Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-12-2011, 20:31   #415
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Późny wieczór dnia 15 listopada 1921 roku na pewno zapadł w pamięci pracownikom i gościom hotelu „Hotel de Ville”.

Zaraz po zapadnięciu zmroku pod główne wejście podjechała ciężarówka i samochód osobowy oznaczone proporczykami i znakami armii Rezy Khana. Lwy Persji – jak nazywali ich z szacunkiem szarzy, wspierający wojskowy przewrót obywatele.
Z ciężarówki wyszło sześciu uzbrojonych żołnierzy w mundurach, a z samochodu wysiadł oficer. Dwóch mundurowych zostało przy ciężarówce.

W chwilę później gromadka gości – dwie kobiety i ośmiu mężczyzn – pod silną strażą, zostało wyprowadzonych przed hotel i zapakowanych do ciężarówki. Reszta gości i obsługa była zbyt wystraszona, by przeciwstawić się brodatemu, wrzeszczącemu i wymachującemu papierami oficerowi. Tylko jeden z gości, zasłaniając się koneksjami i znajomościami, próbował się dowiedzieć czegoś więcej, ale kiedy oficer spoliczkował go boleśnie zdjętą skórzaną rękawiczką i kazał się zamknąć, albo dołączyć do tych „wrogów sprawy”, obrońca aresztowanych cofnął się i zniknął w tłum.

Żołnierze, pomagając sobie okazjonalnie kolbami karabinów, widowiskowo i z umiarkowaną brutalnością wepchnęło dziesiątkę ludzi do ciężarówki, wrzucając za nimi te bagaże, których aresztanci nie byli w stanie zabrać samodzielnie. Potem ciężarówka została szczelnie zasznurowana i ruszyła za samochodem osobowym i oficerem.

Nikt nie zwrócił uwagi na recepcjonistę, który podniósł słuchawkę.

- Mister – powiedział recepcjonista po angielsku. – Pańscy znajomi zostali właśnie zabrani przez wojsko.

Recepcjonista wysłuchał krótkiej odpowiedzi po drugiej stronie i wrócił do swoich obowiązków. Ludzie długo jeszcze rozmawiali o tym incydencie w restauracji. Szczególnie niepocieszony był pewien rosyjski oficer, który na czarnym rynku zdobył szampana i liczył, że uda mu się spić i wykorzystać pewną figlarną jego zdaniem sekretarkę.

Ale nie tylko on zwrócił uwagę na to aresztowanie.


* * *

Maskarada została zagrana tak dobrze, że przez chwilę badacze mieli wątpliwości, czy to nie przypadkiem prawdziwi żołnierze przyszli po nich. Gdyby nie twarz przebranego za oficera „Turka” wątpliwości byłyby jeszcze większe.
„Żołnierze” mocno wczuli się w swoje role. Plecy Blackaddera pulsowały boleśnie po ciosie kolba karabinową, a Walter uraził sobie kikut podczas wsiadania do ciężarówki. Jeden z tych przeklętych przebierańców kopnął w zadek Hiddinka, gdy ten gramolił się do samochodu, krzycząc coś, co znający jeżyk perski przetłumaczyłby to na „wsiadaj opasły wieprzu, wrogu klasy!”.
Czwórka żołnierzy wskoczyła za nimi i pod plandeką zrobiło się ciasno. A jak tylko zasznurowano plandekę, uśmiechnęli się i odłożyli broń tak, aby nikomu przez przypadek nie stała się krzywda.

Ciężarówka jechała przez miasto zmieniając tempo i kierunek jazdy. Garrett rozumiał doskonale te manewry. Kierowca kluczył, by zgubić potencjalny „ogon”. Co w przypadku tak dużego samochodu nie było łatwe.

W końcu jednak ciężarówka zwolniła i zatrzymała się. Ktoś odsznurował plandekę i do środka wpadł wiatr niosący ze sobą ziarenka piasku i drobne kamyczki. Wiało, jak diabli.

