Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2011, 16:03   #414
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Gorączka minęła. Przeszło mu. Nie było w tym żadnej chęci, chłodnej kalkulacji czy opamiętania. Zwyczajnie wypadki dnia, kolejne, pojawiające się z godziny na godzinę wieści, najpierw te o zatruciu czy otruciu Hiddinka i niepokojącej przesyłce dla Am… miss Gordon, potem znowu o tym co spotkało miss Vivarro i Shardula… z początku zmroziły mu krew w żyłach by w końcu pozostawić tylko chłód i zimne opanowanie.
Sam się sobie dziwił, ale zauważył że najlepiej mu się działało właśnie wtedy, gdy już się działo, kiedy czuł niemal oddech przeciwnika na plecach. Wtedy bywał pewien swoich czynów. Kiedy planowali a potem wprowadzali swoje plany w czyn, nie znajdował dla siebie miejsca, a w sobie energii by jakoś się w ogólnym planie umiejscowić. Ciągnął się za wszystkimi siła rzeczy i siłą rzeczy czuł jak piąte koło u wozu. Dopiero kiedy zaczynały huczeć wystrzały i wokół latać drzazgi miewał świadomość wspólnoty z tymi ludźmi. Wspólnej sprawy…
Chyba dlatego tak wstrząsnęła Lucą tan kartka z poprzyklejanymi wycinkami, a właściwie to, co fakt jej pojawienia się oznaczał. To, że ich maskarada zakończyła się jeszcze zanim zdążyli dobrze wejść w role. Przejrzano ich. Jak dzieci zostali rozszyfrowani już w kilka dni po pojawieniu się w Persji, następnego dnie po przybyciu do Teheranu!! Cały wysiłek włożony w przebranie, w naukę bycia kimś innym zdawał się psu na buty. Zostali rozszyfrowani i zdekonspirowani. Mało. Zaatakowani!!! I chyba tylko nieudolności albo niezdecydowaniu swych przeciwników zawdzięczali to, że nadal żyją.
Luca nie miał teraz wątpliwości, że gdyby wściekły i popędliwy wypuścił się, jak miał zamiar do sklepiku żyda z wiadomości dzieliłby los Emily Vivarro. Bo to była pułapka! Sam nie wiedział co go powstrzymało… widać nadal czuwał nad nim jakiś dobry anioł… czy tak jakoś… Niestety miss Vivarro również dostała anonimową wiadomość i dała się podejść…
Nie dziwił się jej. Nawet trochę rozumiał. Tak samo jak on gnała przez świat by ocalić kogoś bliskiego. Więcej, ona już straciła w tej pogoni ojca… musiała być w ogromnym stresie… Chłopak mógł sobie tylko próbować wyobrażać w jak wielkim. Sam ciężko przeżywał wszystkie razy, jakich doznawała jego psychika w wyścigu do Misterium. Niby dawał sobie radę, niby spychał okropieństwa jakich bywali świadkami i jakie spotykały ich samych i mijanych ludzi gdzieś za siebie, w niepamięć. Niby udawało się koić rozklekotane nerwy skupiając na tym, co przed nimi, właściwie na tym co teraz, jednak… wspomnienia, koszmarne obrazy i sny… Dopadały go nocami… Dni były jego. Wypełnione włóczeniem się za resztą, jakimiś codziennymi sprawkami, pokonywaniem kolejnych mil drogi. Jednak noce… noce należały do lęków i pełnych strasznych przeczuć koszmarów. Nie wiedział już dokładnie, bo zgubił rachubę ile zostało do owego fatalnego dnia, a może nocy Misterium, ale coś mu mówiło, że ten czas się zbliżał. Sny mówiły. Krzyczały wręcz koszmarem, niewysłowionym strachem i okropnością. W jakiś sposób wiedział, że obliczone były na wzniecenie lęku, na zasianie paniki i zwątpienia. Co z tego, kiedy taki właśnie skutek przynosiły… Budził się zlany zimnym potem, z poczuciem klęski i beznadziei. Ze strachem o brata. Z przeczuciem porażki. Bez energii. Jedynie czasem, coraz rzadziej podsycał w sobie wątły płomyk nadziei, że sny, że może ton tylko dzieło ich wrogów. Popaprańców takich samych jak ci z Indii czy Egiptu, których spotykali co i rusz na swej drodze. Tutaj, w Persji też przecież musiało ich być pełno… a może to wciąż ci sami..?

