Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2011, 18:32   #26
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE CHEMIST’S WINGMAN, THE FORGER’S WINGMAN, THE SIXTH-MAN


Dominic zajrzał na klatkę schodową, a pierwsze co zobaczył, było stojącym na schodach postawnym, dobrze zbudowanym strażnikiem w mundurze z oficerskimi chyba oznaczeniami. Przez moment ich spojrzenia się spotkały. Reakcje były zgoła inne.
- Szlag! - zaklął w myślach Cryer, - ...jak on się...Czy on się przedstawiał...?!
Rzucił wzrokiem do góry. Połamany klawisz leżał na półpiętrze bez ruchu, a wyżej Rosjanin podnosił się znad kolejnego nieruchomego ciała. John błyskawicznie podjął decyzję, skacząc w dół po schodach jak kozica.

- Poczekaj, ty... ! - usłyszał tylko z góry Dominic, ale wcale nie miał zamiaru. Mr. Nobody rzucił się do tyłu, usiłując zatrzasnąć drzwi. Po drugiej stronie ktoś zaparł się, wciskając umięśnioną nogę i rękę przez szczelinę. Chłopak naparł całym ciężarem na drzwi, by zgnieść klawisza. Tamten wytrzymał, syknął tylko głośno, Dominic widział teraz w szczelinie jego wykrzywioną przyduszoną facjatę. Już miał zaatakować pchające się na drugie stronę ramię. Ale nagle zaskoczony puścił drzwi i odsunął się do tyłu.

Twarz w szczelinie już nie była ta sama. W mundurze tkwiła fizis mężczyzny przy kości, którego Dominic poznał na dziedzińcu.
- Może byś się tak wreszcie przedstawił?! - wymówiły z wyrzutem usta tego człowieka, a potem tamten, znowu o zmienionej na kanciastej, surowej męskiej twarzy, pociągnął go za rękę do środka, zatrzaskując za nimi drzwi.

Cryer...Mózg młodego, naładowany adrenaliną, jak kombajn młócił fakty. Zmiana formy. Forger, no jasne. Nieco zszokowany dał się pociągnąć za ramię po schodach wyżej, obrzucając spojrzeniem jedno leżące po drodze ciało,a potem następne już na górze, nad którym stał milczący Koroniew. Niech mnie, dali sobie nieźle radę, myślał Dominic, ale co dalej. Co dalej, cholera. Wpadł mu do głowy pomysł z własnym mundurem, ale wyśnienie sporego ubrania, do tego z dużą ilością skomplikowanych szczegółów - nie było łatwe, zwłaszcza gdy nerwy brały górę. Choć Nobody bardzo się skupiał, pozostawał niestety w tym, w czy był. Co dalej, cholera?

Niedopałki śmierdziały, jak ich czas który się kurczył. Z korytarza, w którym Nobody pozostawił nieprzytomnego strażnika dochodziły odgłosy kolejnych nadchodzących więźniów i ich eskorty. Na szczęście facet, który wyglądał teraz jak oficer strażników, zdawał się mieć plan. Spojrzenia obu pozostałych uciekinierów, bo chyba właśnie tym się stali, skupiły się właśnie na nim.

Nowe wcielenie Cryera wyciągnęło krótką broń ze skórzanej kabury. Odchrząknął i zaczął mówić szybko, nieoczekiwanie zdecydowanym tonem:
- Jestem tu nowym oficerem. Złapałem was sam na próbie ucieczki, jasne? Prowadzę was do izolatek. Nie wiem, gdzie to jest, nieważne, jak znajdziemy się gdzieś na bocznym torze, pomyślimy co dalej. Nie zatrzymujemy się, jak przyjrzą mi się dokładniej...
Jakieś podniesione głosy rozbrzmiały tuż za drzwiami na dolnym poziomie klatki schodowej.
- Szybciej...- Nobody aż podskoczył - Znaleźli go... Zaraz tu będą!
Jak zaczarowani wszyscy trzej ruszyli w jednym momencie do najbliższych sobie drzwi. Nie były zamknięte. Zaczynał się za nimi następny odrapany korytarz prowadzący w przeciwną stronę, ku wnętrzu budynku. Miarowe, dudniące kroki trójki dudniły na podłodze, a wkrótce, słysząc pokrzykiwania z klatki schodowej, zaczęli biec. Cryer wyjrzał za następne drzwi, a potem pistoletem w dłoni pokazał im przejście.
- Z rękami do góry, dalej.
Nie było czasu pytać. Rosjanin i Wingman Antonii unieśli ręce i przeszli przez drzwi. Postawny strażnik wyszedł za nimi, celując im w plecy.

