół.




ALLAN MELLO, JAKUB SZKUTNIK

Odór krwi, odór ekskrementów, odór rzeźni.

Tak musiało śmierdzieć piekło. To było oczywiste!

Ścigani przez ożywione szczątki podali się charyzmie Jakuba. Może dlatego, że strach – ta pierwotna siła – potrzebował przywódcy. Kogoś, kto wyrwie ich z tego piekła.

Huk strzału brzmi dziwacznie cicho w tej karminowej, unoszącej się w jadalni mgiełce krwi. Alan naciska spust i głowa wraz z kręgosłupem trafiona potężnym, samorobnym pociskiem, rozpada się w rozbryzgach kości i posoki. Zaraz po niej w strzępy idzie ręka z nożem na czymś w rodzaju odwłoku.

Śmiech! Więźniowie słyszą szalony śmiech! Wwierca się w ich uszy wprost do głów. Powoduje, że człowiek nie słyszy nic, poza tym śmiechem. Ani okrzyków Jakuba Szkutnika, ani własnych myśli.

Jakub jest jednak konsekwentny. Prowadzi swoją małą trzódkę do wejścia technicznego.

Przechodząc obok krzyża Szkutnik czuje nieprzepartą ochotę, by raz jeszcze tam spojrzeć. Na Wieszcza. Na sprawcę tego całego zamieszania.

On nadal ma oczy! Jasne, przytomne oczy błyszczące w obdartej ze skóry i porośniętej dziwacznymi żyłami czaszce. Widać, jak płuca i serce nadal pracują pomiędzy ociekającymi krwią żebrami ze zwisającymi płatami skóry.

Szkutnik czuje nagły nacisk w czaszce, nie może już dalej iść. Nie potrafi z tym walczyć. Pada na kolanach niedaleko krzyża, jak w krwawej parodii modlitwy. Spodnie kombinezonu grzęzną w mięsistej narośli na podłodze.

Alan Mello widzi, jak dwie oderwane ręce chwytają jakiegoś więźnia za kostki i wywracają na ziemię. Zwalnia spust odstrzeliwując skaczącą w jego stronę nogę, do której przywarła czaszka. Żyły wokół tego czegoś wirują w obłąkańczym wirze, jak pejcze. Byłoby to groteskowe, gdyby nie fakt, że jest niebezpieczne. O czym, jak zobaczył Mello, przekonał się obalony przez dłonie więzień. Ręka, z której, niczym ogon, wyrastał kręgosłup wykorzystała bowiem ten moment, by wbić ostre kręgi w oczodół więźnia. A kiedy ranny otworzył usta do krzyku, z ziemi koło niego wystrzeliły żyły, ścięgna i jakieś druty i oplotły żuchwę skazańca odrywając ją jednym szarpnięciem.

Została ich trójka. Klęczący człowiek przed krzyżem, Mello i ostatni więzień, który właśnie szarpał się z drzwiami technicznymi. Nie zdążył. Dopadły go ręce, oderwane szczątki. Oblazły, niczym robactwo, popchnęły na ścianę, gdzie mięsista narośl zaczęła pochłaniać nieszczęśnika, niczym gęste bagno.

Mello strzelał. Jego broń miała pięć miejsc w magazynku. Musiał przeładować.

Szczątki były coraz bliżej. I wtedy, niespodziewanie, przyszło olśnienie. Lufa Alana uniosła się w górę. Ręka lekko drżała, ale trafił tam, gdzie chciał. Czaszka człowieka na krzyżu rozbryzgnęła się wokół, jak przegniła dynia.

I nagle śmiech słyszany w uszach zamienia się w taki straszliwy wrzask, że obaj więźniowie tracą przytomność. Zapadają w ciemność, licząc na szczęśliwe przebudzenie.



PASTOR / SZEKSPIR


Mały kamyczek pociąga za sobą lawinę. Pastor o tym wie, tak samo jak wie o tym Szekspir.
W tym przypadku „kamyczek” ważył sporo ponad sto kilogramów i miał aparycję terrańskiego goryla. I tyleż samo inteligencji, jak i sprytu.

Zadowolony ze swojego fortelu Pastor obserwował z bezpiecznej odległości, co się wydarzy.

