Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-10-2011, 22:01   #10
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016. 02:14 czasu lokalnego.
Okolice Winthrop, gdzieś w górach stanu Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK

Decyzje, jakiekolwiek by nie były, wciąż mogły być podjęte dopiero rankiem, kiedy to otępiałe umysły otrzymają trochę odpoczynku po kolejnym paskudnym dniu. Marie Boven nie słyszała rozmowy toczonej poza pokojem, ale nie musiała być geniuszem, aby wiedzieć czego mogła dotyczyć. Gdy ją skończyli, obdarzyła ich bardzo niepewnym spojrzeniem.
- Wiem, że przebywanie ze mną jest niebezpieczne. Chciałabym coś na to poradzić, ale nie mogę. Uważam też, że nie ma sensu, abym teraz zatrzymywała się w jakimś konkretnym miejscu, nie gdy wciąż są tak aktywni w ściganiu mnie. Dopiero, gdy... trochę bardziej ucichną będę mogła zaryzykować jakieś laboratorium. Inaczej wszystkie przygotowania pójdą na marne. Jeśli znalazł mnie Jilek, nie wiem czy przypadkowo czy nie, to oni wciąż także są w stanie to zrobić. Do tego czasu muszę się poruszać i uciekać. Zrozumiem, jeśli nie chcecie się narażać z mojego powodu.
Było to jawne "chciałabym z wami zostać, ale to musi być wasza decyzja, bo ja nie odpowiem za złe rzeczy które z tego wynikną". Czy coś w tym stylu. Ale ona także była częścią decyzji, które musieli podjąć.
Ustalili warty, po niedługim czasie już tylko jedno z nich nie spało.
No i jeszcze może Jilek, do którego sen nie przychodził już za często, a już na pewno nie przychodził szybko. Zamknięty w innym motelowym pokoju słyszał tylko bardzo ciche szmery, które były ich rozmowami, zagłuszanymi na dodatek przez trzaskające w kominku drwa.
Robiło się coraz zimniej i coraz mniej przyjemnie. Warta Thomsona minęła, zaczęła się półtoragodzinna zmiana Montrose.
Nawet Jacquelyn usnął.
Wydawało się, że świat na zewnątrz uspokoił się trochę. Że cisza zapowiada spokój.
Nic bardziej mylnego.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER

Taksówka łatwo dała się przesunąć, lekko stuknięta zderzakiem wojskowego wozu. Mieli trochę szczęścia, bowiem zaraz za mostem był zakład "Winthrop Motors", który oprócz ustawionych tam kilku starych wozów miał także chyba jeszcze starszy dystrybutor, który wciąż miał pompę ręczną. Zamknięte to było na cztery spusty, ale przestrzelenie zamka w drzwiach nie stanowiło najmniejszego problemu. Wszystkie domy były tu drewniane, w starym stylu, nie wyglądając na solidne. Inna sprawa, że znalezienie wszystkiego, w tym także kilku kanistrów i kluczy do dystrybutora, zajęło im kilka dłuższych chwil. Mieli tu na szczęście także ropę, która nie została jeszcze rozkradziona przez takich ludzi, jakimi byli oni sami.
Był jeszcze jeden problem. O ile napełnienie baku nie stanowiło problemu, to już pojemność wozu takim się stawała. Humvee w wojskowej wersji miał całkiem spory bagażnik, tyle, że był już w dużęj mierze zapakowany. Udało im się wcisnąć jeszcze pięć dwudziestopięcio litrowych kanistrów i było to wszystko, bowiem nie mogli wieźć ich na kolanach w zapchanym samochodzie. Mogliby wyrzucić część wyposażenia, ale jeśli chcieli zaszyć się gdzieś w górach, to mogłoby okazać się niezbyt rozsądne.
A najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że wszystko to robili tuż obok komisariatu policji, ciemnego tak, jak reszta miasteczka. Tylko raz mieli wrażenie, że dostrzegli jakieś poruszenie, ale okolica pozostała cicha i nikt najwyraźniej nie zamierzał im przeszkadzać.

Żaden z Carterów nie kojarzył jednakże ani apteki, ani weterynarza. Rzecz jasna znali dokładnie te, które były w Twisp, gdzie znajdowało się nawet całe centrum weterynaryjne, ale tutaj, w Winthrop, najwyraźniej nie było nic konkretnego. Nie zauważyli po drodze żadnych szyldów, jedynie w niewielkim centrum handlowym czy tutejszych sklepach mieli coś takiego, jak leki na przeziębienie i przeciwbólowe odpowiedniki paracetamolu. Wiele z nich miało oznaczenia Umbrelli, ale ich prawdziwa skuteczność była dość wątpliwa, zwłaszcza przy sprawach poważniejszych niż katar. Na ból przeciwko poważnym ranom pomagały tyle co nic. Jorg ani jednak myślał cofać się aż do miasteczka na południu, kierując samochód na północ, na drogę oznaczoną jako E Chewuch Road, prowadzącą według mapy całkiem głęboko w tutejsze góry.