Przestronne pomieszczenie z ułożonych równo cegieł było skrzyżowaniem paru ciągów komunikacyjnych. Oprócz tego, którym weszli - rozchodziły się stąd dwa prostopadłe do siebie surowe korytarze. Dodatkowo, przez podłogę i sufit, zabezpieczone siatkami, spiralne stalowe schody prowadziły zarówno do góry jak i na dół. Widać było dalej, że schody prowadzą odpowiednio na dwa poziomy głównej hali więzienia.
W miejscu tym stał przytwierdzony na stałe do ściany żelazny stół, z paroma przyśrubowanymi krzesłami. Nikt jednak na nich nie siedział, za to aż czterech klawiszy pilnowało tego miejsca. Panowało małe poruszenie. Rozdzielali oni więźniów na dwa strumienie, na każde z pięter więzienia gdzie czekały na nich cele. Gdy dwaj kolejni więźniowie dołączyli do zgromadzenia, strażnicy już zamierzali ich sztorcować, ale ze zdumieniem obrzucili spojrzeniami idącego za nimi oficera z bronią. Dwóch, chyba odruchowo, zasalutowało, ale miny mieli zaskoczone.

Przechodząc przez drzwi Cryer spiął się w sobie. Czuł się jednak jako ktoś zupełnie inny. To było niemal magiczne. Wchodząc w nowe ciało, nową skórę, od razu stawał się kimś zupełnie innym. Znikało jąkanie się, niepewność. Nadchodził ten, w kogo się wcielał.
- Baczność! Niezły tu macie burdel, panowie! - huknął od razu postawny oficer - Naczelne dowództwo ucieszy się z pewnością, gdy dowie się jak prowadzi się tę placówkę.
Mr. Nobody poczuł nagle brutalne, bolesne uderzenie od tyłu.
— Nie zatrzymywać się. Spotkacie się jutro na spacerniaku. I zamknąć parszywe ryje. -choć nic przecież nie mówili, jak pies zawarczał do nich Cryer,a potem stanął twarzą w twarz z jednym ze strażników. - Tych dwóch ptaszków chciało odfrunąć po drodze. Gdybym akurat nie rozpoczynał właśnie u was inspekcji, wasze ofermy, które znajdziecie nieprzytomne na schodach, pozwoliłyby im zwiać. Gdzie macie izolatki?! Pokazać drogę i dawać klucze. Ruchy, kurwa, bo wsadzę was tam zaraz razem z tymi matołami.
- Musimy ich przejąć, sir.
- Nie. - głos “oficera” był ostry i zimny jak lód. - Macie wystarczająco roboty z buntem, chłopaki. Sam ich zaprowadzę. Gdzie izolatki.
Zaskoczeni strażnicy patrzyli z mieszaniną podejrzliwości i strachu. Jeden podał jednak jakieś klucze Cryerowi i pokazał jeden z korytarzy.
- Długo prosto, potem schodami w dół. - powiedział - Dalej będzie dyżurka. Powiedzą gdzie, trzeba zejść na poziom piwnic.
- Na co czekasz? - fuknął Cryer do Koroniewa - Chcesz w mordę? Ruszaj się. I ty też.
Obrócił się jak najszybciej tyłem do strażników i popychając pistoletem aresztantów ruszył we wskazanym kierunku. Wszyscy trzej szli szybko, nie patrząc na siebie.

