Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-12-2011, 09:29   #430
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Jestem niczym.

Golę się. Ostrze noża przesuwa się po twardym zaroście na twarzy, zdrapując go z chrzęstem i powodując niewielkie podrażnienia. Patrzę na własną twarz. We własne oczy, za którymi są moje myśli. Moje? Edmund też tak myślał. Jaką mogę mieć pewność.Przekrzywiam nieco szyję, nóż jedzie powoli...Zatrzymuję go, naciskam lekko aż skóra pęka i ciemna strużka zaczyna płynąć. Przyglądam się jej, a moja twarz się nie zmienia. Strużka płynie, skapuje na ramię i dalej, na przybrudzony biały podkoszulek. Czerń, czerwień. Tak podobna do czerwieni i czerni oparzeń. Widziałem już wielu poparzonych ciężko ludzi, niektórych spaliłem sam. Dlaczego więc obraz rzężącego cicho, poparzonego Blackaddera powraca, dlaczego za moimi plecami w lustrze wciąż widzę ogień. Wypalone oczy Edmunda, jak dwie studnie do dwóch otchłani. Dlaczego?

Wiem, kurwa, dlaczego.

Wydaje się nam, że jesteśmy tacy wspaniali, a przynajmniej że jesteśmy tymi dobrymi. Już dawno przekroczyliśmy granicę zwykłego chłodnego osądu sprawy, wchodząc na grunt idei. Nawet ja. Nie wiadomo kiedy, bo przecież nawet ta wielka forsa od Branda nie przekonałaby nikogo do pchania się w tę paszczę szaleństwa. Nie wiadomo kiedy, zacząłem traktować tę sprawę nie jako sprawę mojego klienta, ale własną. To jeszcze nie byłoby najgorsze. Ścigamy zwyrodnialców. Szaleńców, ludzi którzy rozgrywają umysłami ludzi jak pionkami na szachownicy w parku, gwałcąc ich wolę, pamięć, porządek świata który ułożyli sobie przez całe życie. Ludzi, którzy chcą sprowadzić na świat kolejne potwory. Jesteśmy tacy wspaniali. Męczennicy, wojownicy za lepszą sprawę. Walczymy z ludźmi, którzy nie liczą się już z innym człowiekiem.

Ale czy my sami nie zaczynamy postępować tak samo?

Edmund. Zwykły żołnierz, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Panna Kicia, wywracająca jego mózg na lewą stronę. Zamieniająca go w kolejną marionetkę. Przekazująca sznurki nam, szlachetnym rycerzom. Ja, grający w tym spektaklu ważną rolę. Bez wahania ujmujący sznurki, bez wahania wyciągający nieświadomego niczego człowieka z jego życia jak rybę z wody. Rzuciliśmy go na pierwszą linię, jak armatnie mięso, wzięliśmy go bo potrzebowaliśmy żołnierzy w naszej wojence. Ale on nie zrobił tego z własnej woli. Z wypranym mózgiem, wierząc że ludzie z którymi jedzie są jego ratunkiem. Jesteśmy tylko jego kultystami. Kultystami, którzy używają takich samych metod jak Ci, z którymi walczymy. Był narzędziem w naszych rękach, a zaprowadziło go to do hotelu w obcym kraju, gdzie zamieniono go w jęczącą, spaloną karykaturę człowieka.

Odkładam nóż. Golenie skończone. Palce powoli obracają się w pudełeczku z brylantyną. Jest chłodna, przyjemna. Ale ogień płonie. Nakładam ją sobie starannie na włosy.

Myślał, że ma wolną wolę. A my? Czy jesteśmy tacy cholernie pewni, że ją mamy? U naszego boku podróżuje zdrajca. Podejrzewałem wszystkich, oprócz siebie. Teraz już nawet tego nie jestem pewien. Mogę być kolejnym Edmundem, który miał nieszczęście spotkać kolejną Pannę Kicię. Jestem niczym. Detektywem, w świecie w którym wszystko co umiem jest bezużyteczne. W którym niezrozumiałe, prowadzące w szaleństwo czary, wystawiają całą moją wiedzę na ekspozycję jako niepotrzebne nikomu bzdury. Świat, w którym ludzie mogą nie zostawiać śladów. W którym motyw może nie istnieć. W którym obecność potworów wypacza każde śledztwo. W którym wrogowie obserwują mnie przez oczy innych. W którym nie mogę być pewien własnej dedukcji. W obcym kraju, nieprzydatny intruz który w dodatku nie zauważył, jak przystąpił do tych, którzy babrając się innym w mózgach chcą bawić się ludzkim losem. Jestem niczym.

