Jacob miał dość czekania, kolejnego ataku nie przeżyje zarówno on jak i reszta jego ludzi. Nie zamierzał tu zdychać, dla jakiegoś klechy czy władyki, ale nie zamierzał też rezygnować z tej gry, jeszcze nie dopóki było coś do ugrania.
- Ruszcie dupy - zawołał wszystkich, którzy mu zostali - Przebierać się w łachy biskupowych, ale kurwa migiem! Wy dwaj, skoczycie do kasztelu nad bramą i powiecie reszcie, że mają bramę otworzyć, a potem niech przyniosą w dzbanach oliwę, tę co się przy oblężeniach używa. W składziku bramy powinno być kilka beczek.
Czasu nie było wiele, ale wszyscy uwijali się jak mróweczki. Gdy Jacob wyjaśnił im swój plan, byli w szoku, ale nikt nie zaprotestował. -... dlatego kazałem wam ubrać te łachy, jakby co to będzie na biskupowych. Ryje na kłódki i do dzieła.
Ruszyli ulicą, rzucając dzbany na dachy domów, za dzbanami poleciały zapalone strzały owinięte płonącymi szmatami. Płomienie szybko zaczęły rozkwitać na dachach. Ludzie Robespiera rozproszyli się w zaułkach ulicy i czekali na piekło.
Nie musieli czekać długo, spanikowani ludzie wybiegali na ulicę, często nie próbując ratować dobytku, gdyż ogień chłonął szybko drewniane zbudowania. Fala oszalałych mieszkańców w kłębach gryzącego dymu, wpadła wprost na przegrupowujących się żołdaków biskupa. Robespier korzystając z chaosu jaki powstał, przedarł się ze swymi ludźmi do centrum miasta. Tam kazał im się rozproszyć i zamelinować, o ile jeszcze będzie gdzie, gdyż łuna nad miastem rosła w niepokojąco szybkim tempie.
Jacob przemykał się w kierunku siedziby inkwizycji, miał nadzieję że jeszcze nie została zajęta przez pachołków biskupa. Przeczucie nie zawiodło go, choć płomień świecy migający w oknie wskazywał, że ktoś myszkuje w gabinecie ojca Teodozego. Robesier zatrzymał się przy drzwiach i z obnażonym mieczem czekał na złodzieja. W chwilę później usłyszał jak ktoś zbiega ze schodów. Drzwi otworzyły się, ukazując zakapturzoną postać wyłaniającą się z mroku budynku. Jacob nie namyślając się wiele pchnął intruza żelazem, przebijając na wylot. Jak się parę sekund później okazało, zakapturzonym złodziejem była mniszka z opactwa, co go zresztą wcale nie zdziwiło, a nawet ucieszyło, gdyż zrobiła za niego to z czym on pewnie niezły kłopot, czyli znalazła ważne papiery. Robespier nie czekając wiele, schował zwitek pergaminów za pazuchę i uciekł.
Pod mieszkanie Słodkiej Genevive, dotarł gdy już prawie świtało. Ryzykował wiele, bo to nie był jego teren, ale ta stara ladacznica, była przyjaciółką jego nieboszczki matki i co najważniejsze miała piwniczkę z przebitym przejściem do kanałów. Robespier zatłukł się rękojeścią miecza w drzwi, zupełnie chyba nie potrzebnie, bo mało kto spał dzisiaj spokojnie. Genevieve sto kilo żywej wagi, po wymianie uprzejmości w stylu "kto tam" i "swój", wpuściła Jacoba do środka, ściskając go przy tym tak bardzo, że omal nie wyzionął ducha między jej gigantycznymi piersiami. |