Niestety, już po paru chwilach usłyszeli dudnienie butów za plecami. Cryer obrócił się i ujrzał trzech strażników ze strzelbami. To koniec.

- Inspektor, czy nie, sam pan z nimi nie pójdzie, sir. - powiedział zdecydowanie starszy stopniem strażnik - Dostałoby mi się za to. Bobby i Hamilton będą was eskortować.
Tam, przy schodach, zaczęła się już jakaś bieganina. Ktoś wymachiwał rękami. Cryer popatrzył nad ramieniem strażnika, a potem na dwóch wyczekujących drabów w mundurach. Tymczasem strażnik z bliska zaczynał przyglądać się jego oznaczeniom.
- Za mną. - odwrócił się natychmiast i kiwnął ręką. Po chwili już pięć par butów dudniło miarowo w korytarzu. Trzymający ręce na głowach Szóstka i młody wymienili wkurzone spojrzenia. Nagle rozległ się trzask krótkofalówki u boku któregoś z eskortujących ich klawiszy.
- Uwaga. Wszyscy w pobliżu sektora jedenastego. Napaść na funkcjonariuszy między dyżurką a posterunkiem siedem. Trzech zbiegów. Nie mogą być daleko. Powtarzam...
- Posterunek siedem. Dwóch już mamy...- nie zatrzymując się, rzucił w swój głośnik łysiejący Bobby - Eskorta do izolatek. Został jeden.
- Wszystkie bramki pod kontrolą. Nie przemknie się. - w odpowiedzi zatrzeszczało urządzenie - Nie cackajcie się z nimi, chłopcy. Ronniego zrzucili ze schodów. Ma złamany kark.






THE FORGER




Przy akompaniamencie obelg, trzasków pękającej futryny i tryumfalnych wrzasków nacierających stalowa szafa blokująca drzwi do pokoju naczelnika przechyliła się, a następnie runęła z łoskotem o podłogę. W tym samym momencie zza okien, gdzie do tej pory jazgotały głosy przez megafony, rozległa się niosąca echem po dziedzińcu kanonada.

- Do tyłu! - krzyknęła krótko Davis i mocno chwyciła wolną ręką Fałszerza za przedramię. Szarpnięta silnie Amy dała się pociągnąć w przeciwległą część gabinetu, strażniczka zasłoniła sobą dziewczynę, dwukrotnie jeszcze oddając strzał w kierunku drzwi - gdzie nad leżącą szafą i odsuniętym już biurkiem przeskakiwały pierwsze z napastniczek, uzbrojone w ostre kawałki drewna i inną improwizowaną broń.
Fox nie miała jednak zamiaru bezczynnie chować się za plecami klawisza, paroma susami znalazła się w drugim kącie gabinetu i wymierzyła odbezpieczony pistolet w pierwsze z agresorek.
- Stać! - warknęła głośno - Jeszcze możecie...
Już w połowie zdania wiedziała, że to nie ma sensu. Rozwścieczony motłoch nie zatrzymał się, jak zakładała, w drzwiach. Pierwsza, rudowłosa kobieta o nalanej twarzy przeskakując nad ciałami dwóch zastrzelonych przez Davis buntowniczek z krzykiem rzucała się prosto na nią. Amy pociągnęła za spust. Raniona kobieta poleciała na bok, uderzając całym ciężarem ciała na pianino. Dysharmoniczny dźwięk jego klawiszy rozbrzmiał w jednej chwili z hukiem kolejnego wystrzału. Kolejna z napastniczek zawyła z bólu, wyłączona z gry poprzez postrzał w udo.
Tyle zdążyła zrobić Fox, zanim w całym gabinecie zaroiło się od zbuntowanych więźniów i zapanował chaos. Przerażające przeświadczenie, że to koniec, ścisnęło jej gardło gdy kilka napastniczek o twarzach wykrzywionych złością doskoczyło ku niej z paru stron. Jedną z nich, krępą śmierdzącą potem szatynkę, zdołała jeszcze uderzyć łokciem.

