Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-11-2011, 20:23   #399
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Głos dzwonka wdarł mu się przez ucho do samego centrum jego głowy. Ręka samodzielnie wydobyła się spod kołdry i odruchowo powędrowała w kierunku trzęsącego się aparatu telefonicznego.

-Halo?

-Panie May? Tu recepcja hotelu.

-Taa... - słuchawkę położył na poduszce tak, żeby głos dolatywał do ucha, a ręka szperała teraz w pościeli i na szafce w poszukiwania jego busoli. Na razie bezskutecznie. - Która godzina?

-Za kwadrans ósma – odparł głos po drugiej stronie linii.

-Kto pozwolił budzić mnie o tej godzinie?! - Paul błyskawicznie usiadł na łóżku i nie zamierzał powstrzymywać się z wylewaniem swojego żalu. -Czy zgłaszałem wam, że chcę wstać o takiej nieludzkiej porze?!

-Ale, panie May...

-Czy prosiłem was o to?! Nie!

-Ale. panie May... pański szef...

-Co mój szef? Co mój szef? On też doskonale wie, że nie można budzić mnie przed dziewiątą!

-Panie May – nagle głos z recepcji stał się twardszy. Najwyraźniej miał coś do powiedzenia i zamierzał to powiedzieć. -Pański szef dzwonił tutaj już o szóstej i kazał nam zadzwonić do pana, żeby poinformować pana, że punkt o dziewiątej ma pan być u Tabora i odebrać dokumenty.

-Co?! - Paul aż popatrzył na słuchawkę, jakby właśnie usłyszał największy nonsens na świecie. -Zaraz tam zejdę.

Chwilę zajęło mu odnalezienie miejsc, w których porzucił wczorajszego wieczoru poszczególne elementy swojej garderoby. Przez moment poczuł się w tych wnętrzach zagubiony, jakby był sam w jakimś wielkim, obcym mieście, gdzie nikt nie mówi po angielsku i zaraz zdał sobie sprawę z przereklamowania tego porównania. Przecież jest właśnie w takiej sytuacji i wcale nie jest tak źle, jak w tym apartamencie. Za dużo tu wszystkiego, za dużo.

Powkładał na siebie to, co znalazł, zadowolony, że nauczył się już spożywać posiłki w odpowiednim śliniaku – inaczej jego ubiór nadawałby się tylko do pralni. Jeszcze chwilę potrwa, zanim będzie zupełnie sprawny bez lewej dłoni.

Windziarzowi polecił się zawieźć na parter i od razu poprosił recepcjonistę o telefon i o połączenie z hotelem de Ville. Paul zadbał o odpowiednią odległość, dzielącą go od recepcji i odezwał się:

-Dzień dobry, z tej strony Paul May. Proszę mnie połączyć z panem Rockefellerem.

-Już się robi, sir. Proszę poczekać.

-Rockefeller - odezwał się znajomy głos.

-Witaj szefie, tu Paul. Spędziłem noc w “Piaskach Persji”, jak mi poleciłeś. Mam dla ciebie raport z pobytu. Na recepcji dzisiaj rano czekała mnie wiadomość, że mam się zjawić o 9 rano u niejakiego Tabora po dokumenty. Wedle naszego zwyczaju, chciałem potwierdzić to polecenie u źródła. Przekazałeś taką wiadomość do “Piasków”?

Przez chwilę odpowiedzią było tylko milczenie.

-Nic podobnego. Jakie znowu dokumenty? - głos Garretta był zdecydowany - Paul, konkurencja która chciałaby by nasz kontrakt nie doszedł do skutku, najwyraźniej nie śpi. Ja dostałem dziś rano list z pogróżkami.

-Dobrze więc zrobiłem, że zadzwoniłem. Tutaj jest spokojnie. Czy mam wracać do ciebie, szefie? Czy może testować ten hotel dalej?

-Dobrze zrobiłeś. Wracaj. Jedna noc to chyba wystarczająco, by wyrobić sobie zdanie.

To mu wystarczyło. „Dokumenty, skurwysyny jedne. Dokumenty... dobre sobie”. Odstawił telefon na blat recepcji, popatrzył się na recepcjonistę, jakby chciał na niego splunąć.

-Musicie bardziej się wysilić – wycedził i oddalił się w stronę windy. W połowie drogi obejrzał się i zawołał: -Proszę mnie wymeldować. W ciągu pół godziny opuszczam hotel. W imieniu Rockefellera, nie za bardzo mu się tu podobało.

Do windy wszedł w ściekły i wściekły wszedł też do pokoju. Zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie i powoli rozglądał się po apartamencie. „Do Tabora, skurwysyny... niedoczekanie wasze... wszyscy w tym siedzicie...”. Walter spuścił ze smyczy swoją nienawiść, żeby pobiegała sobie po 5 gwiazdkowcu. Początkowo chciał wyjąć z torby swój nóż, rzucić się na tapety, dywany, obrusy, porozcinać je, zniszczyć i na końcu spuścić wszystko w klozecie, ale szybko doszedł do wniosku, że to zbyt mało subtelne i trochę prostackie. Narazi hotel tylko na koszty, ale na nic więcej, a jemu i pozostałym może nawet zaszkodzić. W ostateczności, podszedł do łóżka, stanął pośrodku miękkiego materaca, pościelonego niezwykle delikatnym materiałem, rozpiął rozporek i po chwili, z dziką satysfakcją, mógł obserwować, jak żółty strumień rozbryzguje się na tej pięknej pościeli.

***

Taksówka zawiozła go do de Ville, gdzie miał nadzieję zdążyć jeszcze na śniadanie. Już z daleka, w restauracji wypatrzył pannę Woolf. Siedziała sama przy stoliku i zdradzała chyba wszystkie możliwe oznaki tego, że coś się stało.

-Coś się stało? Strasznie zbladłaś? - zapytał Paul, dosiadając się bez pytania.

Amanda podała mu liścik. Na kartce skreślone były następujące słowa:

Cytat:
"Pięknie pasują do koloru twoich oczów, Amando. Przepraszam, że tak długo ci ich nie dawałem.
Twój na zawsze

F.W."

-Znaleźli nas Wal... Paul... całe przebranie na nic... - powiedziała cicho starając się opanować.

Paul przeczytał liścik, rzucił okiem na kosz z kwiatami i zapytał:

-Kto ci to dał, Virginio?

-Przyniósł jakiś chłopak... chyba posłaniec. - głos panny Woolf drżał jeszcze, ale dziewczyna walczyła ze zdenerwowaniem.

Walter zabrał kosz z liścikiem Virginii i wyszedł na recepcję. Postawił kosz na ladzie, mówiąc:

-Panowie, zaszła jakaś pomyłka. Był tutaj przed chwilą jakiś posłaniec i dał kosz pełen kwiatów mojej towarzyszce. Proszę zobaczyć na liścik... kosz skierowany był do niejakiej Amandy, a nie do panny Woolf. Czy nie ma obecnie w hotelu jakiejś Amandy? A jeśli nie, to może wie pan, skąd był ten posłaniec. Szkoda przecież takich pięknych kwiatów.

-Ma pan rację - recepcjonista pokiwał głową, zerkając w dokumenty. - Sprawdzam. Amanda. Amanda. jest Amelia i Alina, ale nie ma Amandy. Do nas kwiaty dostarczają dwie kwiaciarnie. Wie pan. Naszym kobietom nie kupuje się kwiatów. To La Pettite Fleur oraz Blance - neige Lily. Sprawdzić w którym złożono zamówienie?

-Bardzo bym prosił.

-Poślę umyślnego z kwiatami. To zajmie chwilkę. Raczy pan dokończyć śniadanie.

-Nie przejmuj się, Virginio – powiedział May, ponownie siadając przy stoliku. - To jakaś pomyłka z tymi kwiatami. Gdzie szef i pozostali? Musimy szybko działać, interesy Rockefellera są w tej chwili wystawione na szwank.

Ale Virginia dalej była roztrzęsiona. W taki stan wprawił ją głupi liścik od Wagonowa. Pomyśleć, co by się z nią działo, gdyby stało się coś gorszego. Każdy che zakończyć szopkę i wyjeżdżać stąd dalej. I co to da? Ich wrogowie śledzą każdy ich ruch, profesora Vivarro próbowali nawet podtruć dzisiejszej nocy – tak można było wnioskować po wyglądzie Hiddinka, schodzącego na śniadanie. Szopka jest świetna, kłamanie w żywe oczy jest świetne, a poza tym... obecność Paula Maya trzyma w ryzach samobójcze zapędy Waltera. Jechać dalej, być cały czas na widoku tych morderców i jechać dokładnie po śladach tam, gdzie oni chcą. „Jesteśmy na ich smyczy. Bez dwóch zdań” - skwitował swoje rozmyślania i zamówił tacę ze śniadaniem tak, żeby mógł zanieść ją do pokoju Emily.

Rozmowa z nią nie do końca przyniosła mu to, czego oczekiwał, więc wrócił do siebie i położył się w ciuchach na łóżku. Wyobraził sobie przez chwilę wściekłą minę tych, co będą sprzątać jego apartament i uśmiechnął się w duchu. Potem zastanowił się, co tak naprawdę mają: tu na miejscu mają dwa adresy (Tabor i kwiaciarnia, które mogą sprawdzić), a poza tym poszlaki, dotyczące miejsc, gdzie dalej powinna przemieścić się ich wyprawa.

-A gdzie tu miejsce na otwartą walkę? - pytał na głos sam siebie. -Cholerne podchody...

Przed nim cały dzień. Poczeka, nie będzie nic robił. Jeśli do rana nie zjawi się wiadomość od Raphaela, albo nie uda im się zorganizować dalszej podróży, zajmie się tymi adresami.

Na razie jednak, trzeba zachować czujność, bo skoro wszyscy ich tutaj znają i każdy wie, kto kim jest naprawdę, to w każdej chwili mogą zostać zaatakowani i każdy, kto by w tej chwili spojrzał na twarz księgowego, wiedziałby, że ten już cieszy się na tę chwilę.

 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline