Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2011, 18:06   #408
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Niepokój...przez resztę dnia czuł to samo, swędzące uczucie, które wzmogło się po tym, jak Emily wyszła z Shardulem "na miasto".Nie było ku niemu powodu...przynajmniej tak mu się wydawało...do czasu:
- D-dam sobie radę, Cuna Sapita, to ty jesteś zagrożeniem, Cuna S-sapita - przedrzeźnił Hindusa Lynch niosąc sobie kawę do łóżka, gdzie pracował nad stertą papierów, między innymi prośbą o przedłużenie urlopu na uczelni aż do końca semestru...bolesna prawda była taka, że jeśli przeżyje będzie musiał tam wrócić...mimo wszystko.
Mocna, czarna i aromatyczna...nie było lepszej kawy niż arabska...teraz to wiedział...nigdy nie pozwoliłby na jej marnowanie, wiedząc o jej niepowtarzalnym smaku, nie pozwoliłby i teraz, gdyby nie porażający ból który przebił się od stóp do mózgu, paraliżując kręgosłup, wstrzymując dech i zamrażając w jednej pozycji...filiżanka rozbiła się ze stłumionym przez dywan hukiem.
Oczy Lyncha zmieniły się w dwie, białe kule pozbawione życia...

Znowu to czuł...ściana, był lepki, kleił się do sufitu bramy w której stał Hindus...znał go. Mężczyzna czekał, był pewny tego, że ktoś go zaatakuje. Podpełzł bliżej "skapując" z sufitu między nogi wojownika, był niczym czarna, smolista kałuża...postawa wojownika wywoływała w nim swego rodzaju podziw. Był przyczajony niczym kot oczekujący swej ofiary, wpatrywał się w budynek naprzeciw tak intensywnie, że nawet go nie wyczuł.
On zauważył pierwszy...w tym stanie wszystko było czarno-białe...jak na fotografiach, jednak te oczy...te cholernie dziwne oczy pełne chęci mordu...one...on je już widział, czuł strach...chciał krzyknąć, ostrzec, jednak coś blokowało jego gardło...strzał...ledwo słyszalny przez tłumnik i dziwne bulgocenie, którego nie mógł się pozbyć z głowy. Hindus jest ranny, poważnie ranny, zauważył jednak oczy...ten widok wyzwolił w nim coś...jakąś wściekłość, którą mimo maski neutralności, mógł to zauważyć. Poruszał się jak kot, Lynch ledwo nadążał wzrokiem za mężczyzną...przeciwnik krwawi i jest bezbronny, poczuł ulgę...dopingował Hindusowi...jednak ten porzuca walkę...i biegnie....biegnie do budynku który obserwował...nie widział nic więcej, wicher, jaki się zerwał podrzucił go w górę, rozpaćkał się na zamkniętej okiennicy, przelewając się do środka szparami...chłopak, w dziwnej pozycji, która niesamowicie go intrygowała...znał go...to przyjaciel, przyciągał go do siebie, nie mógł się oprzeć...dotknął go...

Leonard padł bez życia obok potłuczonej filiżanki.
Obudził się wczesnym popołudniem, mózg powoli "zaskakiwał" pozwalając mu na podniesienie się z poplamionego dywanu, jednak zaraz po tym zatoczył koło i wylądował na skraju łóżka.
- Cholera - sapnął odbijając się od mebla. Po kilku krokach odrętwienie minęło, jednak to co widział...
Już miał wychodzić, gdy w drzwiach pojawił się Luca:
- Zebranie, u mnie w pokoju - rzucił lakonicznie po czym ruszył dalej korytarzem...później wszystko działo się z prędkością lawiny...
Po relacji Amandy z tego co powiedział jej przez telefon Shardul, Leo wrócił do swojego pokoju. Nie odezwał się ani słowem. Potrzebował chwili czasu, aby uporać się z natłokiem szalejących myśli.
- Wizje...to się działo naprawdę - mówił starając przekonać samego siebie do tego stanu rzeczy - jeśli tak, to tamta sytuacja też była prawdziwa...kilka dni, Misterium odbędzie się za kilka dni, a Emily...- zdusił przekleństwo odpalając papierosa. Z pokoju obok dobiegały go przytłumione dźwięki rozmowy...słyszał wszystko, także to co mówił Mahuna. Wiedział co musi zrobić, nie było innego wyjścia. Na korytarzu zrobiło się ciasno - pokój Luci opuszczały kolejne osoby, na końcu wyłonił się Shardul. Wyglądał okropnie...i nie chodziło tu o ranę, a raczej jego oczy...oczy człowieka przygniatanego wyrzutami i żalem do samego siebie.
Część z grupy w kierunku pokoju Choppa, który o niczym jeszcze nie wiedział:
- W-wolę na to nie patrzeć - Leo obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku recepcji. Cała ta sytuacja upewniła go w środkach jakie zamierzał podjąć...miał świadomość, że jeśli nie uratują Vivarro ich podróż zakończy się....Chopp, którego nerwy i tak były w strzępach kompletnie zatraci się w sobie, Boria - ich zbrojne ramie zapewne zechce zabrać "resztki" Emily do Stanów, a Mahuna, którego kroki słyszał za plecami zostanie pożarty przez swoje poczucie winy. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak nisko upadłoby morale reszty. Nie mógł do tego dopuścić. Nie mógł dopuścić do przeprowadzenia przez kultystów Misterium, zbyt wiele wiedział, zbyt wiele czytał, wiedział, że nie ma nic do stracenia.
- Wiesz c-co chcę zrobić?
- Tak, Cuna Sapita, będę ci towarzyszył, jeśli się na to zdecydujesz - Hindus szedł teraz ramie w ramie z Lynchem.
- M-musimy tam zdążyć przed W-walterem, znając g-go, przyklei się do jej łóżka i nie opuści n-nawet gdyby go obdzierali ze skóry...- powiedział i po chwili zastanowienia dodał - Kiedy wrócimy zamów bilety na pociąg. J-jutro musimy stąd wyjechać. W odpowiedzi otrzymał jedynie skinięcie głową.
Z wazonu, na korytarzu wyciągnął bukiet nieznanych mu kwiatów...

Kilkunasto-minutowa podróż taksówką minęła w kompletnej ciszy, po raz pierwszy Leo docenił milczenie wojownika. Papierosy odpalał jeden od drugiego, mimo determinacji był przerażony, domyślał się ryzyka...to nie była rana nogi, tylko trucizna...klątwa nałożona przez maga, która obejmowała całe ciało.
- Jeśli z-zemdleję wynieś mnie stamtąd do hotelu, chcę żeby t-to pozostało między nami - instruował go, gdy wspinali się po schodach szpitalnych - nawet jeśli będziesz musiał m-mnie zabić, nie mów reszcie nic n-na ten temat, dopiero gdy wszystko się s-skończy.

Na sali było tylko jedno łóżko, przy którym siedział zgarbiony Boria. Ukrainiec był wściekły, gdy weszli do środka nie odezwał się nawet słowem, milczał i wyglądał jakby był gotów przywalić każdemu kto zbliży się do łóżka...
"Nie będzie tak łatwo..."
Mahuna został przy drzwiach, gdy Leo spokojnym krokiem ruszył w kierunku mężczyzny. Jedną rękę położył na olbrzymim ramieniu, drugą podał mu piersiówkę, na wpół wypełnioną samogonem.
Po pociągnięciu solidnego łyka otarł usta wierzchem dłoni i odwrócił się:
- Dobry z ciebie chłop - wyglądał beznadziejnie...wszyscy wyglądali dzisiaj beznadziejnie. Student przysunął do łóżka drugi stołek, siadając obok Gabara. Bukiet skradziony z hotelu położył na szafce, po czym sam przyssał się do metalowej szyjki.
- B-boria...jak w-wy w ogóle się poznaliście? - zapytał wpatrując się w czarne, wypukłe żyły na dłoniach Emily.
- Wspólny znajomy...Grand...dobry facet, to on mnie jej polecił.
- Długo dla niej pracujesz?
- Kilka lat... - oparł głowę na masywnej dłoni
- Wiesz - zaczął student po chwili ciszy - j-jest cholernie silna.
- Nie musisz mi tego mówić
- Dlatego wyjdzie z t-tego...jestem pewny - dokończył klepiąc Ukraińca po ramieniu.
Przez niecały kwadrans siedzieli tak wpatrując się w ledwo żywą kobietę.
- Idę się odlać. Nie ruszajcie się stąd, jak się obudzi, powinien ktoś przy niej być,
- Ok...znajdź też coś n-na te kwiatki...- uśmiechnął się blado spoglądając na bukiet.
- Da - Boria zniknął za drzwiami zamykając je najdelikatniej jak tylko potrafił.
Leo w tym samym momencie odsunął stołki od łóżka, robiąc sobie wystarczająco dużo miejsca:

- Nie zabijaj mnie od razu, nawet jeśli moja druga strona wylezie na wierzch...potrafię to powstrzymać - sam nie wierzył w to co powiedział, jednak...nie chciał umierać, tego był pewny. Hindus kiwnął jedynie głową, stając metr od niego.
Lynch podciągnął rękaw koszuli odsłaniając tatuaż, po czym położył oznaczoną rękę na klatce piersiowej Emily...

 
zodiaq jest offline