Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2011, 10:27   #3
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Daniel
A teraz wielki szoł.
Śmiał się. Zawsze śmiał się w takich przypadkach, to znaczy, zawsze wtedy, kiedy było dużo krwi. Obojętnie, czy posoka broczyła z żył czy wypływała z rozdziewiczonego krocza. Był trochę dziecinny i widział w płynącej krwi jakąś magię. Czarodziejstwo w plamach na jego ubraniu i lepkości rozchodzącej się na skórze jak pęknięcie na rozbitej szybie. Jakaś część wrzeszczała, żeby wziął się w garść i odczekał i zajrzał do domowej apteczki lub splądrował domy w poszukiwaniu szczypiec, jodyny i bandaży. Nie wiedział, co prawda, czy da radę sam się poskładać, ale jego zadufana w sobie medyczna wiedza laika kazała mu wierzyć w to.
Ale nie teraz, mówił sobie, nie teraz, kiedy ból smakował jak orgazm. Chichotał jak jakieś legendarne stworzenie, troll z bajki lub goblin z podziemi, które właśnie spłatały figla. Dotarł do jego uszu szmer wychodzących mężczyzn – jednego trafił. Sprawił ból, to było teraz najważniejsze. Dzielić się bólem jak eucharystią, on, przeklęty kapłan-pedofil, przemieniał się teraz w ostateczną konsekwencję.
Czuł, jak zmienia się – jego twarz tężała, brudna od potu i krwi, którą machinalnie wytarł we włosy. Czasem właśnie w ten sposób sam siebie przerażał. Czuł, że gdyby teraz spojrzał w lustro, oglądałby uosobienie strachu. W ciemności, jego twarz formowała się w nieludzki grymas wściekłości i żądzy mordu. Przysiągłby, że widział blask swoich własnych zębów, które lśniły odbitym światłem dalekiej latarni. Zachichotał. Chichot przypominał jakieś nieskładne warczenie, nie, był to po prostu nieforemny dźwięk, który wydostał się z jego krtani. Mrmhnmhrhmm.
Usłyszał dźwięk zapalanego samochodu i splunął z pogardą. A więc nie ścigali go. Tylko tego mógł się spodziewać po tych śmieciach, po tych głupich dzieciakach zgrywających twardzieli. Co, pomyślał sobie, błyszcząc zębami, już nie tak twardzi jesteśmy?
Słyszał oddalający się dźwięk samochodu i przez chwilę zgadywał, gdzie mogą pojechać. Nieważne.
Wrócił jednak do domu. Poszedł najpierw do sypialni, bo zamierzał odstrzelić Greenowi łeb. Nie było go, co w dziwny sposób uspokoiło Radcliffe'a. Czuł, że adrenalina nagromadzona w jego głowie słabnie, więc zaczął szukać rodziny, która podziała się nie wiadomo gdzie. Wytężał zmysły i był pewien, że mógł teraz usłyszeć nawet niespokojne bębnienie nóżek karalucha, który zawędrował pod kanapę i szybko biegł w stronę dziury w podłodze. Słyszał. Tak, oczywiście, że słyszał. Dopiero po paru chwilach zdał sobie sprawę, że został jeszcze strych i piwnica.
Ojca rodziny znalazł w piwnicy. On też był spocony i brudny. Miał przy sobie jakąś starą wiatrówkę, której chyba nawet nie zdążył naładować. Radcliffe skoczył tak daleko, jak mu na to tylko pozwalały jego zranione nogi. Poczuł, jakby igła lub drzazga wbiła mu się w bark, zresztą było już za późno. W roztargnieniu posłał trzy strzały w krtań, szyję i głowę ojczulka, a i tak chyba zginął od tego pierwszego.
Przestał kontrolować swoje ruchy. Skądś wytrzasnął nóż do cięcia kasetonów i ciął jego ciało, dopóki w całej piwnicy nie cuchnęło jak w rzeźni, a ojczulek przestał przypominać cokolwiek ludzkiego. Miał szczęście: z każdym cięciem zyskiwał odrobinę energii, jakby stał się jakimś wampirem ucztującym na rzezi i nieszczęściu innych.
