Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2011, 12:43   #11
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Na rozmowy z Boven będzie jeszcze czas, a przynajmniej taką miał nadzieję, że nagle nie straci jej rankiem. Chciał natychmiast ją wypytać o konkretne szczegóły, ale zdaje się, że musiało to poczekać. Boven wyglądała, jakby przeszła przez piekło i Jilek chyba nie mylił się zbytnio. Może rankiem będzie bardziej rozmowna.
Pomyślał chwilę o jeszcze jednej możliwości: mógł przecież przyłożyć Boven nóż do gardła i kazać jej wyśpiewać wszystko, absolutnie wszystko, co wiedziała. Zastanawiał się, czy byłby w stanie to zrobić i czy wizja zemsty na Stieglerze przyćmiłaby sentyment, który w końcu do Boven żywił. Zapewne wcześniej, kiedy był bardziej ludzki, poczułby obrzydzenie na samą myśl o takim niskim traktowaniu ludzi, osobliwie kobiet. Jednak po tym, co przeszedł, myślał tylko w kategoriach skutku nóż-groźba-informacja.
Położył się wreszcie, jednak nie na łóżku. Uprzednio opróżnił wszystkie niemal puste szafy, wywrócił telewizor i stół. A później przycupnął w kącie. Teraz wyglądał jak po prostu sterta ubrań. Oni zawsze patrzą, oni zawsze polują, pomyślał nerwowo, wiedząc, że te pozornie głupie przygotowania uratowały mu już życie parę razy. Wyciągnął nóż. Zawsze spał z nożem w ręku. Od czasu.
Leżał. Wiedział, że nie trzeba spać, wystarczy odpoczywać, to jest całkowicie zastygnąć. Sen można było odpędzać, kiedy już przychodził. Wtedy mrugał i odpędzał senność z powiek. Nie był to pewny sposób, ale lepszego nie miał. Czasem przysypiał, ale budził się, usłyszawszy najmniejsze skrzypienie. Głosy Thomsona i Montrose dochodziły do jego uszu, wytłumione przez tynk i beton. I tak nie dbał.
Przez głowę przemykały mu fragmenty jego przeszłości, co było nieznośne, ponieważ wkładał niemały wysiłek w to, by zapomnieć wszystko od czasu swojej ucieczki. Tłumił niepotrzebne wspomnienia jak mógł, a jednak przychodziły.

*

Wtedy.
- Ty i ja jesteśmy tym samym. Obaj jesteśmy mordercami... Łowcami nocy.
- Nie zabijam niewinnych ludzi.

Telewizor w sali głównej bredził słowami tandetnych postaci z tandetnego filmu.
Wszystko tutaj było urządzone jak w szpitalu psychiatrycznym, choć im dłużej przebywał w tym miejscu, tym bardziej porównanie do psychiatryka było coraz bardziej wykręcone i niesprawiedliwe ze szkodą dla psychiatryków właśnie. Wiele by dał, żeby znaleźć się teraz w zwykłym domu dla obłąkanych.
Mógł wyliczać fragmenty scenerii szpitalu: żółtobiałe ściany, obecne. Kafelki z naciekami pod ścianami, obecne. Kraty jak najbardziej obecne. Wariaci także byli obecni, choć były to ofiary eksperymentów. Igrali na filcowych wykładzinach. Były też lampy i abażury, które rzucały cienie z rybikami pełzającymi wewnątrz. A okna... Cóż, były imitacje okien – otwory po jednej stronie ściany i hologram za nimi niezmiennie pokazywał ten sam pejzaż wzięty chyba z fotografii San Francisco, choć tego nie był pewien, ponieważ pejzaż mógł być równie dobrze zdjęciem, jak i jakimś generycznym modelem wyczarowanym z szarej skrzynki komputera. Ostatecznie, iluzja nie była taka zła. Jeśli stanęło się dokładnie naprzeciw hologramu, ustawiło się głowę pod konkretnym kątem i obróciło oczy nieco w lewo, to można było odnieść wrażenie, że rzeczywiście stoi się naprzeciwko bardzo prawdziwego okna.
Jilek słyszał kiedyś, jak ktoś przysłowiowo mądry lub szarlatan – być może był to Gurdżijew – powiedział kiedyś, że los jest kapryśny i stoi niczym rzeźnik u świńskiego boksu, wybierając okiem co lepsze sztuki, podczas gdy te żrą w najlepsze ze swoich koryt.
Jilek wyciągnął przed siebie swoje dłonie i zastanawiał się, czy każdy bzdurny aforyzm jest prawdziwy w jakimś momencie życia. Przez ostatnie miesiące, ten był prawdziwszy niż by sobie tego życzył.
Jilek przybliżał i oddalał dłonie od siebie, a gdzieś tliła się iskierka podejrzenia, że być może to jest jakiś koszmar lub le rêve grotesque, panopticum, galeria osobliwości.
Wolał zapomnieć swoje życie, które wiódł przedtem. Tak było lepiej. Bezpieczniej. Lepiej nie było sobie przypominać swojego życia przed kołchozem Umbrelli by po prostu nie oszaleć z absurdu, który mu się przytrafił. A jednak wspomnienia wypływały do jego świadomości jak rozdęci topielcy unoszący się na tafli jeziora lub jak gówno w niespłukanej wodzie. Na szczęście, te wspomnienia nie były specjalnie szczegółowe, a w każdym razie nie były zbyt długie lub naprzykrzające się. Wyjście na ulicę, pięść lecąca w stronę twarzy, upadek, parę kopniaków w brzuch i wreszcie chmara natrętnych kolorów przed oczami i ostry ból w potylicy. I ciemność.
Ciemność, ciemność, ciemność. I ostre jak skalpel światło. I igły. I pierwsze testy.