Goryl, jak można było przypuszczać, najpierw pobiegł do swojej celi, a kiedy ujrzał w niej zniszczenia, wyrwał z niej z szalonym, prawie niezrozumiałym krzykiem „WYŻÓŁTECHUUUUJEEEE” w stronę ludzi Yakuzy wyczekujących przy celi Pastora. Wielka maczuga z kolcami nie pozostawała złudzeń, co chce zrobić.

Ten z mieczem na plecach był diabelnie sprawnym zabójcą. Szybko zszedł z linii ataku szarżującego Goryla i jednym cięciem wypatroszył go, jak prosię. Szybko, sprawnie, z obojętną twarzą. Goryl zrobił jeszcze dwa lub trzy kroki, nim zaplątany we własne, wylewające się z rozprutego brzucha flaki, zwalił się na ziemię.

- Zabili Goryla!

Krzyknął któryś z sąsiadów Pastora.

I wtedy się zaczęło naprawdę.
Okoliczni więźniowie szybko chwycili za swoją broń i ruszyli z wendetą.

Trzeba było przyznać członkom Yakuzy, że walczyli dzielnie. Ale i bezmyślnie, bo nie uciekli wtedy, kiedy mieli jeszcze szansę. Po kilku chwilach, po kilku oddanych strzałach z samoróbek ludzie Yakuzy leżeli martwi na korytarzu, przy celi Pastora. Podobnie jak ośmiu, wliczając w to Goryla, Rippersów, z których jednak część wstała jednak po chwili o własnych siłach.

Teraz zaczął się kolejny, dobrze znany na GEHENNIE spektakl. Szabrowania ciał zabitych. Zarówno wrogów jak i poległych sojuszników.

Więzienny statek rządził się swoimi prawami.




KRISTI J. LENOX


Po robocie trzeba się napić. Wydać jedną piątą zarobionej pensji na podły w smaku, lecz skuteczny alkohol. Gała nie jest oczywiście wymarzonym facetem na randkę. No chyba, że ktoś lubił towarzystwo małomównych, niezbyt bystrych mężczyzn o inteligencji młotka pneumatycznego.

Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Gała naprawdę chciał się napić. Nie pchał się z łapami. Nie próbował zgwałcić gdzież w bocznym korytarzu. Kristi czuła się dość pewnie w SubZero, gdzie znała wiele twarzy. Nie uniknęła kilku ciekawskich spojrzeń w stronę jej i siedzącego obok Gały. Towarzystwo takiego mięśniaka mogło mieć pewną zaletę. Może rozejdzie się plotka, że daje mu tyłka i odczepią się mniejsi, ale nie mniej perwersyjni potencjalni adoratorzy? Kto wie?

Jako, że pogawędka z Gałą sprowadzała się do zdawkowej wymiany półsłówek, Kristi mogła dyskretnie przysłuchiwać się rozmową toczonym rzecz członków Gildii Zero w pobliżu. Dominowały,, jak się można było domyśleć, tematy związane z uruchomieniem silników GEHENNY.

Cień, jaki na nią padł, nieco ją wystraszył. Ale to był tylko jeden z pomocników z Gildii Zero. Franco zwany Małym. Pracował z Kristi na Agrodomach.

- Graf Zero mnie po ciebie posłał – powiedział Franco zdenerwowanym głosem. – Po ciebie i tą małą Rainę.

Franco zerknął spłoszony na Gałę, który z kolei patrzył na niego tak, jakby właśnie się zastanawiał, czy wepchnąć mu pięść do środka przez gardło czy przez odbyt.

- Jebnąć go, kumpelo? – zapytał wielki oprawca, a Mały cofnął się o krok.

- Miałem powiedzieć, że zaczyn dojrzał i macie wracać do agrodomów.

Masz ci los! Na śmierć o tym zapomniała. Gala wstał.

- Jak ty, kurwa, mówisz do mojej dziewczyny – warknął napinając potężne cielsko.




FLAT LINE

Są takie decyzje, które decydują o życiu człowieka. Jak chociażby wybór szkoły, zawodu, partnera życiowego czy przyjęcie roboty u mafiozo.

Flat Line był jednak bystrym człowiekiem. Wiedział, że decyzja, którą podjął mogła dać mu szansę na lepsze życie na GEHENNIE, o ile coś takiego w ogóle było możliwe. Albo mogła zapewnić mu szybkie zejście. Wiedział też, że jej odrzucenie nie byłoby rozsądnym wyborem.

Po raz nie wiadomo który obejrzał swój skromny ekwipunek, za który jednak połowa więźniów tutaj bez wahania poderżnęłaby mu gardło. Był gotowy do drogi.


