Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-11-2011, 20:33   #2
Minty
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny

Dzień mijał – i tyle można było o nim powiedzieć. Godziny leciały, minuty i sekundy tłukły kolejne cykle sześćdziesiętne, za oknem wiało. Deszcz nieistotnie dla sprawy stukał w szybę, raczej dla nadania ciekawego klimatu nieciekawej sytuacji.

Za oknem jakieś tam bloki, mało interesujące drzewa, słowem – miasto, nad nim niebo, chmury, bez słońca, ale i tak wiadomo, że gdzieś tam było, pochowane na amen.

Niebo falowało na wietrze, przypominało mgłę nad jeziorem, bo chmury niezdolne przyjąć jakikolwiek sensowny kształt rozlały się po nim jak dym pod sufitem.

Miasto żyło więc sobie, powolutku, chociaż mówiono inaczej, pod tym nijakim niebem, z nijakim słońcem, którego nawet nie było widać. Niezdolne do jakiegokolwiek uniesienia, bo to tylko kilka bloków, kilka ulic – pragmatycznie jak w pudełku zapałek.

No więc deszcz trochę zacinał, ale w sumie to jakby go nie było, zupełnie jak Słońce, tylko perspektywę łatwiej zmienić. Starczy wyjść z domu, zmoczyć się i tak dalej.

Z okna, na prawo, widać było jeszcze kościół, mały, ale z dużym cmentarzem, normalnie to by była kaplica, ale widać potrzeba było kościoła. W sumie ładny, chociaż kto rozsądny szuka piękna na cmentarzu? No i jak się bliżej przyjrzeć to wychodziły obdrapania i zbite szyby. I jeszcze ten niemrawie zacinający deszcz, co to sam jeden zamieniał rzeczy z wesołych w smutne.

Był też ratusz, ale daleko, na wzgórzu po lewej, toteż trudno było mu się przyjrzeć. Niby biały, lśniący jak z marmuru z miedzianym dachem i różnymi ozdobami. Dopiero z bliska ukazywały się pleśni i smród. Ale tego z okna nie dało się zauważyć.

Żyło sobie takie miasteczko, zmywało się w deszczu, tylko zasadniczo po co? Opłukało ręce, lewą daleko i prawą tuż obok, tyle, że i tak niewiele się zmieni, bo choćby nie wiem jak czyste obie były, to ludzie, glina, jak to glina – brudzą.

W miasteczku pod Słońcem pochowanym na amen zbliżał się wieczór. Przestało padać, a ludzie wiedząc, że jak po każdym amen na koniec będzie i nowe amen na początek, pewnie ruszyli na ulice.



Za to Ryszard po prostu siedział na parapecie i powoli pił kawę. Nie przyglądał się pięknej gawiedzi na mokrych jeszcze drogach, przymykał oczy i siorbał niekulturalnie, bo tak smakowało mu najlepiej.
Mężczyzna wymyślił kiedyś, że kultura zaczyna się tam, gdzie spotyka się dwóch ludzi, nie miał więc żadnych wyrzutów sumienia – był sam.

To właśnie samotność bolała go najbardziej, ale nigdy na tyle, aby uciekać się do śmiesznych buntów przeciw samemu sobie. Nie płakał nikomu w kołnierz i nie wymawiał sobie braku ogłady. Raczej tęsknił, chociaż trudno mu się było do tego przyznać. Sam przed sobą wstydził się tej tęsknoty, bo wiedział, że Ona wcale o nim nie myśli.

Ale teraz i on nie myślał o Niej, nie roztkliwiał się, po prostu odpoczywał po ciężkim dniu, a, że był sam, to odpoczynek prędzej czy później musiał zamienić się w głupią autorefleksję.
Szło mniej więcej o to, że żal mu samego siebie, bo zawaliwszy całe swoje życie zostało mu już tylko siedzieć na zbyt niskim parapecie i pić zanadto słodką wieczorną kawę, chociaż i tak w nocy weźmie coś na sen, żeby nie katować się marzeniami.

Ilekroć myślę o tym, co było, zaczynam żałować siebie, a później to już sobą gardzę. A jednak to całej reszty nie znoszę, bo to przed nimi prościutko w dół...
Zostaje mi cela karamazowowskiego wstydu plus tyle pogardy, ile wlezie w to puste ciało.