Wtedy ją właśnie zobaczyła. Twarz nieznajomej kobiety, z której oczu nienawiść i zło biły tak namacalnie, że aż zdawały się być podmuchem lodowatego wichru. Z zaciętymi ustami i kawałkiem ostrej stali w dłoni, chałupniczo wykonanym nożem, wysunęła się nagle zza pleców innych więźniów i nabierając prędkości sunęła prosto ku Amy.
Ta, wręcz zelektryzowana tym nieludzkim spojrzeniem i zimnym zdecydowaniem nieznajomej, zdążyła unieść rękę z pistoletem. Wystrzelić nie zdążyła. Mocna dłoń chwyciła przedramię Fałszerza i wykręciła je boleśnie na plecy. Amy zdążyła tylko ze zdumieniem ujrzeć, że dłoń ta należy do strażniczki Davis - która teraz w żelaznym uścisku trzymała Fox przed sobą, dławiąc grubą łapą gardło. Szarpnęła się rozpaczliwie, ale dwie inne kobiety w pasiakach chwyciły ją brutalnie z obu stron. Ostatnie, co zapamiętała Amy to obraz tych gorejących żółcią oczu, na demonicznej twarzy która znalazła się tuż przed jej własną twarzą szybko jak mgnienie.

Rozpędzona, nacierająca kobieta z pełnym impetem ciała uderzyła, wbijając nóż głęboko w brzuch Amy Fox i pozbawiając ofiarę tchu na miejscu.





THE POINT-MAN’S WINGMAN


Wingman Anthony’ego Smitha stała pośrodku zamętu, przed wejściem do gabinetu naczelnika, do którego drogę blokowała pchająca się do środka dzicz. Umysł radził sobie jak mógł, próbując poukładać sobie i zepchnąć do obszaru gdzie nie miały dostępu emocje - wszystkie te obrazy jakie widziała zanim tu dotarła. Jak stop-klatki z koszmaru. Wściekły tłum tam na hali. Rozbijane sprzęty. Nieludzko wykrzywione twarze. Emma idąca środkiem rozjuszonej gromady jak wódz barbarzyńców. Masakra na otwartej bramie prowadzącej na piętra strażników. Trupy. Barykada na szerokim korytarzu. Trupy. Kawałki czerwonego szkła. Zniszczenie i chaos. Gwałt na strażniku widziany w szczelinie otwartych drzwi. Złowrogie spojrzenia kobiet. Atak prowizorycznym taranem na drzwi. Krew. Trupy. Chaos.

Stop.

Z wewnątrz pokoju dobiegały już odgłosy walki wręcz, krzyki i pojedyncze wystrzały broni palnej. Miranda Lawson wspięła się, w ślad za atakującymi tłumnie wnętrze kobietami, po barykadujących wejście meblach. Powitał ją zapach róż, i zapach krwi. Powitał ją obraz gustownego, lecz zdemolowanego starciem gabinetu naczelnika. Choć parę okrawionych ciał napastniczek w różnych pozach leżało na dywanie i pod ścianami, inne wiwatowały unosząc do góry trzymaną przez siebie broń. Wszędzie były płatki róż, którymi wyścielona była prawie cała posadzka...Niektóre płatki wirowały jeszcze, opadając powoli... Pośród nich, jak w zwolnionym tempie, po nieruchomej jak posąg i stojącej plecami do Mirandy Emmie, spływało ciało znajomej Mirandzie kobiety. Amy Fox, z zasnutymi już białą mgłą niewidzącymi oczyma, osuwała się już po nodze zabójczyni, a jej pięknym ciele, tkwił wbity aż po rękojeść nóż.

Pokój zawirował. Miranda krzyknęła krótko, bez udziału woli i skoczyła do przodu. Powietrze stawiało zaciekły opór, ale parła do przodu. Może jeszcze uda się...Ściany wykrzywiły się, jakby ktoś zmieniał obiektyw aparatu na taki o zupełnie innym polu widzenia. Innej perspektywie. Kobiety rozstąpiły się jak woda, ale Emma odwróciła się ku niej nagle nie zwracając już uwagi na upadające na dywan, powoli jak płatek kwiatu, martwe ciało. Podchodząc powoli, w ręku trzymała za długą łodygę jedną z róż.
Koszmar. Dźwięki dochodziły jak spod wody, głosy, odległa muzyka klasyczna, wystrzały i wrzaski. Powietrze wyglądało normalnie, ale było jak lep, ciało stałe w którym dziewczyna nie mogła się poruszyc. A może to zatrzymał się czas. Koszmar.
Zesztywniała Miranda patrzyła tylko na palce tamtej, palce w których tkwiły kolce łodygi, palce po których powoli płynęła szkarłatna krew. Choć nie podnosiła wzroku na twarz Emmy, wiedziała, że tamta się uśmiecha. Fonia wróciła nagle, w jednej chwili.

- Przekaż mu...- dłonie zabójczyni powoli i delikatnie włożyły różę w dłonie Mirandy - ...ten kwiat, ode mnie.

Zapach wręczonej róży uderzył w jej nozdrza. Miranda podniosła wzrok, ale tamta przepłynęła już nagle za jej plecy. Albo może perspektywa w gabinecie zmieniła się tak, że tamta znalazła się gdzieś za nią. Lawson, jakby nagle uwolniona od paraliżu, dopadła do leżącego już na plecach ciała Amy. Ręce odruchowo sprawdziły puls, a potem Miranda jak w transie próbowała wszystkich sobie znanych metod ratowania człowieka, choć dobrze wiedziała, że nie ma już to sensu...W pokoju zacichło, tylko tumult gdzieś w korytarzu ciągle narastał. W końcu klęcząca na dywanie dziewczyna poddała się, poświęcając leżącej nieruchomo pośród płatków róż Amy jeszcze jedno spojrzenie i skryła twarz w dłoniach.

Na chwilę. Przypomniała sobie o Emmie, która przez jakiś czas jakby dla niej nie istniała. Szybko i nerwowo jak ptak odwróciła głowę, ale tamtej już za nią nie było. Miranda przebiegła wzrokiem po wrogich wejrzeniach milczących, stojących dookoła kobiet. Na koniec spojrzała wyżej. Tam, nad zakrwawionym pianinem, na ścianie były wychodzące na dziedziniec duże okna, jak wszystkie w placówce zakratowane ze względów bezpieczeństwa. W jednym z nich ujrzała sylwetkę Emmy, uwieszoną obiema rękoma rur krat. Rury te były już rozgięte na boki, jakąś olbrzymią nieludzką siłą. Zabójczyni odwróciła głowę i odwzajemniła jej spojrzenie. Nagle cała, zupełnie jak Kot z Cheshire, stała się uśmiechem.

A potem bez słowa, bezgłośnie wyskoczyła przez okno.

Wszystko dookoła jakby przestało istnieć... Miranda Lawson nie wiedziała, czy bardziej przerażające były oczy, czy jednak ten uśmiech Emmy. Wiedziała jednak, że już na zawsze zapamięta ten sen. Prawdziwy koszmar pamięta się bowiem nawet po przebudzeniu. Zwłaszcza taki, z którego nie możesz się obudzić...

Klęczała, a dłonie bezwiednie bawiły się pobrudzonymi ciemną posoką płatkami róż. Nie zdziwiła się nawet, gdy z jej oczu same zaczęły płynąć ciurkiem gorące łzy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-12-2011 o 12:23.
arm1tage jest offline