Wiem, co należy zrobić. Jestem to winien Edmundowi.




* * *



Spóźniony Dwight stanął nad stołem. Miał na sobie tubylcze ciuchy, owinięty był we wschodnie białe odzienie, jedno z tych jakie wcześniej widział na straganach Lynch. Zwykłe, nadające się bardziej na szmaty - jednak w tym kraju większość ludzi takie nosiła. Tylko podróżne buty wyglądały solidnie. Garrett był poważny, dziwnie poważny. Ogolony, ze starannie pociągniętymi brylantyną włosami. Nie miał nawet tego charakterystycznego sarkastycznego skrzywienia ust. Jego obecność i poza były tak nietypowe, że aż nad zgromadzonymi zapadła nagła cisza.

Nie palił papierosów.

- Wybaczcie spóźnienie. - zaczął. - Musiałem przygotować się do drogi. Przyszedłem się z wami pożegnać.

Milczał chwilę, wyłapując zdziwione spojrzenia.

- To ja przywiozłem tutaj Edmunda. Do końca myślał, że jestem jego kuzynem, kimś bliskim. Jestem mu coś winien. Was...goni czas. Nie możecie czekać. - przeniósł wzrok na Mahunę - Zawiozę Blackaddera do Teheranu. Ty, przyjacielu, przydasz się grupie dużo bardziej niż ja. Jesteś Mieczem. Ja...Jestem niczym.

Garrett popatrzył gdzieś w bok.

- Posłuchajcie, nie przerywajcie mi. Nie wiem, czy może zdążyliście sobie to powiedzieć. Jeśli nie...Ja zawsze mówiłem to, czego inni nie chcieli wypowiedzieć. Zresztą, jak sobie przypomnicie nasze pierwsze spotkania, twierdziłem tak od początku. W naszym gronie jest zdrajca. Z każdym miastem stawało się to coraz bardziej oczywiste. Problem w tym, że nie zakładałem iż osoba ta może zdradzać nieświadomie. Jeśli...Jeśli miałbym wskazać kogoś, na kogo trzeba szczególnie uważać...Wskazałbym...

Dwight popatrzył na Choppa.

- Ciebie, Walt. - powiedział bez złości, ani żalu - Możesz nawet o tym nie wiedzieć. Do dziś, choć bardzo tego chcę, nie mogę sobie wyjaśnić, dlaczego wyszedłeś żywy ze znajomości z Sallazarem. Skąd wiesz, że nie jesteś kolejnym Blackadderem. Ale nie unoś się gniewem. Nie mam dowodów, ani pewności. Powiem wam coś. To mogę być nawet ja. Nawet ja mogę być zdrajcą, musicie poważnie brać to pod uwagę. Mogę tylko przysiąc wam, że jeśli tak jest, sam o tym nie wiem. Ale wiem, co mogę zrobić. To, jak mogę być Wam przydatny - to na szali zbyt mało: bo po drugiej stronie to, jakim mogę być dla Was zagrożeniem, ciąży jak cholera.

Dwight wymienił spojrzenia z Lynchem.

- Leo. Moja rada - porzuć babranie się w tych sztukach. Myślisz, że to prowadzi do krynicy wiedzy. Ale to tylko droga donikąd. Staniesz się taki sam jak ci, którymi pogardzasz.

Spokojnie przeniósł wzrok na Hiddinka, a potem utkwił wzrok w Luce.
- Panowie, opiekujcie się damami. Włos ma im z głowy nie spaść. Herbert, trzymaj wszystko w kupie. A Ty Luca, trzymaj fason i miej zawsze wypastowane buty.
Dwight przebiegł wzrokiem po Emily, by końcu zatrzymać spojrzenie na Amandzie.
- Emily, dasz sobie radę. Walt będzie zawsze krok za Tobą. Nie daj sobie spiłować pazurków. A Ty, Amando...- uśmiechnął się lekko. - Pamiętasz honey, gdy pierwszy raz Cię zobaczyłem, nazwałem Cię aniołem. Naprawdę tak myślałem, i teraz tak myślę, piękna.







Puścił do panny Gordon oko, i jeszcze raz spojrzał na Mahunę.
- Karma. Dużo na tym myślałem, wiesz. Świat daje ci to, na co zasługujesz.

Wyprostował się i zarzucił torbę na ramię, owijając się chustą po połowy twarzy. Bystre, zdeterminowane oczy popatrzyły po wszystkich po kolei.
- Może...Jeśli na to zasłużyłem, jeszcze kiedyś się zobaczymy.

Dwight Garrett odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 21-12-2011 o 10:39.
arm1tage jest offline