| W ferworze pracy i natłoku wydarzeń, James zupełnie zapomniał, że zarażeni istnieją naprawdę. Wszystko, co robili, robili po to, żeby się przed nimi obronić, ale bezpośredniego kontaktu z chorobą dawno już nie mieli, nie licząc incydentu w biurze Granta.
No, to ciach!
W ciągu jednej sekundy, dyrektor odzyskał całą pamięć. Zaraza zwaliła się na nich potężnym ciosem. Udało im się uniknąć powodzi, ale teraz zalała ich fala zarażonych, z którą niewiele tak naprawdę mogli zrobić. Mimo oddawanych strzałów, zarażonych przybywało i przybywało, nadpływali ze wszystkich stron, jakby się wzajemnie nawoływali i napędzali.
James był pośród tego wszystkiego i nie za bardzo mógł reagować, bo na rękach miał cały czas, drącego się w niebogłosy Juniora.
-Kto zdrów, niech ewakuuje się do głównego budynku!!!!! - krzyknął, ile tylko miał sił w płucach i sam zaczął biec w kierunku swojej siedziby, którą przejęli po dawnej dyktatorce.
Kilka osób posłuchało, inni pobiegli w sobie tylko znanym kierunku. Z każdej strony słychać było coraz rzadsze strzały. Krzyki ludzkie często urywały się nagle, inne przeradzały się w skowyt rozdzieranych żywcem ludzi. Sytuacja była makabryczna.
-Szefie, szybko! - krzyczał stojący w drzwiach ochroniarz. Przerażonym wzrokiem rozglądał się dokoła, wypatrując zarażonych. Kiedy tylko James z Juniorem na rękach wbiegli za próg, młody mężczyzna zamknął drzwi z hukiem. James słyszał kroki za sobą, jednak nie mógł wiedzieć czy biegli za nim zarażeni czy nie. Mógł modlić się o jedną z dwóch rzeczy: aby byli to zarażeni, bądź aby nigdy nie dowiedział się że byli to żywi ludzie.
W drzwi zaczęły drapać paznokcie i zęby głodnych mieszkańców miasteczka.
Uzbrojeni, zajęli miejsca w oknach na wyższych kondygnacjach. Z tej perspektywy mogli łatwiej się ostrzeliwać.
-Ty - wskazał jednego z ochroniarzy. -Zostaniesz na dole. Jak dam ci znać, to znaczy że masz otworzyć drzwi i wpuścić ocalałych. Ja będę wszystko widział z okna.
Sytuacja nie była wesoła. W środku był tylko Grant z Juniorem i trzech innych uzbrojonych mężczyzn. Udało im się również wpuścić do środka kilka osób, które nie miały przy sobie broni. Tym samym przyjęli na siebie odpowiedzialność za nich, bez żadnego wsparcia z ich strony.
Ostrzeliwanie się może i przynosiłoby efekty, gdyby nie to, że zarażeni reagowali, jak smok: z jednej odciętej głowy, wyrastały dwie.
James rozglądał się za innymi możliwościami ewakuacji i ucieczki z miasteczka. Opuścić niezauważenie budynek nie było problemem, gorzej było, jeśli mieli pozyskać jakiś samochód. Akcja byłaby zbyt ryzykowna, a grant nie wyobrażał sobie siebie biegnącego przez las z Juniorem na rękach.
Lanie wrzątkiem też było chyba bez sensu. Nie pozostało mu nic innego, jak zweryfikować w tych trudnych warunkach, czy to co widział u siebie w biurze, było prawdą, czy tylko mu się przewidziało. Czy wzrok zarażonej na widok Juniora na chwilę się odmienił, czy to fantazja Jamesa podsuwała mu chore pomysły.
Udało mu się z pomocą nieuzbrojonych mieszkańców sklecić prowizoryczną leżankę dla małego i opasać ją linami, które umożliwią natychmiastowe wciągnięcie malca z powrotem do góry.
Z tak przygotowanym bolidem podeszli do okna i we dwóch złapali za liny, powoli opuszczając małego w kierunku wściekłej hordy, na tyle jednak wysoko, żeby ich wściekłe łapy nie mogły go dopaść.
-Hej! Spójrzcie tutaj – zawołał Grant.
Junior płakał niemiłosiernie.
***
Simon wiedział jedno: pozostawanie tu nie ma sensu. Żołnierze ogołocili dom z tego, co mieli ogołocić i w tym samym momencie, budynek przestał być dla nich fortecą, z której mogliby się bronić. No bo niby czym? Tymi marnymi pistoletami, które łaskawie zostawili im mundurowi?
A kawałek dalej, grant na pewno zamartwiał się, co się z nimi dzieje. Tam powinni być bezpieczni, udało im się przecież stworzyć nieźle strzeżony teren.
Żeby odpalić samochód, trzeba było najpierw wybić szybę, później pogrzebać przy kablach, ale w końcu usłyszeli przyjemny głos silnika.
Gdy tylko wszyscy znaleźli się w środku, ruszył w kierunku Tonopah.
__________________ You don't have to be weird, to be weird. |