Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-09-2011, 10:33   #10
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Kolacja u Etheringtonów mogła śmiało iść w zawody na najnudniejsze spotkanie przy flaszce i korytku z obiadami u nieocenionej cioteczki Gladys... oczywiście do czasu, kiedy syn sąsiadów zaczął przejawiać konsumpcyjne zainteresowanie tym, co dziewczyny mają między nogami.

Zamieszanie powstałe po przybyciu słaniającej się na nogach kobiety Aoife skwitowała błagalnym wzniesieniem oczu do nieba. Co prawda Bóg nigdy nie przychylał ucha do jej próśb, ale pewnych gestów nie da się wyrugować. Aoife westchnęła. Miała proste aż do bólu wyjaśnienie dla powstałej sytuacji. Rozhisteryzowane, chowane pod kloszem arystokratki piszczały jak je ktoś klepnął w tyłek, jak zobaczyły pająka i właściwie bez powodu również mdlały, słabły i oczekiwały pomocy silnego męskiego ramienia. Aoife przysunęła sobie bliżej paterę z ciastami i z niemałym zdumieniem - jak zawsze - odnotowała, że takie zachowanie jednak działa. Mężczyźni rzucili się pomagać, a prym wiódł sir Roger.

"Zaraz wyciągnie maczugę i zacznie ryczeć jak jeleń na rykowisku". Mężczyźni byli idiotami, co do jednego. Nawet nieświętej pamięci Seamus przejawiał durne samcze skłonności i puszył się jak paw, gdy mógł poodgrywać silnego, niezłomnego mężczyznę... Też był idiotą, ale nad innymi miał tę przewagę, że w rejonach męskości namacalnej, nie deklarowanej miał się czym pochwalić. Znał też kilka niesamowitych sztuczek z językiem. Pośród zamieszania Aoife oddała się słodkim wspomnieniom, jak to kiedyś na zapleczu drukarni, za maszyną...

-Cóż. Pewnie wyrażę zdanie wszystkich, że dżentelmen nie powinien zostawiać takiej sprawy jej biegowi rzeczy. Uważam, że mężczyźni powinni udać się na poszukiwanie zaginionych. Oczywiście ja jestem gotów wyruszyć. Kto jeszcze?- po krótkiej i spokojnej wypowiedzi Roger przesunął spojrzeniem po wybranych osobach. Następnie spojrzenie arystokraty zatrzymało się na sir Etheringtonie.-Zakładam, że strzelby na polowanie są przyszykowane. Co prawda w duże skrzydlate stwory nie wierzę, ale ostrożności nigdy za wiele.
- O? Duże skrzydlate? - Irlandka pytająco uniosła brew, po czym przechyliła się przez stół, sięgając po czekoladowe trufle ułożone na paterze. Czyniąc to położyła się niemal na kolanach sir Rogera, a ściśnięte gorsetem piersi prawie wyskoczyły zza zbyt głębokiego dekoltu. - Duże skrzydlate istoty to ani chybi anioły. Anioły zemsty za grzechy młodości - dokończyła zjadliwie i uśmiechnęła się przez całą szerokość stołu do starego Etheringtona, uśmiechem bez radości, za to z dużą domieszką żółci. Czekolada oblepiła jej zęby, tak że zdało się że dziąsła jej krwawią, białka oczu pobłyskiwały w świetle świec.
-Niewątpliwie... anioły.- rzekł z ironią w głosie Roger. I równie kpiącym głosem dodał zerkając w kieliszek wina.-Aczkowliek dziwi mnie, że któryś pofatygował na Ziemię z tak dramatyczną oprawą swego przylotu, jaką jest burza. To nie są czasy biblijne.
- Bzdura. - Rzuciła Haward Etherington. - Koń im się zapewne spłoszył. Skrzydlata bestia. To ludowe bajeczki dla niegrzecznych dzieci.
Wyraz twarzy Aoife zdradzał całkowite desinteresmant.
- Są na niebie i ziemi rzeczy, które nie śniły się... wysoko urodzonym i dobrze wychowanym dżentelmenom - zaczęła mówić do Rogera, ale końcówkę zdania wygłosiła w stronę gospodarzy, a w jej tonie pobrzmiewały nuty groźby. Wreszcie wstała, gestem, który tysiąc okrętów wysłałby w morze zarzuciła na nagie ramię koniec ozdobionej frędzelkami chusty. - Żegnam Państwa. Kolacja była fatalna. Pieczeń spalona, a przystawki za słone... Wasze rozmowy wyszukanie sztuczne... w życiu się tak nie wynudziłam. Uwalniam was na dzisiaj od swojego towarzystwa, panie mogą odetchnąć i przestać zasłaniać oczy mężom i dzieciom - zaśmiała się gardłowo, białe zęby błysnęły drapieżnie w mroku. - Nath, jak przestaniesz bawić się w dżentelmena i gonić duchy po wertepach, czekam na ciebie w pokoju. Nie napinaj się za bardzo przy tej gonitwie. Mogli usadzić cię za stołem. Mogli zaprosić na kolację i słodzić fałszywą grzecznością. Ale jesteś dla nich takim samym pariasem jak ja. I jak dziewczyna, którą sir Roger przywiózł sobie z Indii. Tylko że nikt z nich tego nie przyzna, prawda?
Wypuściwszy ostatnią jadowitą strzałę, Aoife odwróciła się z szelestem zdzirowatej sukni i ruszyła w stronę schodów prowadzących na piętro rezydencji. Jej szczupłe ramiona drżały od z trudem powstrzymywanego śmiechu, a pośladki zataczały w powietrzu idealne znaki nieskończoności.

Słysząc przemowę kobiety, którą gospodarz przedstawił mu wcześniej jako Aoife, Rudolph zastygł z kieliszkiem w bezruchu. Gdy skończyła i ruszyła do wyjścia, odetchnął z ulgą, że obeszło się bez płaczu i omdleń.
- Porucznik Nath nie jest dla mnie pariasem. Jest moim towarzyszem broni. Chętnie z nim zjem nie tylko przy jednym stole, ale nawet z jednej menażki. Gadanie o aniołach i demonach nie ma sensu. Ci państwo mieli wypadek. Mąż tej pani, może ranny w szoku błąkać się po lesie. Trzeba iść go poszukać. Strzelba się przyda.

Aoife zatrzymała się w pół drogi do schodów, a powodem nie były bynajmniej zapewnienia rudego Crone'a. Nath sobie poradzi, była tego pewna. Gdyby nie miał twardej dupy, dawno by już wrócił do swoich. Nie, chodziło o kobietę, której nazwiskiem nie obciążyła sobie pamięci, a która obecnie przelewała się przez ręce Charlotte i Margaret jak jedwabna wstęga.

Aoife zagryzła wargi. Za nic nie wróciłaby do jadalni. I za nic publicznie nie pielęgnowałaby babsztyla, którego jedyną zasługą było to, że urodził się z odpowiednich rodziców. Ale czego oczy nie widzą... Ustawiła się w wykuszu obok palmy, tuż przy wejściu do jadalni, i delikatnie zapuściła żurawia we wnętrze ciała zemdlonej.

- Co robisz? - zaciekawiła się Molly konspiracyjnym szeptem, wyrastając z podłogi i kamuflując się pomiędzy liśćmi palmy jak jakiś Buszmen.
- To nie jest czas na nauki. Ani na kłótnie - wysyczała równie cicho Aoife. - Pomagasz albo spadaj.
- Chcesz ją leczyć? Po co? - Molly Malone zmarszczyła zadarty, nakrapiany piegami nosek.
- Bo mam przeczucie, że jest zaciążona.
Molly wywróciła teatralnie oczami, poprawiła czepek na włosach barwy dojrzałych kasztanów i wsparła dłonie na biodrach.
- I co z tego? Jak poroni, mała strata. Będzie jednego nieroba mniej.
Irlandka syknęła jak kotka.
- Nie. Nigdy nie wiesz, kim będzie dziecko, zbrodniarzem czy świętym. A póki nie dorośnie - dziecko zawsze jest niewinne. Dość pieprzenia, Molly. Pomagasz czy nie?
Molly Malone pokręciła główką, zebrała suknię w dłonie i skradając się niczym szpieg, weszła do jadalni i zbliżyła się do spoczywającej na szezlongu kobiety.
Aoife odetchnęła i sięgnęła dłonią do donicy z palmą, dobytą grudkę ziemi wsadziła sobie do ust i zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je ponownie, były ciemne jak sztormowe niebo, czarny od ziemi język Irlandki poruszył się między wargami.
- Z ziemi powstajemy, do niej powracamy... - wyciągnęła dłoń do kandelabra i zatrzymała palce nad płomieniem świecy. Ciało przeszył ból, powietrze wypełnił swąd palonej skóry, ale dłoń Aoife nawet nie drgnęła.
- W bólach się rodzimy, z bólem umieramy...