*

Po raz pierwszy ujrzał ich przez kraty swojej małej celi, miejsca, do którego zawsze go zaprowadzano przed testami. Zawsze był w celi, kiedy nie był w sali głównej, tej z telewizorem. Kaci także katowali go w celi. Z jakiegoś powodu nie dbano o to, czy więźniowie mogą mieć ze sobą kontakt, czy nie. Zdaje się, że założono po prostu, że w pewnym stopniu wnioski, które mogli wyciągać więźniowie, okażą się po prostu bez znaczenia – wielu miało umrzeć, wielu oszaleć. Rozumowanie i logika więźniów, a także ich próby ucieczki były kompletnie bezużyteczne dla systemu.
Karzeł podskoczył do jego klitki pierwszy i był tak mały, że Jilek miał wrażenie, że prześlizgnie się przez kraty i wejdzie do środka. Nie przejawiał agresji, przez pierwsze dni był po prostu nim... Zainteresowany.
Gdziekolwiek by nie był, karzeł, jak bezmózgie szczenię wepchnięte w ludzką formę, podążał za nim. Cały czas chciał go dotykać swoimi obrzydliwie małymi palcami, bowiem jak każdy karzeł, był po prostu brzydki. Jedynie kopniaki odsyłały go z powrotem do zabawy. Bawił się zawsze lalkami w kącie.
Oczywiście, było ich o wiele więcej, jednak tylko ta dwójka zwróciła na niego uwagę. Karzeł i dziewczyna z mysimi włosami byli jedynymi obiektami w sali głównej, które pozostawały poniekąd stałe w scenerii bełkoczących do siebie kształtów ludzkich, autystycznych babć i wychudłych postaci. Zgrai wariatów.
Jej włosy sięgały nieco za szyję i były w miarę równo przystrzyżone, jednak były przetłuszczone, co kompletnie rujnowało dobre wrażenie. Całości dopełniały nierówno rozmieszczone oczy, nieco zbyt długa szyja i krzywawe zęby. Ubierała się w jadowicie żółty sweter, jednak kiedyś poprosiła jednego z pracowników personelu – być może nawet była to Boven – o biały kitel i zawsze nazywał ją w myślach Panią Doktor, choć w oczywisty sposób z medycyną nie miała nic wspólnego. Karzeł natomiast po prostu pozostawał karłem.
Z początku nawet nie zauważył, że ktoś, kto ma na sobie lekarski kitel, siedzi w kącie i układa domki z klocków. Czekał wtedy na kolejne spotkanie z Boven i miał nadzieję, że po kolejnej lewatywie psychicznej będzie w stanie składnie mówić. W międzyczasie obserwował figle całej reszty w sali głównej.
Naturalnie, pewna liczba ludzi zachowała zanikający stopień równowagi psychicznej i, uprzednio zająwszy najlepsze miejsca lub wypędziwszy z już zajętych tych, którzy się bronić nie umieli, siedzieli, gapiąc się zrezygnowanym wzrokiem w kierunku telewizora. Jilek ocenił, że te martwe oczy nie widzą nic i są skierowane zaledwie instynktem w stronę poruszających się obrazów.
Na początku próbował wykorzystywać tych w miarę normalnych do rozmów o ucieczce i knucia spisków, jednak w jakiś sposób Wielki Brat dowiadywał się o tym za każdym razem, co kazało mu wnioskować, że zamykanie Jileka w sali głównej także może stanowić jakiegoś rodzaju test lub, co było chyba bardziej naturalne i prawdopodobne, Jilek był zdradzany za jakieś niewiadome korzyści wynikające z donoszenia. Dostał w pysk. Po pewnym czasie już tylko siedział i czekał.
W sali głównej Pani Doktor bawiła się drewnianymi klockami, a Jilek miał wrażenie, że gdzieś widział już takie klocki – zapewne w jednym ze sklepów z zabawkami, gdzie wszystko było rzeźbione z drewna, tak samo, jak tutaj wszystko było wyrzeźbione na wzór psychiatryka. Szaleńcy bredzili i porozumiewali się ze sobą chrząknięciami i pomrukiwaniami, jeden siedzący na fotelu onanizował się ku wielkiej uciesze trzech podstarzałych kobiet, które pokazywały sobie wzdęte prącie jako śmieszny wybryk natury. Niedaleko, pod ścianą, perorował jakiś człowieczek w okularach, ustawiony na krześle na stole, choć Jilek nie mógł zrozumieć, co mówi. Może nie chciał. Może telewizor był ciut za głośno. A może po prostu tamten mamlał ustami bezgłośnie.
Harmider pulsował jak rój szarańczy. Jilek już miał zasnąć, niepomny ciekawskich oczu karła obserwującego go znad potrzaskanego, plastikowego korpusu lalki, którym machinalnie uderzał o podłogę. Byłby zapadł w sen bez snów, gdy poczuł, że ktoś szarpie go za nogawkę.

