Miasto zbudowane było na planie koła.
Sześć stalowych bram zdobiło trzy metrowe, zbrojone mury, przy każdej z nich dwie wieże strzelnicze z działkami Gattlinga na szczytach.
Jednak po przejściu przez jedną z furt, czekał na podróżnych fantazyjny świat pełen kolorów, dziwacznych kształtów i mikstury architektonicznej.
Budynki swoimi projektami przypominały te z epoki średniowiecza z renesansowymi akcentami.
A wisienką na szczycie ogromnego tortu był, a jakżeby inaczej, rozległy brukowany plac pokryty setkami straganów z różnokolorowymi płachtami górującymi nad stołami wypchanymi najróżniejszymi towarami.
Napakowany krasnolud, któremu mięśnie napinały koszulę handlował bronią białą i łukami, z puncmarką dwóch krzyżujących się młotów z koroną nad nimi, symbol najznamienitszej kuźni krasnoludzkiej w świecie. I najwyższych cen.
Dwa gnomy, zapewne bliźniacy, oferowali swe usługi przy konserwacji broni i ostrzeniu wszystkiego co da się naostrzyć. Sprzedawali również broń palną wszystkich kalibrów i różne wybuchowe gadżety, jak granaty odłamkowe, hukowe, gazowe, rozsiewające iperyt i fosgen, a także C4, trotyl.
Wszystko to pod szyldem „Fajerwerki”.
Złotowłosy elf oferował magiczne księgi, zwoje, amulety i pierścienie. Człowiek o mocno bladej cerze mikstury, maści i inne specyfiki. Tęga dostojna pani ubiór wszelakiego rodzaju, a dostojny wysoki i chudy asceta księgi, a gnom skrzący się od złota wyroby jubilerskie. Nie brakowało tu pieczywa, wina, piwa, mięsiw, ryb, wyrobów cukierniczych, owoców i warzyw.
Owalny plac był usiany na swych brzegach budynkami bardziej nieruchomymi, w większości karczmami. Największe z nich, „Srebrna Dynia” i „ Złote Jabłko”, ustawione po dwóch przeciwnych stronach rynku, kusiły jasnością, gwarem i niesamowitymi doznaniami zapachowymi każdego, kto przechodził obok.
Wciąż wsród wąskich ścieżek między stoiskami poruszali się różnorodni mieszkańcy i przejezdni, odziani w grube futra i skóry, leniwie oglądający towary, zajadący się przysmakami i targujący się z zapałem godnym lepszej sprawy.
Cały obraz, po cichu gasł, gdy wielkimi, zimowymi krokami zbliżała się noc. Straganiarze zwijali swoje lukratywne interesy, a urzędnicy chodzili, po zebranej za dnia opinii zasięgniętej u kupujących i wydawali pozwolenia na stały rozkład swoich towarów w mieście. A takie pozwolenia bardziej radowały kupców, niźli pomnożony dzienny utarg.
Ostatnimi, i zdawać by się mogło, nieśpiącymi nigdy osobami, byli strażnicy miejscy uzbrojeni jeden w strzelbę spas-12, drugi w karabinek Beryl, a trzeci prowadzący przy boku, na krótkiej smyczy psa i okrążający miasto w trzyosobowych patrolach 24 godziny na dobę.
Nad każdą z bram wisiała tablica. „Witamy w Tiphereth!”
__________________ "Głową muru nie przebijesz, ale jeśli zawiodły inne metody należy spróbować i tej."
Ostatnio edytowane przez potacz : 10-12-2011 o 00:11.
|