- Zaczyna się samum – wyjaśnił brodaty człowiek w mundurze oficerskim, który dowodził ich aresztowaniem – Jestem Deniz Alp. Znajomy państwa przyjaciół. Przepraszamy, za te szturchańce i kopniaki, ale żołnierze Rezy bywają ostrzejsi, a my chcieliśmy, by to wyglądało autentycznie. No więc nieco się powstrzymywali.

Kiedy badacze opuścili już wnętrze samochodu, ciężarówka i samochód odjechały znikając za bramą razem z żołnierzami. Wiedzieli już że to nie byli przebierańcy, lecz prawdziwi żołnierze. Najwyraźniej Deniz Alp miał większe możliwości, niż sądzili.

- Zejdźmy z placu – „Turek” przekrzykiwał wiatr. – Nim nas zasypie.

Poprowadził ich do sporej wielkości domu zbudowanym w typowym dla okolicy stylu.
Po przekroczeniu progu powitało ich dwóch młodych mężczyzn odzianych w białe liberie. Ich czarne lakierki lśniły, jak wypolerowane opale.

- To Ahmed i Alik – przedstawił służących Deniz. – W domu pracują jeszcze dwie kucharki: Senja i Libija. Oraz kamerdyner Hunzik. Ale on przychodzi rankiem.

Znaleźli się w sporym holu. Alp dał znak ręką i jeden z młodzieńców otworzył drzwi pokazując pokoje.



- Przepraszam, są dość skromne, jak widzicie, ale mam nadzieję, że na tą i kolejną noc wystarczą. Zostawcie bagaże w holu. Służba się nimi zajmie. Odpoczniemy w saloniku i przedstawię państwu plan, jaki ułożyłem zgodnie z sugestiami pana Hiddinka.

Salon okazał się być sporym pomieszczeniem z typowo perskimi motywami zdobniczymi i meblami. Kiedy już wszyscy zasiedli przy wielkim, lśniącym stole Deniz Alp podjął się dalszej konwersacji.

- Pociąg jadący wzdłuż pogranicza Wielkiej Pustyni Słonej opuszcza Teheran jutro o dziesiątej piętnaście rano. Wy jednak wsiądziecie do niego w Kahnzak.. To niedaleko stąd. O ósmej rano przyjedzie po was ciężarówka i zawiezie do fabryki należącej do mojego krewniaka. Tam zostaniecie ulokowani w wagonie, który zostanie odczepiony w waszym mieście docelowym, czyli w Kashan. Wagon nie jest wagonem pasażerskim, ale myślę że zniosą państwo kilka godzin podróży razem ze skrzyniami z mydłem, w zamian za tak pożądaną dyskrecję. W wagonie będą zapasy jedzenia i picia na drogę, więc przynajmniej z tej strony nie narazimy was na większe niewygody. Do Kashan pociąg, zgodnie z rozkładem przyjedzie zaraz po zmroku. Uprzedziłem mojego zaufanego przyjaciela – Yunusa Tawfeeka, by zorganizował wam transport z dworca do miasta. Yunus jest niskim mężczyzną, kuleje na prawą nogę i ma długą, siwiejącą, niechlujna brodę. Łatwo go więc rozpoznacie. Niestety, nie zna angielskiego, więc poza transportem do Kashan nie będzie zbytnio pomocny. Ale pan Hiddink otrzymał ode mnie nazwiska osób, które mogą wam pomóc w samym Kashan.

Służący wnieśli tace z poczęstunkiem i napojami – gorącymi oraz zimnymi. Niestety nie ujrzeli wśród nich alkoholu. Tylko kawę, mocną herbatę i soki oraz wodę.

- Musicie być ostrożni – powiedział gospodarz, kiedy już każdy miał coś do picia. – Tereny wokół Khavir-e Namak, Wielkiej Pustyni Słonej, to dzikie i nieprzyjazne dla nietutejszych ludów obszary. Tamtejsi mieszkańcy to ludzie wyjątkowo uparci i prowadzący surowy tryb życia. Nie mieszają się do polityki. Kiedy Rosja i Wielka Brytania w 1907 roku podpisały układ o podziale naszej ojczyzny tamtejsi ludzie dość zdecydowanie sprzeciwili się i jednym i drugim. Oni Deszt-e Kawir, to też Wielka Pustynia Słona, uważają za więzienie diabła i święte terytoria. Wierzą, że mityczny król – smok Wąż Dahak został pogrzebany gdzieś pod tymi zasolonymi piaskami. Czy nawet, że sam diabeł, Ahriman, jak nazywają go tubylcy, przenika przez Deszt-e Kawir na nasz świat. Kiedy, tak jak teraz, wieje samum z Wielkiej Pustyni Słonej koczownicy mawiają, że wzbija się samum Ahrimana, a łańcuchy więzienia w którym pogrzebano diabła są bliskie zerwania.

Napił się soku i skubnął soczystą, czarną oliwkę.

- Bajania starych bab – uśmiechnął się próbując poprawić troszkę nastrój. – No dobrze, miło się gawędzi, ale mam za moment ważne spotkanie i muszę jeszcze przebrać się w cywilne rzeczy. – Życzę miłego odpoczynku. Pojutrze bądźcie gotowi na wyjazd. Gdyby coś, zapisałem wam przy telefonie numery, pod którymi można mnie łapać w dzień. Lepiej by jednak było, byście nie opuszczali terenów domostwa i zebrali siły. Gdyby coś wam było potrzebne do wyjazdu, załatwi to rano Hunzik, jak przyjdzie do pracy. Doskonale zna się na tym, jak spełniać tego typu polecenia.

Deniz Alp dźwignął się z siedzenia.

- Życzę miłej nocy – powiedział i wyszedł z salonu.


* * *


Spędzili w willi użyczonej przez Deniza noc, kolejny dzień i kolejną noc. Na zewnątrz burza piaskowa szalała bez przerwy. Wiatr wył i sypał pyłem zmuszając ich do pozostawania w środku.

Hunzik, który okazał się być starszym już i bardzo poważnym, wręcz ponurym Arabem, oraz reszta służby zapewniała gościom ich pana wszelkie wygody. Nie mogli narzekać ani na jedzenie, ani na brak wygód, ani nawet na picie, chociaż jedynym alkoholem, jaki udało się im zdobyć było delikatne w smaku, i lekkie wino daktylowe.

Każde z nich różnie znosiło przymusową bezczynność. Jedni czuli się, jak dzikie zwierzęta w klatce, chodząc po pokojach z niepokojem zrodzonym z oczekiwania. Inni spali odzyskując siły, lub po raz któryś sprawdzali swój ekwipunek.
Każdemu dzień szesnastego listopada dłużył się niemiłosiernie, a piaskowa burza szalejąca za oknami budziła niepokój. A co, jeśli piasek uniemożliwi im dalszą wędrówkę. Co, jeśli nie zdołają dotrzeć na czas tam ... no właśnie, gdzie? Nawet nie wiedzieli dokąd mają się udać. Poza obco brzmiącymi nazwami nie mieli żadnych innych wskazówek.

W końcu zapadła noc, a 17 listopada 1921 r ruszyli w dalszy etap swojej wyprawy.

Przyjechały po nich dwie nie oznakowane ciężarówki. Jeszcze, kiedy na dworze było ciemno. Służba obudziła ich dużo wcześniej, by mieli czas się przygotować do drogi. Zajęli miejsce tylko w jednej z ciężarówek, a zamaskowani Arabowie zawiązali za nimi poły plandeki.

- Niech Allach ma was w swojej opiece – pożegnał ich Deniz Alp.

Potem ciężarówki ruszyły w drogę. Słyszeli, że na zewnątrz burza nadal nie ustała, ale wytraciła na sile. Jadąc, poza warkotem silnika ciężarówki, towarzyszył im odgłos ziarenek pisaku uderzających o plandekę.

Jechali dość długo, aż powietrze w ciężarówce stało się nieznośnie ciężkie, przesycone ich zapachami. W końcu jednak samochód zwolnił i zatrzymał się i mogli go opuścić, czego szybko pożałowali.

