Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2011, 03:00   #67
Serika
 
Serika's Avatar
 
Reputacja: 1 Serika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodze
O, jaki fajny temat Kilka anegdotek z czasów licealnych, bo czemu nie.

Trafiłam na naprawdę fajnego polonistę - co w czasach, gdy dostawałam spazmów, kiedy kazano mi napisać trzy zdania, było bardzo cenne. Człowiek ten nie był jednak doskonały, posiadał pewien feler natury technicznej. Krótko mówiąc, nie wymawiał litery "r". Oczywiście nikomu w niczym to nie przeszkadzało, ale temat co jakiś czas wypływał.

- Początek roku, pierwsza klasa, pierwsza lekcja:
"Jak zapewne zdążyliście zauważyć, nie wymawiam pewnej wyjątkowo złośliwej litery. Ale nie martwcie się! Za tydzień zaczniecie mnie rozumieć, za dwa tygodnie się przyzwyczaicie, a za miesiąc będziecie mówić tak, jak ja!"
(oczywiście mówiliśmy! "panie phofesorze!")

- Głębokie, osobiste zwierzenia polonisty na jakiejś losowej lekcji:
"Bo wiecie, ja mam traumę z dzieciństwa... Lubiłem słodycze, a zwłaszcza takie długie, z białym w środku, które sprzedawali koło mojej szkoły. No i chodziłem tam i mówiłem: 'Poproszę to... o to... takie...'"
(a teraz wszyscy próbują, nie wymawiając "r", powiedzieć "rurka z kremem". Prawda, że rzeczywiście mordercze? )

Tenże sam pan na lekcji o ósmej rano, kiedy wszyscy spali w ławkach, zwykł podśpiewywać radośnie "Jak dobrze wstać skoro świt", a co jakiś czas zwracał się do nas z apelem "Spijajcie wiedzę z moich ust!" (klasyczna reakcja klasy: "Panie profesorze.... o fuuuuuuuuu..."). No i pozwalał swobodnie dyskutować uczniom na temat lekcji, robiąc tylko za moderatora dyskusji - co było konieczne, biorąc pod uwagę, że parę razy ludzie się o jakąś interpretację wiersza o mało nie pobili. Miał również sporo przytomności umysłu w obchodzeniu się z młodzieżą - na klasowej wycieczce zamykał się w pokoju o godzinie dwudziestej i ogłaszał, że on ma czas wolny, my mamy czas wolny, i mamy być grzeczni (ofiar śmiertelnych nie stwierdzono...).

I wreszcie, pod kierunkiem tego pana (naszego prawie-wychowawcy), klasa wystawiała przy różnych okazjach przedstawienia w szkole. Bywały bardziej i mniej udane, ale najlepiej wspominam Kopciuszka w naszym wykonaniu.

Użyliśmy wierszowanej wersji autorstwa Brzechwy, która miała tę niewątpliwą zaletę, że niektóre fragment, odrobinę podkręcone, brzmiały raczej dwuznacznie. Przede wszystkim pokombinowaliśmy trochę nad obsadą:

- rolę Kopciuszka otrzymał klasowy dres, dwa metry wzrostu, dwa metry w barach. Oczywiście przyodział się porządnie, w spódniczkę.
- Księcia odgrywał najdrobniejszy chłopak w klasie, żeby Kopciuszek mógł go na rękach nosić.
- Macocha latała po scenie z pejczykiem.
- Siostry Kopciuszka grali kolejni faceci w spódnicach - robiąc miny kompletnych debili, ewidentnie w dodatku po spożyciu.
- No i wróżka! Wróżka! Jeśli ktoś kojarzy tę wersję, być może pamięta, że przy spotkaniu Kopciuszka z wróżką wykrzykuje on (kopciuszek, znaczy) rozmaite ochy i achy (Ach, jak pięknie! Jak pięknie! mój Boże! To sen chyba! - te sprawy). Wróżka, przyodziana w skóry i obdarzona bardzo niskim i wyjątkowo namiętnym głosem, prowadziła konwersację z Kopciuszkiem, siedząc na jego kolanach i bardzo, naprawdę bardzo sugestywnie kręcąc tyłkiem.

To nawet nie były podteksty, to były nadteksty! Na próbach wychodziło różnie, a przed samym przedstawieniem polonista błagał nas, "żebyśmy tylko nie przesadzili, bo nas wszystkich ze szkoły wywalą". Nie wywalili. Zrobiliśmy furorę.


***

W tej samej radośnej szkole, w pierwszej klasie, mieliśmy plastykę. Plastyka, jak to plastyka, była lekcją, na której mało kto przejmował się dyscypliną. Niecały miesiąc po rozpoczęciu roku nasza wychowawczyni (ta oficjalna) poruszyła jednak na godzinie wychowawczej kwestię drażniącą. Brzmiała ona:

"Jakim cudem niektórzy mają już po kilka jedynek z zachowania!?"

Odpowiedź była bardzo prosta. Pan od plastyki groził jedynkami na stronie 102 (do tej pory pamiętam numer ) i stawiał je hurtowo. Nieraz jedna osoba dostawała na tej samej lekcji więcej, niż jedną.

Wychowawczyni stwierdziła, że tak dalej być nie może i ucięła sobie z panem pogawędkę. Dzięki temu zaczął się ograniczać w następujący sposób:
Zakładał, że na jednej lekcji może postawić tylko dwie jedynki. Trzeba było tylko wybrać ich nowych, szczęśliwych właścicieli. Pan od plastyki posiadał roboczą listę uczniów i stawiał je na brudno. Dwie pierwsze osoby, które podpadły, dostawały jedynki normalnie. Kiedy podpadła trzecia, pierwsza wstawiona jedynka była wykreślana i przypisywana nowemu szczęśliwcowi... I tak w kółko, aż do końca lekcji. Dwie osoby, które zostawały z jedynkami na końcu lekcji, otrzymywały je oficjalnie w dzienniku, na stronie 102. System, zwany "jedynkami przechodnimi", oczywiście na początku lekcji generował dużo radości ("Kto chce jedynkę?", "Ja! Ja!"), ale pod koniec robiło się groźnie.

***

Był jeszcze pan od przedmiotu autorskiego szkoły, o wdzięcznej nazwie Problemy Współczesnego Świata. Było to coś w rodzaju skrzyżowania historii najnowszej i WOS-u. Przedmiot trwał całe 4 lata (przypominam - tyle kiedyś trwało liceum :P), i poza prasówkami i dyskusjami na mniej lub bardziej dziwne tematy (pamiętam na przykład burzliwą dyskusję pt. "czy należy burzyć Pałac kultury?") obejmował oglądanie filmów dokumentalnych.
Jednym z nich był film zatytułowany "Defilada", przedstawiający reżim panujący w Korei Północnej (film zresztą znakomity). Jedna ze scen przedstawiała zachowanie tamtejszego parlamentu, kiedy na salę wchodził Kim Ir Sen - owacje na stojąco, brawa, wiwaty, niemalże fala...
W ten sposób witaliśmy nauczyciela tego przedmiotu od tamtej chwili aż do matury, czyli przez dobre dwa i pół roku. Miny nowych osób, które co jakiś czas do klasy dołączały - absolutnie bezcenne!

***

Jeszcze o mojej klasie, jak co druga istniejąca klasa, oczywiście "najgorszej w szkole". Mieliśmy wybitnego pecha do nauczycieli języka angielskiego - po tym, jak pierwszy (fajny, choć bardzo wymagający dziwak) zrezygnował z pracy w szkole, zmieniali się kilkukrotnie. Jedna z nauczycielek na przykład popełniła błąd strategiczny i zamiast porozmawiać z nami jak z ludźmi, że coś jej się nie podoba, poszła od razu, do dyrektorki. Dyrektorka wparowała na godzinie wychowawczej i zrobiła dziką awanturę, pozostawiając ze szczękami na ziemi zarówno nas, jak i naszą wychowawczynię - bo jako żywo nie wiedzieliśmy, że coś do nas ma! Cóż, od tej chwili my też coś do niej mieliśmy... Jako żywo nie pamiętam, co takiego jej zrobiliśmy, ale skończyło się na tym, że przestała się pojawiać na lekcjach, a my grzecznie zapytaliśmy w sekretariacie, czemu ostatnio nie mamy angielskiego. Brrrrr... Jednak młodzież to potwory. >_>
Ostatecznie szkoła stanęła na głowie, żeby sprowadzić nam pana, który uczył nas na początku, bo klasa chciała zajęcia z nim i tylko z nim. I już.

Ja w międzyczasie przeniosłam się do słabszej grupy (Szekspir w oryginale w czasach licealnych przerastał zdecydowanie moje talenty lingwistyczne), gdzie również szybko trafiłam na zmianę nauczycielki. Nowa była naprawdę twarda i chrzest bojowy przeszła wzorowo (nie zabiła nas). Nie przeżył go tylko kaktusik na jej biurku, który w środku lekcji kolega podlał wrzątkiem (z czajnika elektrycznego, który gdzieś tam sobie stał). Ale muszę przyznać, że malowniczo parował...

***

W sumie większość przedmiotów odbywała się bez specjalnych fajerwerków, a ja jako grzeczna dziewczynka nie mogę się pochwalić osobiście interesującymi "osiągnięciami", ale jedno na koncie mam niewątpliwie. Otóż. Istnieją na świecie mutanty, które na maturze zupełnie dobrowolnie zdają matematykę. Jednym z nich byłam ja. Wraz ze mną zdawało ten przedmiot jeszcze kilka osób - problem w tym, że o ile mnie przedmioty ścisłe jakoś tak "same" wchodziły do głowy, innym już nie bardzo. Przed maturą próbną uzgodniliśmy więc, że jako dyżurny klasowy kujon rozwiążę zadania i puszczę je dalej ukryte w kalkulatorze.
Tak też uczyniłam.
Nie przewidzieliśmy drobnego faktu - nikt nie jest nieomylny, a już na pewno nie ja. Rąbnęłam się w jednym zadaniu, jakoś mało znacząco, ale jednak. Ten sam błąd mieli wszyscy... Cóż, wynik próbnej matury chyba w tych okolicznościach łatwo przewidzieć.
Potem dowiedzieliśmy się, że nasz drogi matematyk (cicha woda, niech go... ) oczywiście zaglądał nam przez ramię, kiedy pisaliśmy, i był doskonale świadomy całej sytuacji. I świetnie się bawił, mając w perspektywie danie nam nauczki za ściąganie.
Nie lekceważcie nauczycieli matmy :P
 

Ostatnio edytowane przez Serika : 22-12-2011 o 03:40.
Serika jest offline