Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2012, 00:46   #206
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Droga przez las trwała nie wiadomo ile. Mogła to być godzina lub tylko dziesięć minut. James skupiony na tym co się ma stać, nie czuł upływu sekund, minut, godzin. Jakby czas się zatrzymał i pochylił nad wyspą. Szedł z rękoma opuszczonym wzdłuż tułowia w rękach niosąc przedmioty z garażu Reda. Drzewa stały smutne i przestraszone. Ściółka chrzęściła pod miarowym krokiem butów. Nie szedł ani jak baran prowadzony na rzeź ani jak Szymon z Cyreny. Na spotkanie ze śmiercią szedł dumnie wyprostowany i tylko w w spoconych dłoniach i suchym gardle czaił sie ten sam strach, który przeglądał się w jego dziwnie zmienionych oczach. Błyszczały. Nie łzy. Nie odblask pochodni. Nie zalewający czoło pot. I nie zwykły strach, który stał się jego najlepszym przyjacielem. Lęk. Że nie jest gotowy na śmierć. Ze cała jego skulona dusza wyrywała się z ciała z głębi wnętrza niespokojnie zerkając z pogrążonego w mroku serca na świat przez drugą stronę lustra oczu.

Schodzili w dół. Leśny teren opadał coraz niżej aż znaleźli się w dolinie tonącej w mroku. Jak mówił Złamane Wiosło była to Dolina Cienia. Zza głazów razem z Samanthą, Wiosłem i Larksonem obserwowali przez lornetki jak w blasku księżyca snuły się między kamieniami mieszkańcy Bass Harbor. Nie jak ludzie. I nie jak zwierzęta. Jak trudny do określenia tłum perfidnie inteligentnych istot uwięzionych w ograniczonych ludzkich ciałach. Spoglądały w stronę klifu. Latarni. Tam gdzie Norman Dufirs heroicznie walczył o światło. Ich promyk nadziei. Zarys wieży jak zgaszony knot świecy na tle brudnego nieba sterczał na skale symbolizując samotność tego człowieka, co w pojedynkę brał się za rogi demonów. Musiał żyć. Musiał. I tak przecież musiało być, bo głowy zarażonych jak w transie wypatrywały w tym samym kierunku. Na latarnię. Jakby widziały to czego oni nie mogli dojrzeć. Musiał walczyć. A może już zginął? Dlaczego demony tkwiły przy bramie?! Dlaczego nie jakby cierpliwe gapiły się w ciemność? Były spokojnym obserwatorem czy równie strwożonym kłębkiem nerwów? A latarnia uparcie trwała nieożywiona. Nieruchoma, posępna i martwa. Już ruina czy jeszcze stos czekający by wystrzelić ku niebu żywym ogniem?

Teraz każda sekunda była niekończącą się pauzą. Spowalniała. A krew coraz szybciej tętniła w skroniach, gdy panika zaczynała wchodzić na plecy Walkera. To koniec? Nim się zaczęło?

Blask oślepił przyzwyczajone do ciemności źrenice, gdy światłość uderzyła strumieniem w polanę. Wraz z jasnością wlało w serce radość. Mieli szansę. Norman żył. Uratował ich, a przynajmniej skazując siebie na nierówną walkę dał im płomyk nadziei. Cień szansy. Jedyny moment w którym mogą osiągnąć to do czego żyli. Ich dotychczasowe życie zatrzymało się w momencie do którego odstało od chwili narodzin. Powołani do rzeczy niemożliwej mieli w swoich słabych rękach losy wyspy, kontynentu, świata. Demony jak na komendę ruszyły na spotkanie Dufisa. Ich wściekłość i potęga biła na odległość rządzą mordu. A oni nie mogli pomóc temu, który się poświecił. Nie. Mogli! Mogli pokonać Bramę! Musieli! Jedyna szansa. Trzydzieści minut. Tyle mieli czasu.

Na znak Larksona jak duchy zsunęli się w głąb doliny.

Polana była znajoma. Ze snu Adriana. Tym razem drzewa stało nieruchomo okalając zieloną połać trawiastej łąki i tylko płomienie pochodni tańczyły na tle czarnego nieba. Przyroda znieruchomiała i tym co się ruszało między pniami okazały się Adumbrali, co zostały na straży. Zarażeni ciemnością – ludzkie marionetki w rękach demonów – wyszły im na spotkanie. Nie było ich wielu. Niegdyś zwykli ludzie. Bliźni. Staruszkowie, kilka kobiet i dzieci. Dzieci. Czy nie zadrży mu ręka w rytm serca gdy będzie musiał podnieść na nie rękę? Nie. Bo w ich malutkich, wątłych sylwetkach kłębiły się demony. Wypełniały je szczelnie pradawnymi siłami nieugiętego zła zagnieżdżonego się w ich niewinnych ciałach. Walker ruszył z miejsca na spotkanie dwóch pierwszych wraków. Starowinka z dużymi oczyma, z których wylewał się mrok oraz ustami z których unosiła się gęsta smuga czarnego dymu co drgał i zwijał się na boki własnym życiem. Z początku szedł wolno, lecz pewnie, sprężystym krokiem przyspieszając z każdym kolejnym. Jakby potrzebował rozpędu pewności siebie. Kiedy był całkiem niedaleko juz biegł. Poprawił w dłoni uchwyt sękatego kija pochodni. Ogień zajadle trawił sam siebie rozwiany jak końska grzywa w pędzie pod oporem zimnego powietrza być może ostatniej lub raczej wiecznej nocy. Trzy metry. Dwa. Demon wystawił ręce i otworzył szeroko usta. Szczęka osunęła się dużo niżej niż powinna. Z czarnego jak czeluść studni bez dna gardła wystrzeliły mroczne macki Adumbrali. Lecz demon zamarł w miejscu skamieniały. Znajomy odgłos grzechotki już płynął zza pleców Walkera a wraz z nim miarowe rytmy znajomej indiańskiej pieśni. Osadził demony w pół kroku.

Pochodnia uderzyła w twarz staruszki przewracając ją na ziemię. Kolejny zamaszysty cios płonącego oręża wraz ze snopem iskier skosił małego chłopca. Dźwięk jaki wydał z siebie był nieludzki. Poprawił obcasem miażdżąc czaszkę dociśniętą do głazu. Może chociaż dusza zazna ukojenia, pomyślał James, gdy mózg zachlapał ku spodnie.

W ostatniej chwili uniknął wystrzelonej macki demona w przebraniu rybaka. Odskakując na bok widział katem oka jak w kamiennym kręgu zalanym światłem latarni Złamane Wiosło tańczył spiwając szamańską mantrę. Larkson zajął się tym, który zagrażał Walkerowi. A Samantha? Była. Żyła. Walczyła.





Dzięki indiańskiej pieśni walka była krótka. Weszli w krąg kamieni. Ustawione były na sztorc, centrycznie czarne obeliski, a wewnątrz pierwszego obwodu były mniejsze. Tworzyły drugie koło. Lodowaty jęzor zimna przeszył na wskroś ciało Jamesa przejmując go do szpiku kości, gdy tylko znalazł się między kamiennymi okręgami. Nie wiedział czy to był inny wymiar czy po prostu to strach, który ze zdwojoną siła uderzył w jego rozpalone adrenaliną ciało. W jednej chwili chciał uciekać. Lecz ten sam strach skutecznie go sparaliżował. W centrum kręgu, którym była Brama Ciemności, działo się cos nadprzyrodzonego. To było widać i czuć. Cos miało stać się złego, natychmiastowego i nieodwracalnego. Potężna moc pierwotnego zła zdawała się nie mieć równej sobie siły, która mogłaby ją ujarzmić. Jakby byli naiwni! Spojrzał na Samanthę. Była symbolem życia. Wiedział, że nie będzie mógł jej pomóc. Ochronić. Że jest za późno. Będzie? Chciał. Miał ochotę. Ją pocałować. Aumbrali wychynęły z czeluści otwartej bramy... Nie jest za późno! Trzepaniu rzęs przestraszonej kobiety i łomotaniu serca Wakera zawtórował szum skrzydeł. Oto sowa wzbiła się z podniesionej ręki Larksona rzucając się zajadle na demony! Odwieczne duchy znieruchomiały tak samo jak wszystkie mięśnie Jamesa.

- Teraz! – krzyknął Złamane Wiosło poświęcając się bez reszty rytualnemu tańcu.

Więc to jeszcze nie koniec? Więc Brama Otwarta a rytuał się nie skończył? Syn senatora nie nadążał i tylko ponaglenie Larksona do walki wyrwało go z paraliżu, gdy zdał sobie sprawę, że w stronę zalanego światłem kręgu na samotnej polanie ze wzgórz zaczęły napływać rzesze zarażonych ciemnością.

Oderwał się od myśli i strachu przecinając je jak miecz gordyjski, co sprawdziło się przynajmniej w kwestii zwątpienia. Walker wybiegł z kręgu z ulgą rejestrując zmianę temperatury na przyjemny chłód nocy, który w porównaniu z nagim mrozem wnętrza kręgu obelisków był jak ciepła letnia bryza. Dopadł do kanistrów, które taszczył z Bass Harbor. Rzucił jednym daleko na lewo a sam zaczął biec w przeciwnym kierunku. Był szybki. Kiedyś grał w akademickiej drużynie basebola. Teraz z benzyną, niczym od bazy do bazy, biegł rozlewając płyn od drzewa do drzewa. Długo to trwało! Za długo! Nie zdąży! Smród charakterystycznego oparu drażnił mu nozdrza, a on witał go w uniesieniu z przyjemnością. Nie zwracał uwagi na już całkiem blisko będące demony. Zakreślając połokręg wdłóż linii drzew okalających polanę biegł w rytmie wypełniajacej Dolinę Cienia rytualnej muzyce i dopadł do drugiego, pełnego baku. Przed nim było drugie tyle do zrobienia. Lakson i Smantha musieli powstrzymać te demony, jeżeli wyjdą z lasu nim on skończy dzieło. Jedna iskra. Jeden płomień. Jedna nadzieja rozpali pierścień ognia. Cieśnienie i indiańska muzyka wypełniały mu uszy, głowę, w jej rytmie biegł dalej nie zwarajac uwagi, żę benzyna w potrząsanym w naprędce karnistrze zalewa mu rękawy i koszulę. Wznieci ścianę jasności, która ochroni ich przed ciemnością. Już nie modlił się. Działał. Wierzył w to. I miał nadzieję. Że ogień miłości pokona piekielne zstępny Szatana. A on w tym pomoże pistoletem racowym w rytmach indiańskiej grzechotki. Nie było mu wszystko jedno, lecz wiedział, że jeśli zginie w płonieniach oddając życie za te całego świata, zyska życie wieczne, tracąc jedynie ciało.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 02-02-2012 o 00:51.
Campo Viejo jest offline