Znaleźli się bowiem na otwartej przestrzeni i wiatr sypnął im piaskiem prosto w twarze i oczy. Skuleni, prowadzeni przez Hunzika, zostali zaprowadzeni do towarowego wagonu. W środku znajdowały się worki, skrzynie i pakunki – jak się zorientowali – głownie z herbatom, mahoniem, przyprawami, kaszą i ryżem oraz konserwami. Pomiędzy nimi położono dla ich wygody koce i materace, metalowe kanistry wypełnione wodą oraz kolejowe lampy oliwne. Zauważyli również cynowe wiadro, które ustawione w ustronnym miejscu, pomiędzy dwoma rzędami skrzyń z puszkami, miało na czas podróży pełnić rolę toalety. Wprost cudownie!
Nie mieli jednak wyboru. Kiedy pasażerowie i ich bagaże znaleźli się w środku, Hunzik pomachał im wesoło ręką na pożegnanie, a potem zasunął metalowe drzwi do wagonu. Usłyszeli, jak ktoś założył drut na wagon i zaplombował go, a potem odszedł. Dla Lyncha było to podobne przeżycie do czasów, kiedy śledził trasę przejazdu towaru wyprodukowanego w Duvarro Sprocket, jak się wydawało całe lata temu.

Potem długo nic się nie działo. Siedzieli nasłuchując odgłosów zza metalowych ścian wagonu. Słyszeli wiatr i sypiący piasek, ale nic poza tym.

O ósmej rano coś w końcu zaczęło się dziać. Wagon drgnął, by po chwili ruszyć. Usłyszeli, że zostają podłączeni do jakiegoś składu, a potem ruszyli nabierajac prędkości.


* * *


Podróż trwała ponad dziewięć godzin. Ponad dziewięć godzin klaustrofobicznego zamknięcia w stalowym pudle na kołach. Dziewięć godzin w duszny, przesiąkniętym zapachem potu i nieczystości wagonie. Tak blisko siebie, że aż było to powodem nieustannych napięć.
Aż w końcu ich wagon został odczepiony i przetoczony gdzieś na bok. Usłyszeli, że główny skład odjeżdża w dal. Ale minęło dobre pół godziny, gdy ktoś zerwał plomby z drzwi wagonu, odsunął je, a ich oczy poraniło światło zachodzącego słońca.

Po drugiej stronie czekał na nich niski mężczyzna z niechlujną brodą ubrany w zniszczoną, zakończoną frędzlami, pasiastą galabiję oraz z kraciastą, szeroką chustą zawiniętą wokół głowy. Mężczyzna zrobił kilka koślawych kroków, by im się lepiej przyjrzeć i uśmiechnął się ukazując połamane, zżarte przez próchnicę zęby.

- Deniz Alp – powiedział chrapliwie uśmiechając się zbrązowiałymi ustami. - Yunus Tawfeek.

No tak. Oczywiście.

- Brum, brum – dodał jeszcze na koniec pokazując dłonią jakiś majaczący w piaskowej kurzawie budynek.

- Brum, brum – powtórzył.


* * *


Mężczyzna o różnokolorowych oczach i wyraźnych plamach potu na jasnej koszuli klęczał przed trójnogiem, na którym w cynowej misie płonął ogień. Gdyby ktoś wpatrywał się w płomienie zbyt długą chwilę zapewne z przerażeniem dostrzegłby oblicze brązowoskórej, kocio-okiej i białowłosej istoty.

- Nie mogę ich znaleźć, panie – kajał się Kamil Tołoczko. – Zrobiłem wszytko, jak kazałeś, ale córka Vivarro .... przeżyła.

- Jak to? – dało się słyszeć głos dochodzący z płomieni. – Dałeś jej truciznę czarnych żył?

- Tam, mistrzu. Ale ktoś ją uzdrowił!

- Zatem są groźniejsi, niż sądziłem. Masz jej krew?

- Tak.

- Wiesz co masz czynić?

- Tam, mistrzu.

- Więc zrób to. Słońce niedługo zajdzie.
 
Armiel jest offline