Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-01-2012, 23:48   #205
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VUgC6215Gko[/MEDIA]

Wieczór złapał ją jeszcze gdy była w połowie drogi z Augusty. Kurs opóźniony z przyczyn technicznych. Tak powiedział kierowca autobusu gdy zapytała o przyczyną. Skinęła tylko głową i wsiadła do środka wychwytując spojrzenie starszego mężczyzny, który wydał się jej najbardziej uczynny. Wstał i pomógł jej z bagażem, gdy nawet nie udając dała do zrozumienia że nie da sama rady wsunąć go na półkę. Rana nadal jej doskwierała, a płuca czasem kłuły gdy się schylała. Potem usiadła obok niego i zamknęła oczy w oczekiwaniu aż pojazd ruszy. Dopiero po chwili złapała się na tym, że zaczyna się denerwować. Zaciśnięte na uchu torebki palce zadrżały przez krótka chwilę. Kobieta szybko otworzyła oczy i kaszlnąwszy otworzyła pośpiesznie okno na miejską ulicę.
- Wszystko w porządku, proszę pani? - spytał siedzący obok mężczyzna.
Uśmiechnęła się i kiwnęła głową, że tak. Kłamstwo wymusiło niezamierzone pieczenie w prawym oku. Szybko odwróciła wzrok na ulicę i opuszkiem palca sprawdziła, czy tusz się nie rozmazał. Te wszystkie przesłuchiwania, pytania, spojrzenia tych, którzy snuli domysły, artykuły w prasie, koszmary które nękały ją gdy wszystko pozostałe cichło... Te wszystkie wspomnienia... ci ludzie... Nic nie było w porządku. Miranda Everett, prowincjonalna nauczycielka i przedwczesna wdowa nie wyobrażała sobie by w ogóle kiedykolwiek jeszcze mogło być w porządku.

W miarę jednak jak dystans do odległego Camden malał, jej zdenerwowanie nasilało się. Wiedziała, że to niemożliwe. Zbyt nieprawdopodobne. Znał tylko jej imię. Mało to kobiet w hrabstwie nosi takie? Nie wierzyła, by to mógł być ktokolwiek z tych którzy... A jednak wsiadła do tego autobusu kierowana jakimś biernym, utajonym instynktem. Lub też może zwyczajnie chęcią wyjechanie gdzieś choćby trochę dalej. Mile jednak mijały, a to co ją tu popchnęła, zaczęło coraz bardziej wychodzić na wierzch. A jeśli jednak? Co powie? Co ma zrobić? Nie wzięła ze sobą nawet żadnych kwiatów, ani niczego... Wyciągnęła z torebki stare wydanie Dzieci Kapitana Granta i wyjęła ze środka zakładkę: zwinięty na pół telegram jaki otrzymała kilka dni temu od pracownika poczty w Bangor. Treść nadano z placówki kurierskiej w Camden. Adresowana była przez jakiegoś lekarza. Przedstawił się jako Clark Newt. Wykosztował się, bo całość przekazu była wcale nie krótka. W bardzo grzecznych słowach pytał, czy byłoby jej bardzo nie na rękę gdyby przyjechała do niego dokonać identyfikacji nieznajomego mężczyzny, którego rybacy znaleźli na plaży parę dni temu w zatoce Penobscot. Opisał jego wygląd skrótowo acz dość dokładnie i zaznaczył, że jeśli nie jest to możliwe, a i tak byłaby skłonna pomóc, to spróbuje zaaranżować przyjechanie do niej. Zaznaczył też, że jedną z przyczyn dla których zwraca się właśnie do niej jest fakt, że mężczyzna parokrotnie wymienił jej imię. Przeprosił, że nie może podać innych przyczyn, ale nie wydały mu się one stosowne do korespondencji telegraficznej.
Już samo ostatnie stwierdzenie budziło pewien niepokój. Drażniło wyobraźnie. Lekarz równie dobrze jednak mógł mieć na myśli koszt wdawania się w szczegóły. Tylko dlaczego nie wysłał listu?
Z opisu nie wynikało by mógł to być ktokolwiek z Bass. Panowie Walker i Colthrust również nie bardzo pasowali. To jednak tym bardziej drażniło. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie koszmarna konotacja minionych dni, zabrzmiałoby to wręcz fantastycznie. Jak początek jakiegoś tajemniczego opowiadania, z którego wyniknie podróż w odległe kraje i niesamowite odkrycia. Miranda jednak jedyne co czuła to wiszący nad nią strach. Vernowska przygoda nie znajdywała zaczepienia w jej wyobraźni. Bała się, zarówno że cała sprawa okaże się pomyłką jak i że rzeczywiście kogoś pozna. Chciała wrócić do domu. Do babci w Bangor. Nie chciała tu być. Słyszeć rzężenia silnika. Ciężkiego oddechu starszego mężczyzny na miejscu obok. Czuć podskoku kół na każdym wertepie. Schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się cicho.

W Camden wysiadła jako jedyna. Było już dobrze po zmroku, ale w większości domów nadal paliły się światła. Ruszyła w kierunku wskazanego jej przez kierowcę posterunku i na miejscu poprosiła, aby ją odprowadzono do lokalnej lecznicy. Zapewne normalnie nie nękała by pana Newta o takiej porze, ale nie sądziła by dała radę usnąć gdzieś w tym mieście nie przekonawszy się wcześniej. Również pan doktor decydując się na wysłanie telegramu, przyznał się pośrednio, że w jakiś sposób zależy mu na sprawie i nie powinien mieć za złe późnego najścia. Jeden z posterunkowych, radosny chłopak o niezbyt rozgarniętym oblicz, z chęcią przystał na jej prośbę. W czasie krótkiego spaceru dowiedziała się gdzie trzeba uważać na bezpańskie psy, dokąd prowadzą wszystkie drogi z Camden i ilu interwencji dokonał w tym roku posterunkowy Briggs. Bez żalu przyjął jej zdawkowe odpowiedzi na temat tego czy do kogoś przyjechała i czy mógłby być jeszcze pomocny w jakiś sposób. Przez chwilę nawet rozważała, czy nie poprosić go o uprzedzenie w tutejszym hoteliku, że będą mieli gościa, ale w ostateczności zrezygnowała z tego pomysłu. W nieco lepszym nastroju dotarła w jego towarzystwie do niewielkiego budynku opatrzonego szyldem z charakterystycznym symbolem litery H gdzie podziękowała mu za odprowadzenie.

Światło w przedpokoju zapaliło się po około trzecim dzwonku. I to po tym jak już się odwróciła by pójść do hotelu. Z przedopkoju doszedł jej odgłos otwieranej szafy i zaspany męski głos oznajmiający, że “jeszcze momencik”. Gdy drzwi się otworzyły zobaczyła niskiego mężczyznę w kurtce zarzuconej na szlafrok. Na oko miał trochę ponad czterdzieści lat. Okrągłe, dość grube okulary i równo przystrzyżone wąsy i brodę. Uniósł wyżej trzymaną w ręku lampę by rozpoznać twarz gościa.
- Dobry wieczór - powiedział spojrzawszy na nią powoli przytomniejącym wzrokiem - W czym mógłbym pomóc?
- Dobry wieczór, panu -
powiedziała powoli. Nie udało się stlumić napięcia w głosie. Właściwie nie było żadnych powodów by je skrywać - Nazywam się Miranda Everett.
Meżczyzna opuścił lampę i poruszywszy kilka razy bezgłośnie ustami jakby nie za bardzo wiedzial co odpowiedzieć, uśmiechnął się.
- Och... strasznie się cieszę. Proszę mi wybaczyć. Nie spodziewałem się, że tak prędko pani... proszę wejść. Proszę. O tędy. Pani pozwoli, że wezmę walizkę.
Z ulgą przyjęła fakt poczciwej dobrotliwości doktora jaką zdawał się epatować. Jakoś miała wrażenie, że łatwiej będzie jej to wszystko znieść przy kimś takim. Odwzajemniła uśmiech i weszła do środka przekazując mu swój bagaż. Przedpokój został przerobiony trochę na recepcję. Tutaj prawdopodobnie normalnie pracowała pielęgniarka. Prowadziły stąd jedne schody na piętro domu, oraz drzwi na wprost od wejścia.
- Nazywam się Newt - powiedział pomagając jej w zdjęciu płaszcza - To ja do pani telegramowałem. Może przygotuje jakiejś herbaty? Jest pani głodna? Strasznie przepraszam za mój... stan. Właściwie później kładę się spać, ale wygląda na to, że zasnąłem nad lekturą.
- Proszę sobie nie sprawiać kłopotu panie doktorze - powiedziała odruchowo mimo tego, że jego pytanie rzeczywiście uświadomiło jej kłujący głód. Widząc zawiedzione spojrzenie mężczyzny poddała się - Będę bardzo wdzięczna za herbatę.
- Już, oczywiście - odparł rozpromieniony - Proszę tymczasem na górę do mojego biura. I bardzo proszę mi wybaczyć panujący tam bałagan.
Gdy weszła po krętych i skrzypiących okropnie schodach na piętro drzwi były otwarte wyłącznie do biura. Nie była pewna, czy chce tu wchodzić. Podróż była długa. Chciała już wiedzieć. Uspokoić się. Mieć świadomość, że jutro rano wróci autobusem powrotnym. A nie wkraczać w świat doktora Newta. Zajrzała jednak do niego. A określenie “bałagan”, którego użył było naprawdę delikatne. Biuro mimo iż było bardzo dużym pomieszczeniem, sprawiało wrażenie strasznej ciasnoty. Całość pomieszczenia była zagracona papierami, książkami, prasą, a nawet fiolkami i słoikami z jakimiś preparatami. Przez pokój prowadziły trzy szlaki wręcz. Jeden prowadził do biurka przy oknie, drugi do potężnego regału z książkami, a trzeci do polówki, obok której paliła się mała lampka nocna.
- Herbata zaraz będzie - usłyszała za sobą jego głos - proszę, proszę... o tędy - rzekł prowadząc ją w stronę biurka gdzie okazało się, że pod jednym ze stosów papierów było ukryte drugie krzesło. Ręką zgarnął wszystkie zalegające na blacie papiery, oraz butelkę po syropie klonowym, w którym cokolwiek pływało, bynajmniej nie miało barwy syropu i postawiwszy na środku talerzyk z herbatnikami i wyglądającym całkiem świeżo ciastem, odsunął krzesło by mogła usiąść. Potem usiadł po drugiej stronie biurka i... milczał z uśmiechem się jej przyglądając. Nie wydało jej się to niegrzeczne, ale ostatnią rzeczą jakiej dziś potrzebowała to krępujące milczenie.
- Wspominał pan doktorze o przyczynach, z powodu których uważa pan, że jestem TĄ właściwą Mirandą.
- Ach, tak... chwileczkę -
to powiedziawszy wstał i skierował się do swojej polówki obok, której leżała sterta czasopism - Gdzieś to tu miałem... Widzi Pani... Sporo czytałem o wydarzeniach jakie miały miejsce na wyspie Acadia. To bardzo interesujaca historia. Tak bardzo wręcz, że aż niemożliwe by całość wyssano z palca.
Skrzywiła się po tym wstępie.
- Strasznie mi trudno powstrzymać ciekawość i jeśli mi się to nie uda, to proszę mnie po prostu zrugać. Wszak nie zaprosiłem tu Pani by zamęczać pytaniami... No do licha... gdzieś to tu było... W każdym razie w prasie padło pani imię i nazwisko jako jednej z tych, którym udało się opuścić Bass Harbor. Tym sposobem, udało mi się do Pani dotrzeć. No ale nie o tym chciałem... kurier ellsworth... nie... nie to. W zeszły poniedziałek załoga jednego z kutrów wracających z morza, dostrzegła mężczyznę leżącego wśród kamieni na wybrzeżu. Bali się, że nieboszczyk, ale się mylili. Zabrali go i prznieśli do lekarza. Do mnie znaczy. Mężczyzna był cały blady i siny z wychłodzenia i wycieńczenia, ale widać było już na pierwszy rzut oka, że żywy. Odziany w podarte i zniszczone ubrania, na których w kilku miejscach dostrzeglem krew. Bardzo zarośnięty. Może z któregoś kutra z innych miast wypadł, sobie pomyślałem. Choć na rybaka nie wyglądał. Ubranie może i zniszczone, ale na pewno nie stare. Przyzwoity materiał. Choć nie wiem czemu nadpalony. I buty niezgorsze. Z miasta ktoś najpewniej. Niestety nic innego przy sobie nie miał. No ale poprosiłem, by popytano w sąsiedztwie czy coś wiedzą. W między czasie udało mi się nieszczęśnika jakoś wyprowadzić. Gdy jednak doszedł do siebie, kilka razy tylko zapytał o... no właśnie chyba Panią i nic więcej nie udało mi się od niego dowiedzieć. W okolicy nikt nic nie wiedział, aż tu nagle dotarła do nas informacja o Acadii. Strzęp zaledwie, no ale połączyłem kilka kropek i zaczęło mi coś powstawać. Policjanci chcieli go jak włóczęgę wywieźć do jakiegoś azylu, ale powiedzialem im że jes jeszcze zbyt chory. Rozumie Pani. Poprosiłem na poczcie o... no. Mam! - rzekł entuzjastycznie i podszedł do niej kładąc na biurku gazetę - O tu. “W dwa dni przed tajemniczym incydentem aresztowani zostali w Barr Harbor przyjezdni czterej mężczyźni o czym poinformowano policję w Bostonie. Nam udało się ustalić tożsamość wszystkich czterech. A byli nimi: Solomon C., wielebny John M., Norman D., oraz James W..” I coś mnie tknęło. Wielebnego wykluczyłem na samym początku. Co do pozostałych trzech sprawa wymagała ode mnie trochę poszukiwań. Ale... znalazłem - pochwalił się z uśmiechem i pokazał jej numer Gońca Bostońskiego o dacie sprzed miesiąca - Proszę spojrzeć. “Grupie śledczych z Waszyngtonu udało się we współpracy z policją aresztować nieuchwytnego do tej pory Johna “Siekierę” Thomsona” ściganego za liczne morderstwa i napady z bronią. Akcją dowodził młody funkcjonariusz nowo powołanego do życia biura śledczego, agent Norman Dufris”. Proszę. Tu jest jego zdjęcie. Oczywiście pewnym być nie można, jak to ze zdjęciami, w zasadzie w ogóle prawie go tu nie widać... ale jak na mój gust, to chyba jego wyłowili nasi rybacy.
Miranda milczała. Chyba długo, bo doktor zdążył wyjść i wrócić z herbatą. Ona w międzyczasie pośpiesznym wzrokiem omiatała treść artykułów. I zdjęcie. Na zmianę. Nawet nie czytając. Zaledwie wychwytując pojedyncze słowa. Tylko upewniając się. Serce biło jej coraz szybciej i szybciej. Miała się oszczędzać. Nie denerwować. Ale jak to możliwe? Przecież wyjechał dawno temu... Przecież...
- Soku do herbaty? - zaproponował doktor.
Kiwnęła głową. Sięgnęła następnie po filiżankę i upiła nieco. Zbyt pośpiesznie bo usta sobie sparzyła. Wzięłą herbatnika rozgryzając go szybko i przełykając nerwowo. Krusząc większą część ciastka w dłoni.
- Mogę go zobaczyć?
- Oczywiście -
doktor przytaknął - Właściwie nic mu już nie jest. Po prostu zachowuje się jakby nic go nie dotyczyło. Od tamtej pory nic nie powiedział. Zwykle po prostu stoi przy oknie i wygląda na wybrzeże. Na zewnątrz nie wychodzi. Już mi siostra Rosy głowę suszy, że przybłędę żywimy... Proszę za mną.
Wyprowadził ją ze swojego biura, po czym zeszli na dół. Czuła, ze serce jej mocniej bije. Nawet nie wiedziała dlaczego. W głowie w ciągu tych kilku chwil wrył się niewyraźny zarys konturów twarzy Normana. Tyle lat...
Zatrzymała się.
Doktor obejrzał się na nią nie rozumiejąc w czym rzecz. Nie spodziewała się, że zrozumie. Musiała sama... Poszła. Przeszli przez salę zabiegową i dalej na tyły domu. Pan Newt otworzył drzwi z klamki. Zobaczyła go. Nie spał. Tak jak wspominał doktor. Stał przy oknie i wyglądał przez nie. Gdy weszli do środka, powoli odwrócił się w ich stronę i spojrzał na Mirandę. Jakby z ulgą. Po chwili uśmiechnął ciepło.
- Miranda...

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=OtDx5oHF_UQ&feature=related[/MEDIA]

Turkot generatora znajdującego się na balkonie latarni był jak muzyka. Dysza zapluwała się co jakiś czas przez kilka długich jak wieczność sekund, trzymając nadal w napięciu. Tempo silnika jednak pozostawało niezmienne i żarówka kontrolna, którą pociągnął na parter latarni żarzyła się jasnym, oślepiającym światłem. W powietrzu czuć było zapach paliwa. Norman czekał z przymknął oczy uśmiechnąwszy się do siebie.
- Tak Bruce... - powiedział do nieustającego w zamiarach zniszczenia piwnicznych drzwi swojego ostatniego kompana - To co zrobią z wami James i Samantha nie spodoba Ci się. I nic na to nie poradzisz. To koniec. To już nie zależy od nas.
Wyjrzał przez szparę za okno. Zmierzch już zapadł na dobre.
- Teraz to na ich barkach spoczywają losy Bass. Może też Maine. Może też nawet całego świata - rzekł z pewnym rozbawieniem - Na pewno naszego życia. Albo Ty, albo ja, Bruce. Tego możemy być obaj pewni. Pytanie, czy Twoi przyjaciele przyjdą spróbować to zmienić. A wierz mi... - urwał na chwilę przypatrując się czemuś w ciemnościach nocy. Sięgnął po latarkę i skierował ją w stronę skalistego podejścia do latarni. Ludzkie sylwetki. Mnóstwo. Mieszkańcy Bass - przygotowałem się Poćwicz.

Glify mimo swej niedokładności zdawały się przez pewien czas zdawać egzamin. Z nieruchomego tłumu mieszkańców mało kto miał dość siły by przebić się przez zaklętą w normanowych bohomazach magię. Wesson rozprawiał się z każdym z nich. Szeroki kaliber i duża siła powalająca umożliwiały Normanowi na oszczędne gospodarowanie amunicją. Zabijał ludzi z przerażającą i trochę fascynującą wprawą. Jednego po drugim. Kobiety również. Dzieci również. Położył trójkę Virgilów i rodzinę Fishera. Ciemność kłębiła się w ich ciałach. Nawet nie poczuł kiedy zaczął płakać. Po prostu robił to co do niego należało. Determinacja jednak musiała dotyczyć także Adumbrali, bo z każdą chwilą atakujących robiło się coraz więcej, a naboi mniej. Opętani przez Ciemność ruszyli większą grupą. W mroku mignęły sylwetki kogoś... chyba ludzi Evansa. Drewniane ściany domu latarnika zadrżały od wściekłych uderzeń. Glify straciły moc. Norman uciekł do parteru latarni i zamknął za sobą wszystkie drzwi. Chwycił przygotowany wcześniej młotek, deski i gwoździe. Ataki Bruce’a odmierzały kolejne uderzenia młotka. Stąd wyjścia były cztery. Jedno wiodło krętymi schodami na szczyt budowli. Drugie, mocno już sfatygowane wyjście piwniczne nadal znosiło razy jakimi okładał je Bruce Wright. Trzecie wiodło na zewnątrz. Zabite wielokrotnie deskami zaczęło przyjmować pierwsze ataki Adumbrali. Czwarte łączące latarnie z domkiem latarnika były najsłabiej zabezpieczone. To tu jednak agent zamierzał bronić się najdłużej. Okrąg z lamp i latarni celował jasnymi wiązkami we wszystkie otwory jakimi demony mogły się do niego dostać. Stał na środku i załadował do broni ostatnie sześć pocisków. Ładunki z magnezją czekały przygotowane do użycia. Żarówka testowa skrzyła się jasno.

Nazywam się Norman Dufris. Nazywam się Norman Dufris. Nazywam się Norman Dufris.

Walenie przechodzi w jakąś potworną kanonadę. Odpadają pierwsze deski od naprędce zabitych drzwi do domku latarnika. Nazywam się Norman Dufris. Boże dopomóż mi. Boże wybacz mi. Jezu, Jezu, Jezu... Przecież ja nie chcę umierać. Nie chcę tu w ogóle być. Górna dykta drzwi wpada do pomieszczenia. Teraz już widzi ich wyraźnie. obojętne twarze. Mrok kłębiący się w ustach i oczach. Macki ciemności chciwie pełznące w jego kierunku. Norman cofa się w pierwszym odruchu. Chłód pojemnika z magnezją przypomina mu jednak, że nie... jeszcze nie... Zasobnik rozbija się o framugę rozsypując szary proszek na całe wejście. Huk wystrzału z Wessona tylko o ułamek sekundy uprzedza oślepiający rozbłysk jasności. Niesłyszalny dla ludzkiego ucha wrzask przeszywa powietrze gdy na podłogę upada kilka czarnych kamyków. Przez wykrzywioną strachem, spoconą twarz Normana przechodzi grymas ulgi. Magnezja działa. Zabrawszy ze sobą jedną z lamp wycofuje się na pierwsze stopnie schodów i przygotowuje następny zasobnik. Zawiasy drzwi piwnicznych i frontowych rozlatują się prawie w tym samym momencie. Z domku latarnika wyłaniają się następni Adumbrali.
- Won!!!!
Drugi zasobnik rozbija się o podłogę parteru. Iskra z wystrzelonej kuli ponownie sieje zniszczenie w szergach Ciemności. Jednemu z odzianych w grubszy sztormiak demonów udaje się przetrwać rozbłysk. Przewraca się jednak na schody próbując sięgnąć nóg Normana. Kopniak zrzuca go na środek między lampy gdzie jest już Bruce. Konstabl ma ręce zdarte do białej kości. Krew spływa po nich gęsto i wartko. Mina dawnego kumpla jest zupełnie obojętna. Trzeci zasobnik magnezji wysyła go z powrotem do otchłani. Potem czwarty, piaty i ostatni. Wesson upada na stopnie schodów za pędzącym na szczyt latarni młodym agentem. Szybko zostaje zadeptany przez liczne stopy.

Norman wypada na balkon latarni. Wielka lampa nadal celuje swój przeszywający strumień gdzieś w środek lasów Acadii. Przelotna myśl, by odwrócić latarnię na zejście na schody. W ten sposób przeżyje. W ten sposób napewno będzie żyć. Zamyka klapę i kładzie się na niej. Teraz już tylko jego ciało i grawitacja są jego jedynymi brońmi. Odwrócić latarnię. To tylko chwila, jedna chwila i ocaleje.

Nazywam się Norman Dufris. Nazywam sie Norman Dufris. Nazywam się Norman Dufris.

Nie. Chcę żyć! Chcę żyć do cholery! To nie ma sensu. Oni już nie żyją. Poszli do samego serca. Weszli tam i już nie żyją, a Ty możesz się uratować! W Bass nie ma już nikogo. Nikt nie ocalał! Dla kogo Ty to robisz???


Niezdecydowanie prysło. Ciało agenta cieżko spoczęło na podrygującej od kierowanych od spodu uderzeń, klapie. Norman westchnął i uśmiechnął się ciepło.
- Miranda...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 30-01-2012 o 23:56.
Marrrt jest offline