Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2011, 22:16   #14
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Pokój przeznaczony na sypialnię dla państwa Telley był jasny. Beże i jasne brązy na ścianach. Złocona sztukateria. Kryształowe żyrandole. Meble w tejże tonacji a’la Ludnik XVI. Niemalże rajska wyspa na oceanie przytłaczających kolorystyką pokoi domostwa państwa Etherington.


Obie maginie mogły tylko pozadrościć tak przyjemnej dla oka aranżacji tego wnętrza. Wprawdzie ich własne pokoje gościnne nie odbiegały standardem od tego, ale kolorystyka ścian i co za tym idzie mebli i wyposażenia pozostawiała wiele do życzenia. Obie kobiety otrzymały po prostu pokoje utrzymane w ciemnych barwach. I chociaż wszystko tam zostało dobrane z wyjątkowym smakiem, to pomieszczenia te były chłodne i nieprzyjemne.

W zasadzie państwo Telley mieli do dyspozycji dwa pokoje, gdyż część sypalną od tej dziennej oddzielała ściana. Wprawdzie z czymś na kształt wrót po środku i oknami po bokach, ale podział był wyraźnie zaznaczony. Na ławie stał bukiet świeżych kwiatów. Obok patera z ciasteczkami i przekąskami, oraz taca z filiżankami i dzbankiem z kawą.

Pułkownik Chisholm delikatnie ułożył panią Telley na łóżku. W zasadzie to był najlepszy z możliwych wyborów .
- Panie wybaczą. - Ukłonił się lekko i opuścił je.
W pokoju było już ciepło. Tak jak i w innych pokojach gościnnych. Można więc było spokojnie zdjąć przemoczone ubranie z nieprzytomnej kobiety.

Margaret ostrożnie zabrała się za rozpinanie rzędu haftek przy sukni pacjentki. Jej palce zwinnie przesuwały się po obrembionym aksamitną lamówką brzegu materiału tak iż niebawem z łatwością mogły rozebrać nieprzytomną panią Telley.

Kiedy już obie poradziły sobie z czynnościami pielęgnacyjnymi, a pacjentka, ubrana w bawełnianą koszulę, wygodnie leżała w łożu, otulona ciepłą kołdrą i kocem, Charlotte jeszcze raz zmierzyła nieprzytomnej puls. Następnie korzystając z przyniesionej misy z chłodną wodą, zrobiła pani Telley okłady na czoło, a w czasie wykonywania tej czynności przyjrzała się wzorcowi jej życia.

Obrażenia odniesione przez panią Telley nie były na szczęście poważne. Kobieta była mocno wyziębiona, a jej organizm przeżył szok. Trudno się zresztą było temu dziwić. Deszczowa pogoda i utrata bliskich w wypadku były wystarczającymi argumentami do tego aby tak delikatny jak ludzki organizm odczuł fizyczne tego skutki. Jedyne co zaskoczyło Charlotte, to fakt, że ktoś trochę manipulował we wzorcu nieprzytomnej... Naprawiał go. Oznaczałoby to, że sir Etherington zaprosił dość szczególne towarzystwo na swoje urodziny... albo, że sam próbował uzdrowić swojego gościa. Tak czy inaczej warto się było dokładniej przyjrzeć przybyłym do Oakspark.

Charlotte westchnęła i wyprostowała się.
- Cóż, chwilowo nic więcej nie możemy zrobić. Może w takim razie ma pani ochotę na filiżankę kawy i ciastko? - zwróciła się z pytaniem do pani Twisleton.
- Nie wiem, czy po wieczorze tak obfitującym we wrażenia, kawa będzie dobrym rozwiązaniem - Margaret uśmiechnęła się jakoś tak dobrotliwie, niczym matka, która poucza swe dziecko. - Ale herbaty chętnie się napiję, a i ciastkiem nie pogardzę.

Podczas gdy panna Abercombie nalewała do filiżanek gorące napoje, drzwi do pokoju otworzyły się ostrożnie i stanęła w nich Mireia de Mendizába.
- Jak ona się czuje? - spytała, cicho zamykając je za sobą.

