[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=MkT2wW3-1jQ[/MEDIA]
Czarna Latarnia
Jans Zingger przed wejściem do cieszącej się w pewnych kręgach złą sławą spelunki rozejrzał się, w tym dwukrotnie za siebie. Nie spieszył się zbytnio z wejściem. Ostentacyjnie podrapał się po tyłku, mimo że chłód kąsał po łydkach. Lustracja wypadła pomyślnie. Nikt go na szczęście nie śledził. Jedynie paru przechodniów szybkim krokiem spieszyło ku ciepłej izbie i misce jadła.
Zadowolony z siebie Jans wciągnął w nozdrza smród dzielnicy.
- Aaach - wyszeptał niemalże z czułością.
- Łojanki, moja mała ojczyzna.
Zaraz jednak wzrok mu się wyostrzył, przybrał marsową minę i splunął do rynsztoka. Miał swoją reputację.
"Przezorny zawsze ubezpieczony, a blagi nigdy za mało" - jak mawiał świętej pamięci Mathias Zingger, ojciec Jansa. Dziwnym trafem grabarz.
Ostatnimi czasy w Talabheim wrzało jak w ulu. Posypało się parę głów. Skalp w tym ulu robił dotąd za trutnia. Jak się miało okazać już niebawem miał zostać pszczółką.
Skinął głową na powitanie Wildhoeltzowi:
- Wilhelmie, drogi mój przyjacielu - rzucił wesoło Jans pragnąc ukryć zdenerwowanie ilekroć spojrzał w facjatę ochroniarza.
- Marzniesz jak widzę. Nic to.. - paplał dalej
- porzuć psią służbę. Ja Cię zatrudnię w charakterze wykidajły i egzekutora długów w jednym. Płacę nie najgorzej. Tylko jeden warunek, musisz mi od czasu do czasu przygrywać na cytrze. Zainteresowany?
Nie oczekując odpowiedzi - Wild nie był krasomówcą ani melomanem - wszedł do dusznej sieni.
*
Usiadł przed braćmi "skurwysynami". Tak brzmiało robocze miano braci Voldtów. W pierwszej chwili chciał zdjąć kapelusz, toteż rozejrzał się gdzie mógł go położyć. Ufajdolona lada, pogniłe krokwie, na których siadały codziennie roje much. Kapelusz z cichym westchnieniem właściciela wrócił na głowę.
Gdy Kurt wyłuszczył z grubsza sprawę, brwi Jans podniosły się wysoko. Bezwiednie sięgnął do swego kislevskiego wisiora na szyi. Ostatnio wchodziło mu to w nerwowy nawyk.
Bracia oczekiwali w napięciu odpowiedzi pasera. Dostali ją wkrótce:
-
Kurwa, jak babkę z Taalgradu kocham - wyrzucił z siebie Jans.
- To jest awans, tak? Silnorękim Pana Burtheizena zostałem, czy jak? Znaczy, że Was chłopaki zwolnił? Nie może być? Obu? - zaszydził.
Gdy Szczerbaty chwycił za nóż, Łysol powstrzymał braciszka i przecząco pokręcił głową. Jans się rozluźnił.
"Nie, dziś nie umrę" - przebiegło mu przez głowę.
-
Tylko spokojnie. Jak chcieliście mnie zarżnąć, to trzeba było się na Nord pofatygować do mnie na kwaterę - warknął Jans pewien swego.
- Ale do rzeczy. Do rzeczy. Panu Burtheizenowi się nie odmawia. Tak mówią na mieście. Choć właściwie można też jak mówią przekupy na targu, lecz tylko dwa razy. Pierwszy i ostatni, he, he. - Postaram się - spoważniał zaraz paser. -
Cudu nie obiecuję, powęszę. Popytam znajomych, rodziny, kochanek. Dowiem się i wrócę, ale - zawiesił głos. - żądam zwolnienia podatkowego od mej działalności na stosownie długi okres. W razie efektów mego śledztwa. Pan Burtheizen jest szczodry dla swoich ludzi, donieście mu moją suplikę - błysnął zębiskami. Słowo "suplika" poznał z tomiszcza, które sprzedał mu ćpun żak w zamian za "Krwawe Łzy", tanie paskudztwo.
-
Czy też chcecie, żebym dla pewności zapisał? - powiódł wzrokiem po tępych mordach.
Gdy skończyli ceregiele, ukłonił się sztywno.
-
Jeśli to wszystko, to żegnam familię Voldtów. Ukłony dla Waszych matek i żon. Wybaczcie, ale na wódkę umówiony jestem. Z kurwą, czarodziejem i strażnikiem miejskim konkretnie. Zatem żegnam i do zobaczenia niebawem.
Wstał i skierował na stancję. Umówił się ze znajomymi, a trzeba było śniegu do miski znowu nasypać dla ochłody gorzałce. Carolus był nowy w mieście, trzeba było się postawić.
Idąc przez ciemne uliczki Łojanek, Skalp mruczał raz po raz:
- W ładną kabałę wpadłeś, kochanieńki. Niebywałą kabałę.