Wychyliła się ostrożnie, zaglądając do jadalni... Molly pochylała się nad zemdloną, ujęła jej skronie między dłonie, szeptała coś, by wreszcie pocałować kobietę w zroszone potem czoło.

Aoife wycofała się pod palmę i zamknęła oczy. Pod powiekami kwitło i pęczniało mięso i kości, drgały w tytanicznej pracy tętnice i żyły. Skutki błąkania się w deszczu po lesie już były widoczne... Rozsiadły się, wielorękie i wielkopaszcze między pajęczą tkanką płuc, łypały wielkimi oczami i żarły, żarły, żarły, w niepowstrzymanej orgii niszczenia. Aoife wsadziła niematerialną rękę w sąsiednią tętnicę, ugniatała widmowy palcami grudkę tkanki, by rzucić ją w końcu przed pożywiające się potwory. Z tkanki wpierw wyrósł koński łeb o szalonych oczach, potem uzbrojona w miecz męska, spowita w stal męska ręka. Twór wybrzuszał się i szalał, szukając właściwej formy. Wreszcie znalazł. Ku Grendelom pomknął średniowieczny rycerz na turniejowym rumaku, z kopią ozdobioną żółtymi wstęgami. W pędzie dzielił się wielkokrotnie i chaotycznie, i naprzeciw Grendela stanęło ostatecznie siedmiu rycerzy. Nadal się dzielili, i tłukli równie metodycznie, jak metodycznie nieobecna już przy tej walce Aoife szukała kolejnych uszkodzeń.

I kiedy zsunęła się niżej, by odkryć, że jej przeczucia były prawdziwe, i że spogląda na nią zaczątkami oczu bez powiek maleńki płód, jeszcze bardziej jaszczurka niż człowiek - zorientowała się, że ktoś jeszcze patrzy. Ktoś inny, obdarzony podobnymi zdolnościami, badał kobietę.
- Kurwa - oznajmiła soczyście Aoife w ciepłej przestrzeni ciała kobiety. Nie miała zamiaru się ujawniać. Wiedziała, że stary pierdziel jest magiem, ale równie mocne było przekonanie, że nie znalazłby on w sobie chęci na marnotrawienie sztuki dla jakiejś obcej baby. Musiał być ktoś jeszcze...
- Co jest? - rozległ się poddenerwowany głos Molly.
- Mamy pluskwę. Kończymy i dajemy nogę. Nie dotykaj nikogo!
- Ekhm, trochę za późno na takie rozkazy.

Z dzieckiem było wszystko w porządku. W stosownym terminie urodzi się, by żyć jak pączuszek w maśle w swoim bogatym domu. Przyszły zbrodniarz. Albo święty. Albo chuj wie kto. Aoife było to w sumie obojętne.
- Na zewnątrz nie jest fajnie. Jak wyjdziesz, to się drzyj, wtedy od razu dostaniesz co trzeba - poradziła na odchodnem płodowi. - Potem też się drzyj. Krzyk protestu to cenna umiejętność. Cenniejsza niż magia.

Już miała wychodzić, kiedy podkusiło ją, by sprawdzić, czy poród będzie bezpieczny. I odkryła na drodze na zewnątrz poprzerastane, przekrwione narośle... zapewne skutek iniekcji rtęcią, którą modne damy leczyły ostatnio wszystko - od histerii po łysienie, ze skutkami dramatycznymi. Ciało Aoife stojące pod palmą przygryzło język, by nie puścić głośnej wiązanki. Niematerialna Aoife szarpnęła na próbę jeden z guzów.


- Ciało odstąp od ciała.
Narośl odpadła, powstałe miejsce lekko krwawiło, ale zagoi się niebawem. Jak podniosą babona, narośle i krew z niej wypłyną i ogólnie będzie pewnie zabawnie, ale Aoife nie miała zamiaru już w tym uczestniczyć.

Otworzyła oczy i od razu obwinęła poparzoną dłoń chustą. Molly dogoniła ją już na schodach.
- Dotknęłam tej w czerni, tej ładnej - wyznała uczciwie. - Szarpałaś tą biedaczką, ona ją trzymała, odwinęłam się nie do końca szczęśliwie.
- Zorientowała się?
- Chyba tak.
- No to trudno.
- Jesteś pewna?
- Ta. Żaden problem, Molly. Byłaś świetna.


Kwadrans później Aoife siedziała na tarasie, z nogami opartymi o balustradę, patrzyła na deszcz i ćmiła papierosa za papierosem.
- Powinnaś to rzucić - Molly siedziała na barierce, i pomimo lejącego deszczu była całkiem sucha.
- Wiem... ale to takie przyjemne.
- Co chcesz zrobić z Nathem?
- Nic. Jest tu obcy i niczemu nie winny. Bo co?
- Eh, nic no, bo wiesz, pomyślałam sobie...
- Pewnie coś głupiego?
- Jest miły. Lubi cię. To się nam nie zdarza codziennie.
- Podoba ci się, latawico!
- A tobie nie? Ach nie! Ty ciągle nosisz żałobę po dupku Seamusie!
Aoife zakrztusiła się dymem.
- Jaką żałobę? Żałobę to miałam po mamusi. Tylko ona była warta żalu i łez.
- Zostawmy to może lepiej?
- Dobry pomysł.
- Własnemu biegowi - dokończyła Molly z szatańskim uśmiechem.
- Masz ci, kurwa... Niech ci będzie.
- Co teraz robimy?
- Czekamy aż wszyscy pójdą i pójdziemy pogadać ze starym pierdzielem.
Molly stukała obcasami trzewiczków w kutą balustradę.
- Aoife?
- Co znowu, na rany Ukrzyżowanego, próbuję odpocząć!
- Mam złe przeczucia. Nie możemy odpuścić? - poprosiła Molly płaczliwie. Aoife milczała uparcie.
- Aoife?
- Nie, nie możemy. Wiesz dobrze, że nie.
- Naprawdę mam złe przeczucia. Zaśpiewaj mi, dobrze?
- Co chcesz?
- Moją piosenkę.

Deszcz lał niepowstrzymanie, ale nawet największe ilości wody zsyłanej z niebios nie były w stanie wymyć do czysta wszystkich grzeszków pana na Oakspark. Aoife śpiewała, a Molly klaskała do taktu, wzruszając się jak zwykle do łez.

In Dublin's fair city,
Where the girls are so pretty,
I first set my eyes on sweet Molly Malone,
As she wheeled her wheel-barrow,
Through streets broad and narrow,
Crying, "Cockles and mussels, alive, alive, oh!"

"Alive, alive, oh,
Alive, alive, oh",
Crying "Cockles and mussels, alive, alive, oh".

She was a fishmonger,
But sure 'twas no wonder,
For so were her father and mother before,
And they each wheeled their barrow,
Through streets broad and narrow,
Crying, "Cockles and mussels, alive, alive, oh!"

She died of a fever,
And no one could save her,
And that was the end of sweet Molly Malone.
Now her ghost wheels her barrow,
Through streets broad and narrow,
Crying, "Cockles and mussels, alive, alive, oh!"
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 27-09-2011 o 11:42.
Asenat jest offline