Cóż, jednak z życiem to nie taka tragedia, nie żeby od razu skakać z okna, wszystko to bowiem jak ten amen, jak Słońce.

Gdyby tylko świat nie pluł w oczy wspomnieniami, jak inaczej zbudowane byłoby wszystko.

***


Zdaje się, że jedynie nieszczęśliwi poetyzują życie. Kiedy Ryszard kochał i był kochanym rzeczywistość wystarczała mu za wszystkie poematy świata, świat pisany prozą był prosty, bo i szczęście nie jest ani trochę zawiłe.

Ona była piękna, w każdej chwili, chociaż trudno było zdać sobie sprawę z tego, że się Ją kocha. Takie rzeczy stają się jasne, kiedy dopiero wtedy, gdy coś tracisz.

Ale kochał, najmocniej na świecie.

Nie, nie twarz, piersi, nogi, nie, to podziwiał, czcił, ale nie mógł prawdziwie pokochać. Miłość znaczyła więcej, chociaż to właśnie ją zdradził.

Lecz to już nieistotne.

***

Ryszard leciał, mknął w nieznanym kierunku, pośród rozmazanych kolorów.
Trudno powiedzieć, czy trwało to chwilę, czy całe lata, ale nagle z oddali wyłoniło się coś na kształt stacji kosmicznej. Tyle, że tutaj zdecydowanie nie było to dziełem człowieka. Ów punkt był najwidoczniej celem podróży.

Znalazł się w środku, zamajaczył tam, między częściami ludzkich ciał pokrywających ściany.

Otoczenie przywodziło na myśl tandetne filmy grozy, z tym jednak zastrzeżeniem, że tutaj posadzki nie były czerwone od krwi. Sterylność „sali montażowej” była jednak o wiele bardziej przerażająca.
Ale kiedy nie ma się ciała nie ma się o co bać. Tak przynajmniej myślał Ryszard.

Intuicyjnie wiedział, że tak samo, jak przed chwilą mechaniczne ramiona poskładały ludzkie ciało niczym z klocków, tak za chwilę to on sam zostanie na nowo uformowany. Zbliżył się, wszystko działo się jakoś tak naturalnie. Mężczyzna nie myślał, tylko czuł, a czucie nie wymagało od niego nic ponad podstawową świadomość własnego bytu. Robił jakby krok za krokiem, kiedy pod jego stopami układał się magiczny most prowadzący do miejsca przeznaczenia.

I stał się.

Udany? Raczej, tak, przynajmniej taki był jego osąd. Średniego wzrostu, szczupły, o interesującej twarzy, na którą opadały przydługie włosy.
Oczy miał ciemno, prawie czarne, to właśnie one zdawały się mówić o nim wszystko. Niespokojne, ciągle szukające podstępów...
Jego twarz pokrywał lekki zarost, który jednakże nadawał mu pewnego twardego wyglądu.

A będąc już tak, jak był od początku życia, z krwi i kości, dopiero poczuł niepokój. Wzdrygnął się, chciał obrócić głowę, zlustrować pomieszczenie. Nie zdążył. Jak i poprzednie ciało, tak samo Ryszard szybko trafił do głuchego tunelu, gdzie wydawać by się mogło, będzie spadać w nieskończoność.

Ale do nieskończoności , ba, nawet do dłuższej chwili było jeszcze daleko, kiedy na dole zamajaczyło światło. W kontraście z ciemnym tunelem zdawało się nazbyt materialne, można się o nie roztrzaskać, pomyślał przez chwilę, ale szybko skarcił się w myślach. Później była już zwyczajna panika, oczy błądziły w poszukiwaniu jakiegoś źródła ratunku.


W ostatniej chwili mężczyzna coś sobie przypomniał. Kobiecy uśmiech, piękny, miły uśmiech. Czy szczery? Chyba tak. To najważniejsze, że szczery, o tak.

Ryszard zderzył się ze światłem. Nie bolało.
 

Ostatnio edytowane przez Minty : 19-11-2011 o 04:43.
Minty jest offline