Nim którakolewiek z kobiet coś odpowiedziała na korytarzu dały się słyszeć podniesione głosy. Ale nie sposób było wyłowić, o co toczony jest spór ani tym bardziej, kto go toczy. A chwilę później drzwi ponownie otworzył się, tym razem nie tak już cicho i do pomieszczenia weszła pani Chisholm.
- Możemy porozmawiać Mimi? - zwróciła się od razu do najstarszej magini. - Tak na osobności - dodała przyglądając się pozostałym dwóm kobietom.
- Nie ma powodu - odparła spokojnie kultystka, po czym zwróciła się ponownie do Charlotty. - Ja też poproszę. Kawy jeżeli można.
- Ten cały... zjazd... – zaczęła ostrożnie Laura. - Przecież Haward od lat się nie kontaktował...
- Panie Twisleton i panna Abercombie są wtajemniczone. - De Mendizába mówiła spokojnie i cicho.
Laura Chisholm kiwnęła głową.
- Co to za szopka powiedz mi w takim razie? Haward od lat nie kontakotwał się z nikim. Nawet z tobą. Oj nie zaprzeczaj. - Młodsza z kobiet nie dała dojść do głosu straszej. - Przyznasz, że to trochę dziwne, że tak nagle zaprasza kilkoro spośród Przebudzonych.
- Do ciebie też wysłał zaproszenie? - spytała z niekłamanym zdziwieniem Mimi.
- Nie. Nas zaprosiła Sylivia. Tym bardziej jest to dziwne, że poza tobą zaprosił innych jeszcze. Czy tylko was trzy?
- Nie. Syn pani Telley to czwary, a prucznik Nath piąty. - Zaczęła wyliczać Kultystka.
- I nadal nie widzisz w tym nie dziwnego?
- Być może gospodarz już niedługo podzieli się z nami powodem, dla którego zostaliśmy tu sproszeni - zauważyła cicho Margaret tonem, który mógł sugerować, że jej słowa nie są bez pokrycia. Czy faktycznie nie były, po niewiele mówiącej minie, trudno było zgadnąć.

Charlott chłonęła słowa pozostałych kobiet z trudem ukrywając zdumienie.
- Mój wuj, Theodore również otrzymał zaproszenie. Niestety nie mógł się pojawić z przyczyn od siebie niezależnych. Hmmmm... nie wiem jak panie, ale ja widzę w takim razie wypadek państwa Telley w trochę innym świetle. Chyba wszyscy Przebudzeni wyczuli użycie mocy? Mam na myśli te nagłe i brutalne zmiany pogody? - wystrzeliła i nie czekając na odpowiedź dodała - To dziwny zbieg okoliczności zważywszy na nasze spotkanie w Oakspark...
- Te zmiany pogody są rzeczywiście niepokojące - zaczęła De Mendizába. - Trzeba naprawdę wielkiej mocy by tego dokonać.
- Haward to naprawdę... - zaczęła pani Chisholm.
- Nie sądzę, żeby to był on.
- Sprawdziłaś osobiście to? - Laura nie dawała za wygraną.
- Nie, ale...
- Najlepiej będzie zapytać gospodarza wprost, kiedy powróci z miejsca wypadku. Wszystko inne, to w tej chwili spekulacja. - wtrąciła Charlotte - Swoją drogą jestem ciekawa co nam opowiedzą po powrocie.
- Przecież Haward nie ruszył swojego tyłka - zauważyła złośliwie Laura Chisholm.
- Ktoś musiał zostać i czekać na policję - Mimi najwyraźniej wzięła na siebie obowiązek obrony gospodarza.
- W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, by pani - tu zwróciła się w stronę pani Chosholm - upewniła się co do swoich podejrzeń już teraz. - głos Margaret był spokojny i opanowany, ale w jej spojrzeniu, na chwilę krótszą niż mgnienie oka, zagościł dziwny błysk.
- Proszę mi wierzyć, że próbowałam. Ale mojego szwagra nie ma w jego gabinecie. A moja siostra nie wie gdzie on jest – dała się słyszeć odpowiedź pani Chisholm

Przez chwilę wzrok Meg błądził wzdłuż zdobiącej ściany i sufit sztukaterii. Potem spłynął na twarz dwóch kobiet, które przed chwilą do nich dołączyły. Następnie płynne prześlizgnął się na nieco zbyt blade, zdaniem Margaret, oblicze dziedziczki fortuny Abercrombie’ch. Bladości tej wcale nie poprawiała czerń ubrań i granat oczu.

Wreszcie oczy Meg spoczęły na nieprzytomnej pani Telley. Smukłą dłonią pogładziła delikatnie rozpalone policzki pacjentki, a następnie zdjęła z jej czoła okład, teraz już niemal całkowicie suchy, zamoczyła go w misce z wodą i z troską ponownie położyła na rozpalonym czole. Pani Telley westchnęła cicho, czy to przez sen, czy to z powodu ulgi, jaką przyniósł jej ten zabieg. Na to pani Twisleton zareagowała jedynie czułym uśmiechem. Potem wróciła spojrzeniem do towarzyszących jej kobiet, jakby dopiero teraz ponownie zauważając ich obecność.