Wyszedł z piwnicy, nie patrząc w lustro, które było w przedpokoju. Kuchnia. Zoczył kanapkę i wepchnął ją do ust, popił gorzałą. Wyszedł tylnym wejściem. Jego ubranie było uwalane krwią, z wyjątkiem spodni i butów, które były uwalane płynami ustrojowymi ojczulka. Nienawidził ciszy, która była tu i ówdzie.
W apteczce nie znalazł szczypczyków, ale chyba pęseta z torebki mamusi wystarczy. Najwyżej rozetnie ranę jeszcze bardziej, żeby dostać się do kuli. Jodyny też nie było, ale przecież od czego wódka. Znalazł za to dużo środków przeciwbólowych i dwie rolki bandaży, a także spory kawał plastra. Już miał przełączyć się do tej bardziej racjonalnej świadomości i zbesztać się za to wszystko, kiedy usłyszał dźwięk.
Był bardzo, bardzo cichy, ale wystarczył dla ucha Radcliffe'a. Wiedział, że to skrada się ktoś.
Zdybał córunię z mamusią. Och, dzięki ci, Boże, że mi zsyłasz córunię i mamusię, zaruchać wreszcie mogę. Zlustrował kuchnię wzrokiem i nie, nie wziął noża, wziął młynek do kawy.
Ogłuszenie córki to była pestka. Wcale nie uciekały, tylko patrzyły na niego jak jakieś kukły, którym wykradziono duszę. A później? Później walił cholernym młynkiem do kawy po oczach matki, dopóki nie wypełnił jej czaszki aromatycznym bukietem importowanego z Brazylii cafezinho.
Ach, jaką pyszną kawę dajesz nam, Panie, myślał Radcliffe, kiedy zabierał się do dupczenia córci. Zdarłszy ubranie, dopiero teraz skoczył na jednej nodze do kuchni i dupczył nożem, miarowo, jednostajnie, nie spiesząc się. Był jak dobrotliwy ojciec, który był zmuszony do dania klapsa. Na jego twarz wstąpił spokój, nigdy w życiu nie był jeszcze tak spokojny.
Gorsze były powroty. I cisza nocna, kiedy wszyscy już umarli. On jeszcze nie – usiadł na pluszowym fotelu, on, samotny papież nowej religii, którą odkrył w krzyku po piątym pchnięciu nożem do filetowania ryb. Siedział i krwawił, zasępiony, a oni leżeli i krwawili, a ich twarze były kompletnie wyzbyte jakiejkolwiek emocji.
- Co mi dasz, Boże? Życie czy śmierć? - zapytał na głos. Cisza nocna pozostała taka sama, choć Radcliffe przysięgał, że to właśnie przez tą nocną ciszę Bóg przemawia. Wszystko nagle opustoszało. Nic nie było bardziej puste niż dom wypełniony trupami. Tymi bardziej, i tymi mniej oczywistymi.
Noc wrzeszczała ciszą.

* * *

# Jacquelyn
Jilek wyglądał z facjaty jak zwykły facet, to był właśnie jego problem. Nachalnie wtapiał się w tło i jego nieustanne dążenie do scalenia się ze wszystkim mogło być tym, co go wyróżniało. Ubierał się jak szmaciarz, jeśli ktokolwiek chciał go zaszczycić wzrokiem. Pomimo tego, że w górach było tylko zimno, to ubierał się na wyrost jeszcze cieplej, ba, można by odnieść wrażenie, że kupa szmat, która znajdowała się na jego ciele (lub tym, co jeszcze z niego zostało), ciasno spięta pasami i przewiązana bandażami, utrudniała jego ruchy. A jednak, było przeciwnie – pomimo tego, że ubrania, które na sobie nosił, pogrubiały jego sylwetkę, to wcale nie spowalniały jego ruchów. Gdzieś spod kupy szmat wystawały jego ręce okutane w podwójne pary rękawiczek, zaś ramiona stanowiły dziwną mozaikę zwisających kawałków ubrania, bandaży i pasów, których zapięcia lśniły w migotliwym świetle latarni. Płaszcz, który był najbardziej na zewnątrz, wyglądał, jakby składał się tylko z kieszeni – małych, większych, wewnątrz i na zewnątrz, niektóre otwarte, inne pełne, jeszcze inne poszarpane. Na głowie miał trzy kaptury, w tym tylko dwa założone, trzeci wystrzępiony z jednej strony i powiewający swobodnie na wietrze. Kiedy tylko wiało, ubrania powiewały. Miało się wtedy wrażenie, że Jilek stanowi jedno ze swoim brudnym i śmierdzącym ubraniem, on zaś lawirował przez przestrzeń tak delikatnie, jak mógł to robić jesienny liść. Albo upiór. Zdało się, że to ubranie żyło i prowadziło go.
Kiedy stąpał, nikt nie mógł usłyszeć nawet najmniejszych odgłosów jego kroków.
Ostatnie dni, w porównaniu do ostatnich paru miesięcy, były znośne. Owszem, sądził, że był jakiegoś rodzaju odosobnionym przypadkiem, który był zmuszony szukać Stieglera, choć podejrzewał, że Stiegler może być zaledwie czubkiem góry lodowej. Nic to: trzeba było wyrównać rachunki, a przecież fakt, że po ulicach włóczyły się żywe trupy, zbyt wiele nie zmieniał, może nawet ułatwiał parę rzeczy w jego sprawie. Teraz, kiedy życie postawiono na głowie, jakoś przestało mieć sens myśleć co po tym, kiedy osiągnie cel swojej wędrówki.
Oczywiście, że sprawa miała drugie dno. Drugie dno ujawniło swoją obecność już wtedy, kiedy miał w rękach listę policyjną. Lista nazwisk, lista przesłuchań... Skanował ją wtedy wzrokiem, jakby był to pierwszy i ostatni raz, choć włożył ją do torby. Przez chwilę żałował, że tak szybko zarżnął policjantów bez uprzedniego przesłuchania, choć pewnie wiedzieli mało lub nic. Sprawa z policją wiedzącą o tym, że Umbrella rozpyliła wirusa i zamierzającą ścigać ludzi z listy była kuriozalna i podejrzewał, że policja mogła być tylko narzędziem w rękach Umbrelli, którego używała, żeby odstrzelić niewygodne osoby. Co prawda nie był pewien tego wytłumaczenia, ale taka hipoteza lepsza niż żadna. Jedna z wielu. Tyczyło się to także Boven: nie był pewien, czy była jego wrogiem, czy po prostu taką samą ofiarą jak on.
Nienawidził, jak ktoś celuje do niego. Widok broni zawsze wyzwalał w nim najgorsze instynkty. Jednak tym razem sprawy nie dało się zakończyć sztychem noża.
- Chcemy tylko przenocować. Jest właściciel?
Wyszedłszy, ręce miał lekko uniesione – nie jakoś przesadnie uniesione, ale owszem, uniósł je. Poza tym, była tam Boven, a to miało o wiele więcej znaczenia od jakiegoś przypadkowego durnia z karabinem.
- Pamiętam cię... Z laboratorium Umbrelli. Jakie masz... intencje?
- Łoł...
- mruknął. - Uważaj z tą zabawką, bo jeszcze kogoś ustrzelisz – uśmiechnął się; złapał się na tym, że na taki sam uśmiech zdobywał się kiedyś, jak komuś nadepnął na odcisk. - Nie zamierzam sprawiać kłopotów, więc byłbym wdzięczny, gdybyś opuścił tą broń. Znamy się z Marią.A potem zwrócił się do Marii:
- Próbuję przeżyć, tak jak i wy.
Nie chciał zdradzać swoich motywów nazbyt szybko. Ostatecznie, nie wiedział, kim ona tak naprawdę była, ani nie chciał stawiać także życia na kciuk i cyngiel faceta przy niej. Teraz, kiedy wypuszczał się na poszukiwanie jego Nemesis... Było ciężko, jednak to było jedyne, co mu zostało. Chciał sprostować, ale nagle zgasło światło. Była to pierwsza dobra wiadomość tego spotkania. Odruchowo zszedł z linii ognia człowieka, który od niego mierzył – tak na wszelki wypadek.
Odczekał chwilę. Jego głos dobiegł z ciemności:
- Cały hotel jest pusty, chociaż zostało chyba trochę jedzenia w lodówkach i w magazynie.
Po usłyszeniu odpowiedzi, kontynuował:
- Zdaje się, że jesteś poszukiwana przez policję, Boven. I nie tylko, bo policja to zaledwie przykrywka do większych łowów. Umbrella wyznaczyła chyba całkiem sporą nagrodę za twoją głowę... A także i moją. Więc widzisz, nie jesteśmy tacy znowu różni, prawda?
Chciał, żeby było jasne, o co mu chodzi.
- Szukam pewnego gościa i przydałyby mi się informacje o Umbrelli.Znowu pauza.
- To jak będzie? Ty mi pomożesz i ja tobie pomogę, czy się rozchodzimy?
Był ciekaw, jak zareaguje. Pewnie wiedziała, że ją ścigają, ale wiedział również, że oferta poszukiwania jej prześladowców mogłaby się okazać kusząca. Wiedział też, że ostatecznie ofertę protekcji ciężko będzie odrzucić. Sama Boven mogła okazać się niezastąpionym źródłem informacji, w każdym razie, tak długo, dopóki czuła się zagrożona, zechce wysłuchać jego podejrzeń co do Stieglera, Umbrelli i jego zamiarów w związku z tymi dwoma.
Nasłuchiwał w ciemności.
Pokręciła zdecydowanie głową.
- Ty ich szukasz, ja chcę uciec. Informacje, które posiadam wcale nie muszą ci się przydać, zresztą w wielu sprawach wiesz więcej - głos Boven nie miał w sobie strachu, ale ciężko było dopatrzeć się też sympatii. - Nie do końca wiem, co mógłbyś zaproponować.
- Znasz Umbrellę. Wiesz, że nie odpuszczą tak łatwo i zapewne nie raz znajdą cię. Moje poszukiwania są ci na rękę, bo tak naprawdę chcę, żeby polowanie na nas skończyło się raz na zawsze.
- Umbrella nie jest odporna na to co stworzyła. W końcu inne sprawy będą ważniejsze od szukania mnie. Musisz przecież wiedzieć, że nie dasz rady ich zniszczyć. Ich placówki rozsiane są po całym świecie, ukryte, odporne nawet na wojny nuklearne. W końcu w jednej byłeś...
- Może nie będę w stanie zniszczyć wirusa, ale zawsze jest głowa, którą można odciąć. To prawda, nie twierdzę, że Ty czy ja jesteśmy najważniejsi w układance, ale każda ich porażka zwiększa nasze szanse przeżycia. Jesteś ścigana, jak bardzo jesteś pewna tego, że następnym razem przeżyjesz? Że nie skończysz z kulką w głowie? Uciekanie jest krótkowzroczne.
- Ja nie jestem stworzona do walki. Wiem, że mogę spróbować zatrzymać to szaleństwo w inny sposób. Nie wiem, co oni ci tam robili, naprawdę nie wiem. Ale ty możesz zginąć znacznie szybciej niż ja, jeśli będziesz ich szukał. Porozmawiamy, chociaż moja wiedza może cię zawieść. Najpierw jednak musimy odpocząć. Ciężko mi ci zaufać, wiesz o tym. Spotkaliśmy już... coś. Coś od nich. Skąd mam wiedzieć, że i ty nie przychodzisz od nich? Że twój umysł jest... czysty.
- Jaki inny chcesz dowód niż ten, że właśnie stoję przed wami, a Twój kolega może mi załadować serią?
Właściwie, o to samo mógłbym zapytać Ciebie, w końcu byłaś członkiem zespołu laboratoryjnego. Ja też nie mam żadnej gwarancji, że może jesteś jakimś trybikiem Umbrelli? Ale to ja wyszedłem przed lufę. Doceń to.

- Wiesz, że jestem ścigana. Skąd? David nie strzela ludzi ot tak, ale spotkaliśmy już i takich. Zaufanie przychodzi nam z trudem. A ty nie wyglądasz na sympatycznego, chyba nawet dobrze, że jest ciemno.
W jej głosie pojawiło się na chwilę coś na kształt rozbawienia lub żartu.
Prześpijmy się. Myślę, że noc w jednym budynku może podbudować to całe zaufanie.

- Twoje imię było na jednej z list związanych z Umbrellą... Chociaż zdaje się, że to o wiele szerszy temat. Jestem za tym, żeby przespać się z tym do rana. To nie jest miejsce na rozmowy.
W ciemności było słychać odgłosy dwojga ludzi zmierzających w stronę hotelu.
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 19-09-2011 o 21:32.
Irrlicht jest offline