Winthrop oraz jego okolice, znajdowały się w sporej dolinie, na płaskowyżu, który kończył się kilka kilometrów na północ. Szosa, którą jechali, była wąska i kręta, ale na początku ciężko było się w ogóle zorientować, że są otoczeni górami, które sięgały trzech tysięcy metrów i wyżej, chociaż obecnie znajdowali się na wysokości około siedmiuset metrów. Droga na północ prowadziła w górę, tyle wywnioskować mogli. Czerń nocy i uciążliwy deszcz niweczył inne plany sensownego rozpoznania i musieli polegać wyłącznie na mapach oraz drogowskazach.
Wyjechali spomiędzy zabudowań bardzo szybko, teraz mijając pola i znajdujące się tu i ówdzie farmy, do których prowadziły boczne dróżki. Po jakimś czasie także one się skończyły i już myśleli o tym, gdzie dokładniej się skierować, gdy oślepił ich ustawiony na drodze reflektor, a raczej halogen. Jorg zaklął i dał po hamulcach, jeszcze kilkadziesiąt metrów przed ustawionymi w poprzek drogi pojazdach. Mimo światła dostrzegli, że były chyba dwa, w tym przynajmniej jeden wojskowy. Według mapy zaraz za nimi znajdować się miał most, a potem droga na której się znajdowali powoli odbijała także na wschód. Oświetlili ich, ale długie światła Humvee na pewno także i im utrudniały rozpoznanie.
- Tu armia Stanów Zjednoczonych Ameryki. Drogi są zamknięte dla wszystkich bez upoważnienia rządowego. Zawróćcie. Jeśli tego nie zrobicie, mamy upoważnienie do otwarcia ognia.
Najwyraźniej nie zorientowali się jeszcze, że wóz, który się przed nimi zatrzymał, także jest wojskowy. Światło kierowali jednak dokładnie, oślepiając i dzięki temu uniemożliwiając stwierdzenie, kto tak naprawdę blokował tę drogę.


WILLIAMS

Jechał powoli, uważnie wybierając drogę. Nie był złym kierowcą, ale to były góry, a najwyraźniej łapał lekki mróz i jego samochodem zarzucało na każdym zakręcie. Na dodatek widoczność była prawie zerowa, nawet po wjechaniu pomiędzy pierwsze zabudowania Twisp. Całkowicie czarnego, wyglądającego wręcz na wymarłe miasta. Na ulicy nie było żywej duszy, nie paliły się żadne światła - ani latarnie, ani te w domu. Nie wypatrzył nawet płomienia świeczki, bo łatwo było się domyślić, że to prąd padł. Nic.
Aż do czasu, jak dojechał do dwudziestki, głównej drogi prowadzącej tu z północy i kierującej się dalej na wschód. Muzyka pozwoliła zagłuszyć myśli, ale zagłuszyła także samochody, które nagle pojawiły się od południa, oślepiając go swoimi reflektorami. Migali, krzyczeli, wreszcie jakiś ciężki pojazd nawet zajechał mu drogę. Było tego pięć wozów, wszystkie z ludźmi. Jeden z nich, trzymając w rękach coś wyglądającego na uzi zapukał w szybę, szczerząc zęby.
- Daj se siana koleś. dalej drogi zablokowane, z wojskiem nie będziemy się strzelać. Jeszcze nie ochujeliśmy.
Zarechotał, a gdy Robert przyjrzał mu się trochę lepiej, dojrzał, że podkrążone oczy wyglądają na zapite lub odurzone jakimiś narkotykami.
- Zapal se skręta i jedź z nami. Zabawimy się w Winthrop a potem w stronę Kanady. Nic tu po nas, wszystkich popierdoliło!
Rzucił mu skręta, chyba z maryśką i odszedł. Terenówka wciąż blokowała przejazd, jakiś koleś celował też do niego ze strzelby. Zanim zdążył cokolwiek postanowić, na siedzenie wpakował się jakiś śmierdzący farmer z wielką dubeltówką.
- No nie mazgaj się, dawaj! Co tu tak cuchnie?
Było na szczęście ciemno. Nie zauważyli krwi na tylnym siedzeniu, nie przyjrzeli się jego kurtce. Mógł się teraz zastanawiać, czy warto było ją zakładać. Umbrella to Umbrella, w końcu każdy wiedział, że robili też taki syf jak ten wirus.

Williams błyskawicznie doszedł do wniosku, że nie ma obecnie możliwości na negocjacje czy pryśnięcie. Całą kawalkadę prowadził ten, który z nim rozmawiał. Musiał być tutejszy, bo mimo pogody jechał szybko, niebezpiecznie pokonując zakręty - i gdyby nie znał ich od bardzo dawna, nie miałby szans. Pozostali mogli kierować się za nim, więc było znacznie łatwiej, ale to wciąż była szaleńcza jazda. Osiemdziesiąt kilometrów na godzinę było prędkością średnią po tej górskiej, krętej i śliskiej drodze i można było wyczekiwać nieszczęścia. Zanim dojechali do Winthrop, jeden z samochodów, Robert nawet nie zauważył jaki, wypadł na jednym z ostrzejszych zakrętów, dachując i zatrzymując się gdzieś na drzewach. Nikt nawet nie zwolnił, więc i on tego nie zrobił. Farmer obok niego tylko zaśmiał się, wspominając coś o nieudacznikach. Nie tylko ten pierwszy był naćpany.
Pasażer kazał mu jechać za pickupem, więc zignorował fakt, że pozostałe wozy rozjechały się na boki, gdy dotarli wreszcie do miasteczka. Przewodnik jechał dalej, przejeżdżając przez most, na którym leżała na dachu jakaś taksówka, zepchnięta teraz na bok. Był także prawie pewien, że prawie rozjechał martwego dzieciaka, leżącego na ziemi. Nie zdążył się nad tym zastanowić, gdy zjechali w lewo, na boczną drogę. Wcześniej było oznaczenie jakiegoś motelu, ale nie zapamiętał jego nazwy. Kilka czarnych budynków, tak jak wszystko wokół. Zatrzymali się i wysiedli.

ŁUP!

Gdzieś za nimi pojawił się błysk a potem mała łuna, ledwo widoczna we wciąż padającym deszczu. Ktoś z pozostałych rozwalił coś w mieście, farmer nawet na to nie mrugnął. Z pickupa wylazł ten facet z uzi, a także drugi, niższy i bardziej "nabity", wyciągając za włosy jakąś dziewczynę. Noc rozświetlały tylko światła reflektorów i latarka trzymana przez jednego z facetów.
- Lubiłem to miejsce, gospodarz ma niezłą rodzinkę. A i laseczki się zatrzymywały. To koniec Winthrop, mam zamiar się zabawić, więc jak tu nie będzie nic ciekawego to się będziemy wracać.
Zarechotał, a dziewczyna krzyknęła, przez co dostała po twarzy. Farmer popchnął Williamsa do przodu.
- No rusz się. Jak się dobrze sprawisz, to też się zabawisz.
Chyba już wiedział, po co go wzięli. W końcu miejscowi też mogli mieć broń, a lepiej było, gdy odstrzelą tylko pierwszego wchodzącego. Czyli jego.


MONTROSE, THOMSON, JILEK

ŁUP!

Głuchy wybuch od strony miasta dobudził wszystkich, którzy jeszcze nie spali po pojawieniu się dwóch samochodów, podjeżdżających pod budynki motelu. Tylko dwójka najmłodszych wciąż spała. Ogień szybko został zgaszony, przyciąganie uwagi było ostatnim, czego pragnęli. Niestety ci, którzy przyjechali, mieli całkiem inne zamiary. Ci, którzy wysadzili coś w mieście najwyraźniej także. Nie było policji, anarchia była tylko kwestią czasu.
Była ich piątka i niezbyt się kryli. Czterech mężczyzn i kobieta. Trzech uzbrojonych - strzelba, krótki pistolet maszynowy i rewolwer w ręku ostatniego. Dziewczyna wrzasnęła, ale szybko została uciszona. Olbrzym ze strzelbą pchnął do przodu jedynego nieuzbrojonego faceta, który najwyraźniej także nie przebywał tu zgodnie ze swoją wolą.
Nie zauważyli ognia, nie widzieli także jeszcze schowanego na tyłach Humvee. Byli nachlanymi albo naćpanymi facetami, którzy chcieli się zabawić. Do cholery, słyszeli nawet ich słowa!
- Lubiłem to miejsce, gospodarz ma niezłą rodzinkę. A i laseczki się zatrzymywały. To koniec Winthrop, mam zamiar się zabawić, więc jak tu nie będzie nic ciekawego to się będziemy wracać.
To najwyraźniej mówił ten z czymś, co wyglądało na karabinek uzi, rechocząc przy tym wesoło.
- No rusz się. Jak się dobrze sprawisz, to też się zabawisz.
To z kolei głos olbrzyma. Pchnął jeszcze raz kierowcę drugiego samochodu. Podłazili od przodu, zupełnie nie dbając o pozostanie niezauważonymi. Ostatni z nich, ten przysadzisty z rewolwerem, pociągnął za sobą dziewczynę, zataczając się lekko.
 
Sekal jest offline