- Tak jak panna Abercrombie uważam, że nie ma co w obecnej chwili spekulować. Liczą się fakty - dodała Meg po dłuższej chwili milczenia. - A fakty są takie, że nasza podopieczna potrzebuje teraz ciszy i spokoju. Pozostaje nam tylko cierpliwie czekać na powrót naszej małej ekspedycji ratunkowej - zauważyła spokojnie pani Twisleton.

Nagle pacjentka zerwała się z łóżka. Krzycząc coś przeraźliwe podeszła do okna i otworzyła je na całą szerokość. Zimny wiatr i deszcz wdarł się do środka. A pani Telley ile sił w płucach zaczęła nawoływać męża i syna.

Margaret podążyła za pół przytomną kobietą. Objęła ją mocno ramieniem starając się odciągnąć od okna. Charlotte podążyła zaraz za nią. Pani Telley wystarczająco długo przebywała na deszczu i wietrze, by nabawić się zapalenia płuc. Kolejny przeciąg mógł jej tylko zaszkodzić.

- Spokojnie, wszystko będzie dobrze - powtarzała łagodnym głosem, starając się uspokoić dygoczącą z zimna, a pewnie i emocji, kobietę. Jednocześnie spoglądała znacząco na swe towarzyszki oczekując z ich strony jakiejś reakcji, pomocy.
- Proszę zamknąć okno i zaciągnąć zasłony. Pani Twisleton i ja zajmiemy się panią Telley – powiedziała panna Abercrombie stanowczo odciągając chorą od okna i klepiąc lekko w policzek - Pani Telley, proszę na mnie spojrzeć. Jest pani bezpieczna, proszę mi zaufać.

W świetle błyskawicy, która właśnie przecięła niebo obie maginie dostrzegły, chyba, jakąś sylwetkę podążającą wprost do drzwi. Ale nie były tego pewne. Raz, że błyskawica tylko na chwilę rozświetliła niebo. Dwa, że zajęte były bardziej panią Telley.

Na szczęście kobieta dała się odciągnąć od okna, które zamknęła pani Chishlom. Chwilę później, tuż przed łóżkiem pacjentka straciła ponownie przytomność i gdyby nie podtrzymujące ją ręce ani chybi rozbiłaby sobie głowę.

Kiedy już pani Telley leżała spokojnie w łóżku rozległo się pukanie do drzwi. Nie ważne kto powiedział “proszę”. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich starsza kobieta. Dygnęła lekko.
- Przepraszam, że przeszkadzam. - Widać, że ochmistrzyni była zdenerwowana. - Czy zechciałaby pani, panno Abercrombie, obejrzeć jeszcze jednego pacjenta? To lokaj pana Telleya - dodała niepewnie.

Charlotte zmarszczyła brwi jakby chwilę się nad czymś zastanawiając.
- Oczywiście. Tutaj i tak w tej chwili nie mogę nic więcej zrobić – odparła tamta - Proszę mnie do niego zaprowadzić. - powiedziała do ochmistrzyni.
- Ja zostanę z panią Telley. Poinfurmuję panią, gdyby coś się zmieniło z jej stanem - zaoferowała się Margaret Twisleton z uśmiechem.
- Dziękuję - krótko odpowiedziała Charlotte po czym podążyła w ślad za ochmistrzynią.

Panna Abercrombie wyszła, w jej ślady poszły panie Chisholm i de Mendizába. Margaret została sama. Nie mogła powiedzieć, by taki stan rzeczy jej nie odpowiadał. Wręcz przeciwnie, cieszyła się z perspektywy samotności, bowiem pozwalało jej to przemyśleć zdarzenia ostatnich chwil. A było o czym myśleć.

Czym była owa skrzydlata bestia, która napadła na powóz wiązący państa Telley? Jaki to miało związek z owym wulgarnym manipulowaniem pogodą? I co wspólnego z tym wszystkim miało ich spotkanie w Oastpark? Te i wiele innych pytań kłębiło się po jej głowie, gdy siedziała w bezruchu w fotelu tuż przy łóżku. Mimo intensywnych rozmyślań nie potrafiła znaleźć na nie sensownej odpowiedzi, a to powodowało u niej jeszcze większy niepokój.

- Spokojnie – tchnął jej wprost do ucha łagodny i ciepły głos.

Zadrżała pod jego wpływem, jednak nie ze strachu, lecz z zaskoczenia. Zaraz jednak ogarnął ją dziwny spokój, tak jakby to jedno słowo ukoiło jej zszargane nerwy. Odwróciła się.

