Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-12-2011, 12:12   #191
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
W ferworze pracy i natłoku wydarzeń, James zupełnie zapomniał, że zarażeni istnieją naprawdę. Wszystko, co robili, robili po to, żeby się przed nimi obronić, ale bezpośredniego kontaktu z chorobą dawno już nie mieli, nie licząc incydentu w biurze Granta.

No, to ciach!

W ciągu jednej sekundy, dyrektor odzyskał całą pamięć. Zaraza zwaliła się na nich potężnym ciosem. Udało im się uniknąć powodzi, ale teraz zalała ich fala zarażonych, z którą niewiele tak naprawdę mogli zrobić. Mimo oddawanych strzałów, zarażonych przybywało i przybywało, nadpływali ze wszystkich stron, jakby się wzajemnie nawoływali i napędzali.

James był pośród tego wszystkiego i nie za bardzo mógł reagować, bo na rękach miał cały czas, drącego się w niebogłosy Juniora.

-Kto zdrów, niech ewakuuje się do głównego budynku!!!!! - krzyknął, ile tylko miał sił w płucach i sam zaczął biec w kierunku swojej siedziby, którą przejęli po dawnej dyktatorce.

Kilka osób posłuchało, inni pobiegli w sobie tylko znanym kierunku. Z każdej strony słychać było coraz rzadsze strzały. Krzyki ludzkie często urywały się nagle, inne przeradzały się w skowyt rozdzieranych żywcem ludzi. Sytuacja była makabryczna.

-Szefie, szybko! - krzyczał stojący w drzwiach ochroniarz. Przerażonym wzrokiem rozglądał się dokoła, wypatrując zarażonych. Kiedy tylko James z Juniorem na rękach wbiegli za próg, młody mężczyzna zamknął drzwi z hukiem. James słyszał kroki za sobą, jednak nie mógł wiedzieć czy biegli za nim zarażeni czy nie. Mógł modlić się o jedną z dwóch rzeczy: aby byli to zarażeni, bądź aby nigdy nie dowiedział się że byli to żywi ludzie.

W drzwi zaczęły drapać paznokcie i zęby głodnych mieszkańców miasteczka.

Uzbrojeni, zajęli miejsca w oknach na wyższych kondygnacjach. Z tej perspektywy mogli łatwiej się ostrzeliwać.

-Ty - wskazał jednego z ochroniarzy. -Zostaniesz na dole. Jak dam ci znać, to znaczy że masz otworzyć drzwi i wpuścić ocalałych. Ja będę wszystko widział z okna.

Sytuacja nie była wesoła. W środku był tylko Grant z Juniorem i trzech innych uzbrojonych mężczyzn. Udało im się również wpuścić do środka kilka osób, które nie miały przy sobie broni. Tym samym przyjęli na siebie odpowiedzialność za nich, bez żadnego wsparcia z ich strony.

Ostrzeliwanie się może i przynosiłoby efekty, gdyby nie to, że zarażeni reagowali, jak smok: z jednej odciętej głowy, wyrastały dwie.

James rozglądał się za innymi możliwościami ewakuacji i ucieczki z miasteczka. Opuścić niezauważenie budynek nie było problemem, gorzej było, jeśli mieli pozyskać jakiś samochód. Akcja byłaby zbyt ryzykowna, a grant nie wyobrażał sobie siebie biegnącego przez las z Juniorem na rękach.

Lanie wrzątkiem też było chyba bez sensu. Nie pozostało mu nic innego, jak zweryfikować w tych trudnych warunkach, czy to co widział u siebie w biurze, było prawdą, czy tylko mu się przewidziało. Czy wzrok zarażonej na widok Juniora na chwilę się odmienił, czy to fantazja Jamesa podsuwała mu chore pomysły.

Udało mu się z pomocą nieuzbrojonych mieszkańców sklecić prowizoryczną leżankę dla małego i opasać ją linami, które umożliwią natychmiastowe wciągnięcie malca z powrotem do góry.

Z tak przygotowanym bolidem podeszli do okna i we dwóch złapali za liny, powoli opuszczając małego w kierunku wściekłej hordy, na tyle jednak wysoko, żeby ich wściekłe łapy nie mogły go dopaść.

-Hej! Spójrzcie tutaj – zawołał Grant.

Junior płakał niemiłosiernie.

***


Simon wiedział jedno: pozostawanie tu nie ma sensu. Żołnierze ogołocili dom z tego, co mieli ogołocić i w tym samym momencie, budynek przestał być dla nich fortecą, z której mogliby się bronić. No bo niby czym? Tymi marnymi pistoletami, które łaskawie zostawili im mundurowi?

A kawałek dalej, grant na pewno zamartwiał się, co się z nimi dzieje. Tam powinni być bezpieczni, udało im się przecież stworzyć nieźle strzeżony teren.

Żeby odpalić samochód, trzeba było najpierw wybić szybę, później pogrzebać przy kablach, ale w końcu usłyszeli przyjemny głos silnika.

Gdy tylko wszyscy znaleźli się w środku, ruszył w kierunku Tonopah.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline