Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-01-2012, 22:21   #25
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Wiara jest wtedy, kiedy ktoś zobaczy
Listek na wodzie albo kroplę rosy
I wie, że one są - bo są konieczne.
Choćby się oczy zamknęło, marzyło,
Na świecie będzie tylko to, co było,
A liść uniosą dalej wody rzeczne.

Wiara jest także, jeżeli ktoś zrani
Nogę kamieniem i wie, że kamienie
Są po to, żeby nogi nam raniły.
Patrzcie, jak drzewo rzuca długie cienie,
I nasz, i kwiatów cień pada na ziemię:
Co nie ma cienia, istnieć nie ma siły.
Wiersz autorstwa Czesława Miłosza „Wiara”.



Weekend przeminął szybko. Wietrzny i deszczowy, ale w niedzielę nie powstrzymał ludzi przez pójściem do urn wyborczych. Historyczna data 27 października 1991 roku – dzień pierwszych wolnych wyborów parlamentarnych w powojennej, niekomunistycznej Polsce.

O tak! Nawet deszcz i porywisty wiatr nie powstrzymał ludzi, by pójść do głosowania. Jak jednak pokazały sondaże kilka dni później frekwencja wyborcza wynosiła 43,20%. Zdecydowanie mniej, niż w wyborach prezydenckich z 1990 roku, gdzie do urn poszło 60,63% w pierwszej, a 53,40% w drugiej turze. Pogoda. To ona była winna.

Wydawać by się bowiem mogło, że nad Miastem jakieś mroczne, złowrogie siły rozpięły kurtynę ciężkich, deszczowych chmur.

Jednak niedziela minęła szybko i zaczynał się kolejny dzień. Poniedziałek 28 października 1991 roku. Zwykły dzień, gdyby nie liczyć tego, że pierwszy raz od dobrych dwóch tygodni nad Miastem pojawiło się słońce.

Każdy z przyszłych mimowolnych aktorów w teatrze grozy i strachu zdecydował się towarzyszyć zamordowanemu koledze z dzieciństwa w ostatniej drodze na tym świecie. Gdyby tylko mogli wiedzieć, jak to wpłynie na ich przyszłe losy, może nigdy by nie zdecydowali się na ten krok. Ale nie wiedzieli. I poszli. Pieczętując swój los.








Pogrzeb Andrzeja Czuby rozpoczął się w poniedziałek mszą o dziesiątej w kościele Najświętszej Marii Panny przy ulicy Bogurodzicy.

Kościół nie był duży, ale wszyscy, którzy wychowali się na Węglowej i w okolicy doskonale znali zarówno sam kościół, jak i jego proboszcza – Jana Kolińskiego nazywanego przez dzieciaki „Żyletką”. Twardy, wysoki, ascetyczny o już posiwiałych skroniach zdawał się być surowym i wymagającym człowiekiem. I naprawdę taki był.

Wielu młodych ludzi bało się księdza Jana. Przed komunią odpytywał z pacierzy i kanonów wiary tak długo, aż rodzice pasami wyuczyli, co bardziej krnąbrnych i opornych w nauce dziesięciu przykazań. Przed bierzmowaniem było jeszcze gorzej, bo duszpasterz – niczym fanatyk – ostrymi słowy, wręcz groźbami ekskomuniki zmuszał młodych ludzi do nauki wszystkiego, co było potrzebne. Ślub u „Żylety” nie był farsą. Był swoistego rodzaju drogą krzyżową, a spowiedź .... Spowiedź, jak wszystko, co związane z wiarą, ksiądz Koliński traktował nad wyraz surowo i poważnie.

I to właśnie on prowadził mszę za duszę Andrzeja Czuby. Surowy, ponury, jakby idealnie stworzony do tej roli. Kazanie nad marnością i kruchością ludzkiego życia i nad siłą Boga oraz wiara w to, że sprawiedliwa kara spotka zabójcę Andrzeja.

Wiernych nie było zbyt wielu. Rodzina zamordowanego Andrzeja, najbliżsi przyjaciele, ci, którym codzienne obowiązki pozwoliły wziąć udział w tej smutnej uroczystości. Była Barbara Zielińska z matką, był Patryk Gawron, chyba nieco wstawiony chociaż próbował ten fakt ukrywać, była Teresa Bułka i jej brat, był nawet Grzegorz Wichrowicz, którego dawno większość nie widziała. Brakowało kilu osób ze „starej paczki”. Brakowało również – co zaskoczyło najbardziej Hieronima – Czarka Lwowskiego.

Głos prawiącego kazanie duchownego rozbrzmiewał pod sklepieniem kościoła, odbijał się echem i powracał zniekształcony do uszu wiernych, niczym glosy obcych istot ukrytych za niewidzialną granicą. Ludzie nie zwracali jednak na to uwagi bo większość z nich patrzyła w stronę ubranej na czarno pani Anny Czuby. Matka zamordowanego siedziała w ławce blada, nieobecna, złamana, a patrząc na nią serce się krajało. Pani Ania, zawsze sympatyczna i zadbana, wyglądała na taką osobę, która straciła iskrę życia. Wyglądała na kogoś, kogo nie obchodzi już nic na tym świecie. Albo była pod wpływem ostrych środków antydepresyjnych.


Muzyka organów wypełniała przestrzeń kościoła mocnym, ciężkim brzmieniem. Dudniła w uszach wiernych wdzierając się prosto w serca. Wyciskała łzy z oczu tych wrażliwszych, ściskała za gardła tych mniej wrażliwych.

Msza skończyła się o jedenastej, różańcem w intencji duszy zamordowanego Andrzeja. Potem ksiądz przypomniał o pogrzebie, który miał odbyć się o pierwszej na cmentarzu. Pozostało im trochę czasu, ale w końcu każdy z nich mieszkał niedaleko, lub mieszkały tam ich rodziny. A że nieszczęścia zbliżają ludzi, to i wspólna herbata i wspominki o Andrzeju wydawały się teraz atrakcyjnym pomysłem.







Koło południa znów zaczęło się chmurzyć. Deszczowe chmury przypuściły kontrofensywę nad miasto i słońce powoli przegrywało walkę o prymat na niebie. Zanosiło się na to, że parasolki do wieczora znów staną się niezbędnym wyposażeniem tych, którzy chcą wyjść z domu. Wiał też wiatr. Porywisty i zimny. Taki, jaki sprawiał zawsze najwięcej problemów przechodniom – zrywający nakrycia głowy, podwiewający płaszcze i suknie, ciskający żwir w oczy i łamiący parasole.

Na szczęście kondukt pogrzebowy idący za trumną Andrzeja Czuby przemieszczał się przez wysadzaną solidnymi drzewami cmentarną aleją. Rozłożyste konary i grube pnie dawały ochronę przed wiatrem. Na pogrzebie zjawiło się, poza najbliższą rodziną zabitego, bardzo wielu ludzi z Węglowej i okolicy. Śmierć Andrzeja poruszyła lokalną społeczność i każdy chciał towarzyszyć „miłemu chłopakowi sąsiadów” w ostatniej drodze. Byli także dziennikarze lokalnych gazet, a nawet ekipa telewizyjna. Dla Miasta osobista tragedia Czubów była pożywką pod atrakcyjny materiał. Przecież w Mieście nie było takiej zbrodni. Nigdy, nie licząc czasów wojennej okupacji.

Pogrzeb rządził się swoimi prawami. Bliżej grobu ustawiała się rodzina zamordowanego i najbliżsi sąsiedzi i krewni. Do nich kwalifikowali się również przyjaciele z dzieciństwa. Dalej ustawiali się dalsi sąsiedzi, ich znajomi, osoby obce i każdy inny. Prawdziwy tłum.

Ceremonię pochówku celebrował również ksiądz Koliński, ale ze względu na porywisty wiatr i przejmujący chłód ograniczył się jedynie do rytualnych słów i gestów, jakże pustych w obliczu ludzkiej tragedii.

Na każdym pogrzebie najgorszy jest moment, gdy trumna znika w wykopanym dole, zasypywana przez udających przejętych grabarzy. Ten głuchy łoskot bryłek ziemi uderzający o deski. Jakby chaotyczny, ostateczny werbel – żegnający zmarłego z tego świata. Potem są mniej lub bardziej szczere gesty – układanie wieńców i kwiatów na świeżej mogile, zapalanie zniczy, składanie kondolencji osobom, które i tak nie zapamiętają ani słów, ani twarzy składających.

To koniec. Bolesna prawda dociera do większości żałobników. Po kimś, kogo znali, kogo być może lubili czy też kochali, zostaje jedynie zdjęcie na grobie, oparte o krzyż i otoczone kwiatami. To koniec. Zwiastowany migotaniem kolorowych zniczy i pociąganiem nosami tych, którzy okazywali emocje lub po prostu zmarzli.

Ale nie dla każdego pogrzeb zakończył się normalnie. O nie. Rzeczywistość, która od pewnego czasu w jakiś niepojęty sposób dla niektórych spośród żałobników wydawała się coraz mniej rzeczywista znów uderzyła w struny szaleństwa.



TERESA BUŁKA - CICHA



Teresa wiedziała, że nawet mocny makijaż nie ukrył jej sińca. Czuła ciekawskie spojrzenia sąsiadów, wyczuwała gniew Gawrona i brata, zerkających spode łba w stronę jej męża, jakby dobrze wiedzieli, kto odpowiada za wygląd twarzy dziewczyny.
Wiedziała, że będzie z tego jakaś chryja. Prędzej czy później.

Gwałtowniejszy powiew wiatru poruszył spadłymi liśćmi, zaszeleścił nimi. Teresa poczuła niespodziewanie lodowaty dreszcz przebiegający jej wzdłuż kręgosłupa. Zakręciło się jej lekko w głowie i gdyby nie to, że było dość ciasno być może straciłaby przytomność. Szybko jednak zwalczyła tą słabość.

I wtedy, kiedy grabarze formowali łopatami grób, usłyszała głos zabitego Andrzeja Czuby. Tuż przy niej, jakby zamordowany stal przy jej uchu.

- Dziewięć i pięć, Buła.

Spojrzała spanikowana wokół siebie, ale niczego nie zauważyła.

- Dziewięć i pięć. Pamiętaj – glos Andrzeja stracił na sile, aż ucichł.

Gdzieś, niedaleko zakrakała wrona. Ludzie zaczynali rozchodzić się do domów, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.



HIERONIM BUŁKA



Pogrzeb był, jak dla Hieronima, pewną stratą czasu. Niemalże festynem pierwszomajowym, tylu zebrało się na nim ludzi. Ludzi, których nie powinno tutaj być. Czy oni znali Czubka? Czy wiedzieli, jakim był człowiekiem?

Hieronim czul się rozdrażniony od samego rana, od momentu kiedy musiał prosić Czarną Mambę o wolne godziny. W sumie nie było to trudne, bo jej znajomy komuch, jak wynikało ze wstępnych sondaży wyborczych, miał sporą szansę być komuchem – posłem. Gówniana sprawiedliwość. Sam nie wiedział czemu, ale działało to mu na nerwy. A widok sińca na twarzy siostry był tylko przysłowiową czarką goryczy. I gdzie, do jasnej cholery, jest Lwowski.

Kiedy trumna znikała w grobie ucieszył się nawet. Nie dlatego, że sprawiało mu to radość, bo po prawdzie to raczej przybijało go to straszliwie, ale dlatego, że niedługo cmentarz opustoszeje i będzie mógł zostać na moment by pożegnać się z kolegą z dzieciństwa.

I wtedy zobaczył coś dziwnego. A raczej kogoś.

Mężczyzna stał pomiędzy drzewami, w sporym oddaleniu, ale Hirek nie miał wątpliwości, kogo widzi. Zadrżał. Prawie krzyknął, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Znów przez moment stal się małym chłopcem przeżywającym grozę na zapomnianym wiadukcie. Tam stal człowiek, który był przyczyną tej grozy. Martwy! Przecież on był martwy!

Nim zdążył zamrugać powiekami widziadło znikło, ale przez chwilę Hieronimowi wydawało się, że widzi rękę z palcem oskarżycielsko skierowaną w jego stronę.


Krakanie jakiegoś ptaszydła gdzieś niedaleko wyrwało go z oszołomienia. Zaczęło padać, a ludzie rozchodzili się znad grobu Andrzeja.




PATRYK GAWRON



Nie był trzeźwy, to wiedział. Ale miał to gdzieś. Nie przyszedł tutaj dla tych wszystkich sępów, lecz dla Czubka. Troszkę nim zatrzęsło, kiedy zobaczył twarz Tereski, ale opanował się. Przynajmniej na chwilę. Nie będzie przecież robił scen w takim miejscu i w taki dzień. Andrzejowi by się to na pewno nie spodobało.

Nieco mętnym wzrokiem Patryk próbował utrzymywać kontakt z rzeczywistością, ale po prawdzie to suszyło go niemiłosiernie. Pitolenia księdza nie słuchał. On i Żyleta niespecjalnie za sobą przepadali. Różnica światopoglądów. Jedyne, co ich łączyło, to zamiłowanie do wina.

Gawron stał więc i przyglądał się grzebaniu trumny z ciałem Andrzeja w środku i znów mu na chwilę powróciła delirka. Tym razem pieprznęła go w mózg, jak łopata zza winkla.

Poczuł, że jakaś niepojęta siła, wyrywa go z ciała i ciska w ciemne, ponure miejsce. Kiedy usłyszał głuchy odgłos gleby walącej o drewno, do otumanionego winem umysłu Patryka dotarło, że leży ... w trumnie.

Chciał krzyknąć, ale ta sama siła, która porwała go z cmentarza, teraz dławiła mu usta.

- Chcesz tu być? – zapytał jakiś obcy, zimny głos spanikowanego Patryka. – Chcesz znaleźć się na jego miejscu?

Gawron wydusił z siebie tylko jedno charkotliwe coś. Niezidentyfikowany dźwięk.

- Więc musisz otworzyć oczy! Orzeł na ....

Głos nie dokończył swojej wypowiedzi. Patrykiem ponownie szarpnęło i znów stał na cmentarzu, pośród rozchodzących się żałobników.

W pobliżu wydarła się jakaś kawka czy inna gapa. Pierwsze krople deszczu walnęły Gawrona w czoło. Zanosiło się na niezłą ulewę.





GRZEGORZ WICHROWICZ


Długi marsz przez cmentarz, a potem stanie podczas pogrzebu zmęczyło Grzegorza. Okaleczona stopa nie nadawała się do dłuższego wystawania na pełnym kałuż, zimnym cmentarzu.

Grzegorz od początku czuł wielki żal. W jakiś sposób, chociaż było to niedorzeczne, wyczuwał obecność Andrzeja. Im bardziej wpatrywał się w znikającą w dole trumnę, tym bardziej te uczucie nabierało siły.

Stał, czując jak porywisty wiatr szarpie jego ubraniem i wtedy to zobaczył. Serce zabiło mu szybciej. Spanikowane. Tknięte nagłym, złym przeczuciem. Dwa groby dalej rosło drzewo. Wysokie, smukłe o wąskim pniu. I to właśnie ten pień przykuł uwagę muzyka. Drewno oplatał drut kolczasty! Ostry, przerdzewiały już drut kolczasty!

Kiedy Wichrowicz przyglądał mu się, sam nie wiedząc dlaczego, spod drutu zaczęła cieknąć czerwona, gęsta krew, a gdzieś pod czaszką Grzesiek usłyszał bełkotliwy, niewyraźny jęk.

Gdzieś w pobliżu zaskrzeczała wrona i krew znikła, jakby wsiąkła w oplecioną drutem kolczastym korę drzewa. Pierwsze krople deszczu spadły Wichrowiczowi na włosy.




BASIA ZIELIŃSKA



Od samego rana Barbara miała nastrój idealny na pogrzeb. Smutny i melancholijny. Na cmentarzu starała trzymać się na uboczu, zniknąć w tłumie. Ale za dużo osób ją znało. Ktoś puścił plotkę o jej nieistniejącym romansie z Andrzejem, więc młoda Zielińska wyczuwała na sobie dziesiątki głodnych sensacji spojrzeń. Nie było to miłe.

Kiedy zasypywano trumnę Basia poczuła nagły niepokój. Jakby kierowana intuicją spojrzała w bok i dostrzegła kogoś, kogo widok zmroził ją do szpiku kości. Mężczyzna z pociągu! Stał tam, pośród żałobników i skupiał spojrzenie dziwnych, nieruchomych oczu na niej.

Nie słyszała pieśni żałobników. Nie widziała nikogo i niczego. Był jedynie ten mężczyzna i jego straszne i porażające, nieruchome spojrzenie.

Mężczyzna uśmiechnął się dziwnie. Uśmiech ten przeraził Basię bardziej, niż wszystko, cokolwiek do tej pory budziło jej lęki. Nie było w nim zupełnie nic ludzkiego. Raz, na jednym z filmów o Oświęcimiu Barbara widziała takie oczy u jednego z nazistowskich oprawców. Zimne. Okrutne. Wyrachowane. Absolutnie złe.

Ty będziesz następna – obiecywał ten wzrok.

Niedługo „Anielski orszak” zabrzmi na twoim pogrzebie.


Gdzieś obok, na którymś z drzew zakrakało jakieś czarne ptaszysko i Basia ocknęła się ze strachu, jakiego doświadczyła. Uczestnicy pogrzebu już się rozchodzili, a ona czuła wilgoć na twarzy. Kropiło, ale to chyba były jej łzy.

Po strasznym nieznajomym z pociągu nie pozostał nawet ślad. Najprawdopodobniej wychodził właśnie z cmentarza wraz z tłumem żałobników.





WANDA JAWORSKA



Prawie się spóźniła na cmentarz. Znów zawiodła komunikacja. Ale zdążyła i to liczyło się najbardziej. Wandzia dala się porwać tłumowi żałobników, lecz przez spóźnienie nie udało się jej znaleźć blisko rodziny i przyjaciół zamordowanego kolegi. Może to i lepiej. Nie widziała go przecież od kilku dobrych lat.

Ceremonia nie była długa i kiedy grabarze zaczęli zakopywać trumnę Wanda wypatrzyła w tłumie żałobników po drugiej stronie kogoś, kogo najmniej spodziewała się tutaj zobaczyć. Staruszkę, której w piątek pomagała wsiąść do tramwaju. Tą samą, która potem się jej przyśniła. Ulżyło jej. To oznaczało, że nie widziała ducha, lecz po prostu przemęczenie wzięło gorę nad jej rozsądkiem.

Staruszka chyba też ją rozpoznała w tłumie, bo Wandzi wydawało się, że babcia uśmiechnęła się do niej smutno. Pozwoliła sobie na nieśmiały uśmiech w jej stronę i wtedy rzeczywistość znów spłatała jej paskudnego psikusa.

Na jej oczach kobieta rozpadła się na kawałki. Na dziesiątki czarnych ptaszysk, które wzbiły się do lotu. Chyba jednak nikt nie zwrócił uwagi na to dziwaczne zjawisko, poza Wandą. Nawet ludzie stojący najbliżej staruszki.

Nim zdążyła ochłonąć Wanda usłyszała skrzeczenie nad swoją głową. Zadarła głowę i ujrzała czarną wronę siedzącą na konarze pobliskiego drzewa. Czy oszalała? Nie była pewna, ale wydawało jej się, że ptak patrzy na dół, prosto na nią.

Pierwsze krople deszczu zwiastowały nadchodzącą ulewę. Ludzie zaczynali rozchodzić się do domów popatrując z niepokojem na niebo zasnute ołowianoszarymi, burzowymi chmurami. Mimo dość wczesnej pory robiło się ciemno, jak wieczorem.

Wandzia zadrżała z zimna i zdjęta lękiem po tej szalonej halucynacji.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 10-01-2012 o 23:29.
Armiel jest offline