* * *


Półtorej godziny później, w pół drogi do celu, Flat Line zaczął się bać.

Z szóstki zaufanych ludzi Don Vitto dwóch leżało martwych na środku bocznego korytarza, a wokół ich ciał formowały się coraz większe kałuże krwi. Trzeci właśnie wykrwawiał się pod rękami Flat Linea, który próbował opatrzyć mu przestrzelone ramię. Ranny nazywał się Rinaldo i był szczwanym, sprytnym szczurem tunelowym.

Cień szansy na wyjście cało z kabały dawał im czwarty członek ekspedycji. Wąsaty Cicatruce z twarzą przeciętą paskudną blizną i oczami rekina. Leżał teraz za ciałem jednego z zabitych ludzi Don Vitto i trzymał w szachu swoim karabinkiem napastników. Miał dobrą pozycję i jeśli któryś z nich wychyliłby się zza zakrętu, to mógł ich odstrzelić. Ale gdyby tylko zdecydował się zmienić swoje położenie na pewno sam zostałby zastrzelony.
Szósty człowiek okazał się być wtyką. Zdrajcą, który wprowadził ich wyprawę w pułapkę.
Mały, szczwany serpente Cerscenzo Cirino nazywany SiSi. Miał szczwany skurwiel fart, bo zdołał wskoczyć za zakręt, skąd pojawili się wrogowie.

Właśnie. Wrogowie. Było ich czterech czy możne nawet pięciu. Uzbrojeni w broń palną. Sądząc po hałasie, jaki czyniła, były to samoróbki więzienne. Czaili się za zakrętem w kształcie litery „T” przed nimi. Flat Line nie widział ich dokładnie, ale zdawało mu się, ze widzi wytatuowane gęby Deperados.

- Wycofujemy się – jęknął Rinaldo. – Zrób coś, doktorku, kurwa!

Ostatni jęk bynajmniej nie odnosił się do rany. Rinaldo chodziło raczej o to, by Flat Line wydał odpowiednie rozkazy, nim napastnicy przejdą do otwartego szturmu lub znajdą sposób by zajść ich z tyłu. Poza tym odgłosy walki mogły ściągnąć tutaj kolejne kłopoty.

Flat Line zerknął na ciała, na ciężkie toboły z towarem, jaki każdy z nich niósł i zacisnął zęby. Było pewne, że nie dadzą rady zabrać ich wszystkich.

Huknął strzał. To strzelał Cicatruce. Krzyk bólu zza rogu był pocieszający. Tym razem chyba ich ochroniarz chyba kogoś trafił.




RAINA L. STARS


Raina miała pełne ręce roboty i oczy wokół głowy. Najpierw, zachowując paranoiczną wręcz czujność, wydobyła swoje „skarby” z przemyślanych skrytek poukrywanych na całym sektorze. Potem odwiedziła swój mały ogródek i zadbała o wzrost swojej inwestycji. Jej inwestycja w lepsze jutro owocowała, jak należy. Miała jedynie nadzieję, że zdąży się nią nacieszyć. Że Jacko zajmie się Desperado tak, jak na to zasłużyli.

Potem przejrzała WKP i pliki na nim zgromadzone. Były tam dość nudne wywody natury fizycznej, z których nic nie rozumiała, troszkę popularnych filmów, kilka osobistych, ale nic jej niw mówiących wykładów. Zauważyła jednak, że znaczna część plików była zakodowana i zahasłowana, a jakakolwiek próba ingerencji w nie była poza jej możliwościami.
Nie na darmo jednak Raina znana była z tego, że wie, kto i gdzie ktoś gra jakąś melodię.
Dwie sekcje stąd Gildia Zero miała w swoich szeregach prawdziwego speca od komputerów. Faceta, na którego wołali Double B, i który siedział – czego nie ukrywał – za hakerkę. Ponoć miał on niezły jak na warunki GEHENNY sprzęt komputerowy i potrafił bez problemu poradzić sobie z odkodowaniem drzwi, zabezpieczeniem magazynów i tym podobnymi działaniami. Nie był na szczytach władzy – ot zwykły, wyspecjalizowany członek Gildii Zero. Ktoś, kto idealnie nadawała się d tego, by jej pomóc, gdyby chciała drążyć temat WKP.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 19-08-2011 o 11:55. Powód: ważna poprawka w akcji zauwazona przy 2 czytaniu
Armiel jest offline