*

Coś szarpało jego nogawkę. Nie nogawkę. Po nodze pełzł karaluch. Kurwa.
Rozgniótł owada kantem leżącej opodal książki. Pomimo tego, że nie spał zbyt wiele, czuł się wypoczęty. Chciał jeszcze poleżeć z godzinę-dwie, przynajmniej aż do jutrzenki, jednak usłyszał huk.
Nie poderwał się od razu. Czekał, aż huk ucichnie. Później podniósł się i bez żadnego szelestu zajrzał do okna. Pięciu. Nie, czterech, bo baby się nie liczą. Jeden nieuzbrojony. Świetnie. Zatem trzech.
Gdyby nie było tutaj Boven, Montrose i dzieci, po prostu dałby sobie spokój z przeszkadzaniem tym durniom. Jednak ich obecność oznaczała zagrożenie dla jego źródła informacji, na co nie mógł sobie pozwolić.
Zszedł na dół schodami. Był pewien, że wszyscy muszą być jeszcze w pokoju, choć do szczęścia potrzebował tylko Thomsona. Wyciągnął trzy noże do rzucania, zaś w drugiej ręce nadal dzierżył długi nóż taktyczny.
- Jak tylko wejdą od przodu, pociągasz za spust z tego, co masz. Ja zachodzę ich z tyłu.
Nie czekając na jego komentarze, zszedł jeszcze niżej, otworzył cicho tylne drzwi, okrążył budynek i czekał. Zamierzał wykorzystać ogień Thomsona i dobić uciekających, a może nawet zostawić sobie kogoś, z kim mógłby się zabawić na potem.

*

Późniejsza rozmowa z Boven przeistoczyła się niemalże w monolog Jileka. Zaczął:
- Znalazłem informacje o tobie w jednym z komisariatów policji, daleko na zachód stąd. Nie, nie sądzę, żeby była to jakaś baza Umbrelli. Wiesz, taki zwyczajny mamer do zamykania lumpów. Jak sądzisz, Boven? Skoro w byle podrzędnym komisariacie znajdują się twoje dane, to pewnie poszukiwania na twoją głowę są zakrojone na całkiem niezłą skalę.
- Poza tym, sądzisz, że umiesz odwrócić działanie wirusa? Lub chociaż go zatrzymać?

To drugie pytanie było machinalne. Nie był pewien, jakie będzie jego życie, kiedy to wszystko się skończy, jednak nie mógł sobie wyobrazić, że wszystkie te przejścia pozwolą mu żyć tak, jak przedtem. Być może kiedy tylko ostatni nosiciel wirusa umrze, umrze naprawdę, to on także w jakiś sposób odejdzie.
- Jestem pewien, że Stiegler mógłby odpowiedzieć na parę pytań związanych z wirusem i mną. Doprowadzić nas do innych. Bo, widzisz, w przeciwieństwie do ciebie, nie uważam, że uciekanie jest rozwiązaniem. Jeśli im pozwolisz, to rozsmarują twój mózg na ścianie szybciej, niż wykrzykniesz: „Kurwa”. Wiesz, jak wygląda mózg rozsmarowany na ścianie?
- Potrzebuję informacji. Konkretnie, gdzie może się ukrywać Stiegler. Podejrzewam, że może to być jakiś schron, oni zawsze schodzą do schronów, kiedy robi się gorąco, jak te szczury polne do nor. Lub... Przecież Stiegler nie był ani pierwszy, ani ostatni, prawda? Byli inni. Opowiedz mi też o innych. Musisz. Do pewnego stopnia twoje życie wisi na tym włosku. I moje
– dodał po chwili. - Moje chyba jeszcze bardziej niż twoje.
Skończył. Słuchał odpowiedzi na swoje być może zbyt szybko wyplute słowa. Zorze poranne przecinały niebo jak rany po nożu. I błękit pruski, kolor dziury w skórze po kuli. Jego skojarzenia zawsze wracały w to jedno i to samo miejsce.
Czekał.
 
Irrlicht jest offline