Walka zakończyła się szybko i brutalnie. Jeszcze przed chwila przeciwnik próbował spacyfikować walczącą ze wszystkich, jakże wątłych sił kobietę, a w następnej w rozpłatanym gardłem upadł charcząc na ziemię. Z przeciętą tchawicą nie mógł krzyczeć, ale jeszcze przez kilka sekund bezwiednie otwierał usta niczym wyciągnięta z rzeki ryba.
Sam wpatrywała się w tę scenę niczym zahipnotyzowana. Jak w kalejdoskopie przesuwały się przed jej oczami inne twarze: martwe, poparzone, unieruchomione w wyrazie zdziwienia lub zgrozy, ze szklistymi oczami, zalane krwią.
Znowu była dziewczynką wyczołgująca się spod ciała martwej matki I pełznąca w kierunku wyjścia, gdzie jakiś obcy głos oferował jej bezpieczeństwo i opiekę. Czy dziecko może być bezpieczne w świecie gdzie nie ma już rodziców?
Kobieta wzdrygnęła się ponownie wracając do rzeczywistości.
Przez chwilę spoglądała na swego wybawce nie rozpoznając go.
Solomon...
Wyglądał tak dziko i obco... ale przecież ona też musiała wyglądać jak dzikuska. Z rozwianymi włosami, potarganym I ubłoconym ubraniu z pewnością nie przypominała eleganckiej damy, za jaką zawsze uchodziła mimo dość frywolnego zawodu.
Popatrzyli sobie w oczy. W tym brutalnym akcie, było coś co w jakiś sposób związało ich ze sobą na zawsze. Tak przynajmniej odczuła to Sam w której walczyły ze sobą w tym momencie liczne i sprzeczne odczucia, nad którymi ostatecznie walkę wygrała obojętność.
Poszła za swym wybawcą, bo umysł nie podsuwał innych rozwiązań, a strach przed samotnością był zdecydowanie większy niż przed dzikością odkrytą w byłym żołnierzu. Czyż bowiem jest coś dziwnego w tym, że żołnierz zabija wrogów? Teraz zaś byli na wojnie. Okrutnej I brutalnej I zwyciężyć w nim może tylko ten, kogo instynkt przetrwania I determinacja będą większe.
Poszła choć lęk przed tym co mogą zastać w środku był wielki.
Padający deszcz chłodzi I tak wyziębione przez ostatnie wydarzenia ciało Samanthy, a stopy obute z pantofle zapadały się w błoto. Niczym powiew autoironii przeleciała przez jej głowę myśl, że powinna dziękować opatrzności za solidne, sznurowane buty jakie zabrała na tę wyprawę. Te, które nosiła zazwyczaj w mieście z pewnością dawno utonęły by mule. Szkoda, że na wzór wyemancypowanych kobiet nie zdecydowała się założyć spodni...
Myśl o ubraniu i modzie w dziwny sposób pozwoliła jej odzyskać nieco wewnętrznej równowagi.
Nie na długo jednak.
Gdy Colthurst otworzył drzwi, a jej spojrzenie powędrowało w kierunku zdewastowanego wnętrza i zakrwawionej kobiety, która jeszcze nie tak dawno uważała za członka własnej rodziny, niewielkie poczucie równowagi, które budowała z takim wielkim trudem prysło niczym bańka mydlana.
Czuła jak zęby zaczynaja nieznacznie uderzać o siebie. Świat wokół wariował coraz bardziej i bardziej i nic nie mogła na to poradzić. Mogła się tylko przyglądać jak wszystko co do tej pory można było brać za wytwory chorej wyobraźni, przekształca się powoli w koszmarną rzeczywistość.
Mówili, a słowa przepływały wokół niej.
Planowali...
niszczyć, palić zabijać...
Wet za wet...
śmierć za śmierć...
Jej myśl wypełniła nagle inna myśl:
- A Lucy? - Mimo pożerającego ją żywcem przerażenia Samantha nie zapomniała o kuzynce, która tak niespodziewanie objawiła się na tej wyspie szaleństwa.
Ostatnio edytowane przez Eleanor : 18-08-2011 o 20:04.
|