Dzień spędził na bezcelowym kręceniu się przy członkach grupy, czyli normalnie, i to tych, którzy akurat byli w hotelu. Wypadki dnia wprowadziły chaos. Widział to. Dzień wcześniej każdy miał swoje zadania i ranek zgodnie wymiótł wszystkich niczym stado ptactwa. Tego dnia też krzątali się i ciągle gdzieś uganiali, ale Luca widział ile było w tych działaniach napięcia… i przypadku.
Sam nie wychylał z hotelu nosa. Zwyczajnie bał się ryzykować. Nie po tym co spotkało miss Vivarro. Wychodziło na to, że nawet dwie, albo i trzy osoby w kupie to za mało. A wróg był zdeterminowany i pewny swego, tu, w Persji. Jakby nie patrzeć był za blisko, żeby popełnić głupi błąd. Starch trzymał w lodowatych kleszczach i choć Luca tłumaczył to sobie nauczką wyniesioną z kairskiego rynsztoka, tym razem zwyczajnie postanowił nie ryzykować.
W milczeniu tylko podsłuchiwał kolejne nowiny i trawił je w sobie starając się z oderwanych doniesień ułożyć obraz całości. Kwiaty dla Amandy. Prowokacje. Pułapki. Zamach na miss Vivarro, Shardula. Kolejno znikających Leo, Waltera, Hiddinka, miss Gordon… ale także obraz przeciwnika, wroga z którym konfrontacja była nieunikniona. Bezwzględnego i potężnego, bo zdolnego zaszkodzić nawet Mahunie. I szalonego, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, a przez to wielokroć bardziej niebezpiecznego. Jedynym, co pozwalało mu nie popadać w kompletną histerię był fakt, że przeciwnik też popełniał błędy. Dotychczasowe zamachy na nich, razem i osobno, przeżyli. A było tego trochę. Dwukrotnie w Indiach… przynajmniej raz w Egipcie… Tamci też partolili robotę. Luca nawet nie próbował dedukować, czy było to skutkiem nieudolności, braku środków, czy jakim tam innych czymś. Ani nie był zbyt dobry w myśleniu, ani nie miał danych. Liczyło się tylko to, że było czym zająć głowę, a zamachowiec spierniczył. Zamiast zwyczajnie zastrzelić albo udusić ofiarę znęcał się i otruł Emily. Do tego jakąś badziewną trucizną, bo starczyło kilka godzin a silny organizm ją zwalczył. Z Shardulem było inaczej. Wiadomo, kula to kula. Pewnie gdyby to nie na Hindusa trafiło, pewnie by się zabójcy udało, a tak… dobra nasza!
A jednak mimo wszystko nie wychylał nosa z hotelu. Inni latali jak kot z pęcherzem to tu, to tam, głównie do szpitala, ale nie on? Z pewnego punktu widzenia siedząc wciąż w jednym miejscu wystawiał się na potencjalny atak nie mniej niż inni, jednak co miał począć? Lecieć do miss Vivarro? Tam , gdzie jak się domyślał wisieli u jej łóżka Boria i Chopp? A może jeszcze inni? Skrupulatnie zliczani przez zabójcę… I co by jej poza tym powiedział? Buona salute? Wobec wiadomości że najpewniej nie dożyje wieczora nie miało by to sensu… potem wobec nowszej, że wcale prędko wraca do zdrowia – też jakoś nie…
 
Bogdan jest offline