Stała tuż za fotelem, posągowo piękna, z burzą kasztanowych loków opadających swobodnie na smukłe ramiona i szyję. Szkarłatny materiał długiej do ziemi sukni otulał łagodnie krągłość jej brzucha świadczącą o zaawansowanej ciąży. Gdy pochylała się nad siedzącą Margaret z troską, od jej włosów bił intensywny zapach dojrzałych owoców i świeżo skoszonego siana. Jedną dłoń trzymała tuż pod sercem, drugą zaś położyła na ramieniu Meg. To była Ona, Matka.


- Spokojnie – powtórzyła kasztanowowłosa, a kąciki jej ust drgęły w ledwo dostrzegalnym uśmiechu.
- Jestem spokojna – odparła Margaret hardo, zbyt hardo.

Cień niezadowolenia przemkał po alabostrowym obliczu Matki, źrenice jej oczu zwęziły się gwałtwonie, a tęczówki – dotąd miodowe – nabrały intensywnej, niemal czarnej barwy. Trwało to krócej niż mgnienie oka, po chwili jej twarz znów była promienna, jaśniała nienaturalnym, kojącym blaskiem.

- Kogo próbujesz oszukać? – zagadnęła niby żartobliwie, ton jej głosu zupełnie nie pasował do słów, które wypowiadała.
- Nie wiem – wyznała szczerze magini. – Pewnie samą siebie. Tak wiele się dzieje. Najpierw ta pogoda, potem skrzydlata bestia, teraz kolejny ranny. Aż strach pomyśleć, co znajdą tam na miejscu – zawiesiła głos rozważając w myślach tę kwestię.
- O Williama nie musisz się martwić – rzuciła ciężarna niby od niechcenia. – Ostatecznie nie pojechał z nimi. Siedzi na dole, czeka na ich powrót.
- Nie martwię się o niego – fuknęła Meg gniewnie. – To dorosły mężczyzna, sam potrafi o siebie zadbać. Nieńczę piątkę jego dzieci, nie mam zamiaru niańczyć również jego.
- Jego dzieci… - powiedziała Matka z naciskiem, przyprawiając Margaret o szybsze bicie serca. Kobieta już miała rzucić ociekajacą jadem uwagę, gdy tamta kontynuowała. – Powinnaś raczej powiedzieć „wasze dzieci”. Wszak jesteś ich matką. I nie próbuj udawać, dobrze wiem, że się o niego martwisz, nawet jeśli chcesz to za wszelką cenę ukryć.

Odpowiedzią Verbeny było jedynie wymowne spojrzenie. Nie musiała wypowiadać swych myśli, by kasztanowawłosa wiedziała, co chce jej powiedzieć. Nie musiała na nią patrzeć, by wiedzieć, co tamta zechce odpowiedzieć. Z pewnością miała rację, ale nie był to ni czas, ni miejsce na takie dywagacje.

- Nie jesteś tu jedyną adeptką Ars Animae – rzuciła Matka wskazując głową na nieprzytomną pacjentkę. – Szkoda, mogłabyś się trochę popisać. A tak ktoś inny ją wyleczył.
- Zauważyłam – ucięła sucho Margaret. – A popisywanie się nie leży w mojej naturze. Ja nie muszę sobie niczego rekompensować efekciarstwem.
- W bojowym nastroju dzisiaj jesteś – zauważyła brzemienna z drwiącym uśmieszkiem.
- Czasem tak bywa – mruknęła kobieta i uśmiechnęła się krzywo. – Idź lepiej nim ci się oberwie.

Matka zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Margaret została sama, tak jak chciała. Znów mogła pogrążyć się w swoich myślach i w spokoju popijać herbatę siedząc przy łóżku pani Telley.

Wiadomość o tym, że William jednak nie poszedł z resztą, trochę ją uspokoiła. Twisleton był człowiekiem starej daty, wyczulonym na punkcie swojego honoru. To prawda, że strzelał ze sztucera jak mało kto, ale jednak młodzikiem już nie był. Choć w kółko potarzał, że czuje się jak młody bóg, często okazywały się to tylko słowa. I choć Margaret mówiła, że się o niego nie niepokoi, w duchu cała drżała na myśl o tym, co mogłoby mu się stać. Mimo iż kobiecie ulżyło, nie chciała tego okazywać, nie zamierzała więc szukać męża. Wolała w zaciszu gościnnego pokoju czekać na powrót Christophera i innych, i na dalszy rozwój wypadków.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline