Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-08-2011, 12:45   #104
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
facjata młodego Evansa dzięki uprzejmości Campo:)

To dziwne, ale widok tych uzbrojonych drani budził w Normanie uczucie naprawdę niewysłowionej ulgi. Miał ochotę się uśmiechnąć, westchnąć w końcu. Nie zrobił tego. Bardzo powoli zlustrował każdego z opryszków. Niektórych młodszych pamiętał dość dobrze. Kilku z nich to byli zupełnie porządni kumple gdy jeszcze musieli razem z nim zasuwać do szkółki obok kościoła. Teraz patrząc na ich miny, nie dałby złamanego centa za to, czy go któryś nie zdzieli go szpadlem przez łeb na najdrobniejszy choć znak Johnny'ego. No właśnie. Johnny Evans. Syn Dana Evansa, który najwyraźniej poszedł w przestępcze ślady ojca. Ta sama poza, spojrzenie... Tylko krzywy uśmiech zdradza bardziej od ojcowskiego postrzelony i nie do końca przewidywalny charakter.


- Szukałem twojego ojca Johnny - powiedział nie wyciągając dłoni z kieszeni sztormiaka gdy facet nazywany Jimem zamknął za nim drzwi do szopy. Śrutówka nie była już w niego wycelowana, ale cała szajka zdradzała po sobie napięcie i poddenerwowanie. Norman miał to jednak w tej chwili gdzieś. Zagrożenie realne zostało wyparte przez to nierealne. Przez Bruce’a Wrighta, który we wstęgach ciemności otwiera usta i ryczy mrokiem - Ale możesz być i ty - przez dwie, trzy sekundy musiał powalczyć o zachowanie spokoju. Wspomnienia z latarni nadal nim telepały. A może to ta zimna, śmierdząca bryza z deszczem? - Powiedz mi co tu się do diabła dzieje.

- Do diabła - zaśmiał się Evans. - To dobre, Normy. To dobre. Ha,ha, ha.
Zaśmiał się krótko, ochryple.
- Chcesz coś do picia? Wyglądasz, jakbyś zobaczył upiora. Ostatnio wielu ludzi tak wygląda w Bass.

Żartowniś pieprzony. Szlag jego i jego ojca… Krew zabuzowała w zamglonym lekko umyśle Dufrisa.
- Nie chrzań Johnny. Nie chrzań, bo nie znamy się od wczoraj. Wiesz co tu zaszło i pewnie wiesz gdzie mój ojciec. Więc przestań się zgrywać i mów. Bo jak mi Bóg miły przeszedłem dziś wystarczająco dużo, by mieć gdzieś pukawki twoich kolesi.
Przez chwilę patrzył z zaciętym wyrazem twarz szukając u Evansa choćby cienia prowokacji. Moment ten jednak minął nim ktokolwiek zdążył zareagować. Norman niespodziewanie wyciągnął nieuzbrojoną dłoń z kieszeni sztormiaka wzbudzając tym nerwowe odruchy kilku oprychów, po czym usiadł ciężko na jakiejś beczce stojącej za nim.
- Chcę – rzekł krótko.

W chwilę później nalewano już mętnej i podlej whisky do szklaneczek.
- Taaaak - westchnął Evans osuszając swoją porcję jednym haustem. - Tego mi było trzeba.
Oblizał wargi.
- Bass, bracie, zostało przeklęte nawiedzone. Dzieją się w nim, kurwać, takie rzeczy, że słowami nie da się ich opisać. Noc żyje. Czy raczej coś w niej. Ciemność, bracie, zabija.

Norman nie był przyzwyczajony do alkoholu. Prohibicję zawsze traktował z powagą, a i nie do pomyślenia dla jego sumienia i kariery by w ogóle było gdyby zaczął się raczyć whiskey, czy choćby piwem. Tak było w Bostonie. Tam gdzie postrzelony człowiek upada i krwawi, a nie ryczy smugami ciemności.
Skrzywił się i zakrztusił kilkakrotnie gdy alkohol spłynął mu po gardle. Johnny i paru innych zarechotało. Nie miał im za złe. Też tego potrzebował.
- Ww… - kaszlnął raz jeszcze nabierając powietrza – Wiem. Widziałem Wrighta. I jeszcze kogoś – miał odruch. Chciał przepytać. Przesłuchać. Jak jednak przesłuchiwać szajkę uzbrojonych szmuglerów gdy wokół… Szaleństwo. Ciemność. Śmieszne. Już się nie bał. Jasna Pani Emma… Ile wziął tych tabletek? Przymknął oczy – I tych obcych co po rzeczy profesora przyjechali. To przez niego to wszystko?

- Zaczęło się mniej więcej wtedy, jak on w kalendarz kopnął. Ale cale szambo wylało się zaraz po przyjeździe tej laluni i jej znajomków.

- Blondynki? - zapytał cokolwiek zdziwiony.

- Nie. tej brunetki. Takiej zgrabniuteńkiej. Idealnej na rożen - zarechotał polewając ponownie alkohol sobie, Normanowi i ludziom.

- Co się wtedy stało? Kto w tym wszystkim siedzi?

- Nie mam pojęcia. Ale wiem, ze nieźle się popierdoliło. Ehhh - przechylił szklaneczkę.

- Nie masz pojęcia? – powtórzył chyba nie do końca wierząc po czym wychylił swoją lufkę. Poszła. Choć nadal z trudem – A wy? Chcecie przeczekać? Nie wyślecie nikogo do Ellsworth? Johnny do cholery. Giną ludzie. U latarnika widziałem coś co wyglądało jak Bruce Wright. Jak widzę i wy nie jesteście bezpieczni. Zamierzacie coś zrobić? Gdzie jest Dan? I gdzie jest Bill? Gdzie na Boga jest mój ojciec??!

- Bill wypłynął z ...z towarem. Może to i lepiej dla niego. A co możemy zrobić. Posłałem Garyego i Wicka po pomoc. I zgadnij co się stało - zachichotał obłąkańczo. - Zgadnij Normy!

Dufris przyjrzał mu się uważniej.
- A Dan?

- Pół godziny temu ruszył do Bar.


Norman kiwnął głową. Nabrał powietrza głęboko w płuca i odchylił się do tyłu opierając głowę o blaszaną ścianę szopy. Ulga. Mylił się. Dopiero teraz naprawdę ją czuł. Coś jednak umknęło ciemności w Bass. Nie było bezsilności. O Boże. W końcu… Oczywiście nie ufał młodemu Evansowi. Ojciec tak po prostu by poszedł robić u tych zbirów? Nieee... coś tu nie grało. Fisher i Jeremiash potwierdzili jednak tę informację. Należało więc założyć, że ojcu nic nie jest i niedługo zobaczą się ze sobą. A do tego czasu... Boże. Skąd takie piekło w Bass... W jego Bass. W jego własnym domu. Nie.
- Dobra Johnny. Czy ktoś poza konstablem jest jeszcze… inny? Podejrzewasz kogoś?

- Starą Mac Fabish, Corneya, Barneya Stecberga, księdza.
Wymienił Evans odliczając na palcach.
- I Pulman - dodał jakiś z jego ludzi.
- I Rickers.
- To moim zdaniem Scott i Teebar.
- Oraz Grand i Sprus.


- Księdza? Jezu... Zostawiłem tych miastowych u niego...

- Jebał ich pies - powiedział rzeczowo Evans. - Nie są swoi i od ich przyjazdu w Bass zaczęło się dziać naprawdę ostro.

- Nie są - przytaknął Norman wstając z beczki - ale jeśli mieli z tym piekłem coś wspólnego... nawet nieświadomie... to mogą coś wiedzieć jak to zatrzymać - odstawił brudną szklankę i zarzucił kaptur sztormiaka na głowę - Idę do kościoła... a potem może do Bruce’a. Ta brunetka... Halliwell, twierdziła, że to on pierwszy zaczął być dziwny. Idziesz ze mną Johnny?

- Nie - pokręcił głową - Nie widzę powodów. Końmi mnie tam nie zaciągniesz, Normy.

- Aha... W porządku. Ale wiesz? Nie zmieniłeś się specjalnie.

Zaśmiał się jedynie w odpowiedzi.

Przy wyjściu już zatrzymał się otworzywszy drzwi do szopy. Kilku opryszków ciaśniej dopięło sztormiaki gdy zimny powiew wpadł do ciepłego wnętrza starej szopy.
- Jeszcze jedno... Skąd pomysł, że to akurat od tej brunetki się wszystko zaczęło?

- Przeczucie - John dotknął się paluchem do nosa. - Mam nochala na dziewczynki, ot co. A ta niesie z sobą kłopoty.

- Przeczucie? Spojrzałeś na nią i sobie pomyślałeś “Ooo... ta niesie kłopoty. Przez nią ciemność zacznie mordować ludzi”. Tak? Umiałeś ściemniać dużo lepiej Johnny.

- Weź już spierdalaj, jak masz iść, co? - warknął gniewnie ale i z uśmiechem.

- Trzymaj się Johnny - odparł po czy dodał trochę zagadkowo - Bass jest nasze. Pamiętasz? Nasze.

***

Ziąb popołudnia nie był już taki przejmujący jak wcześniej. Mrok rzucany przez nabrzeżne drzewa nadal straszył. Przepędzał go stąd. Jakby świeżo zadomowił się w tej spokojnej przystani i teraz samemu decydował kto jest obcy, a kto swój. Norman czuł się obco w tych mrocznych zakątkach pomiędzy skalnymi ostępami. Pod ciemną kopułą miarowo poruszających się niskich klonów. Czuł to bardzo wyraźnie i bardzo dotkliwie. Ale coś w nim w końcu zaskoczyło. Czy to morfina go znieczuliła, czy wiadomość o ojcu... A może pasywność młodego Evansa? Johnny ani go nie zabił, ani nie sugerował ucieczki. Napewno nie mówił też prawdy, ale siłą rzeczy nie mógł należał do tych... zmienionych. Co więc należało uczynić? Na poważnie porozmawiać z księdzem i przeszukać dom Bruce’a.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline