Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-02-2012, 23:26   #208
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ASj81daun5Q[/MEDIA]

Mężczyzna szedł pomiędzy spadłymi liśćmi i wspominał. Jego kroki szurały w roślinności pokrytej szronem od pierwszych przymrozków.

Widział koszmarne sceny sprzed wielu lat tak, jakby to wszystko wydarzyło się dzisiaj....


Walczyli tam, w zapomnianym kręgu, przeciwko pomiotom wypełzającym przez bramę Ciemności. Czwórka ludzi połączonych przez przypadek i zły los. Teraz stawiali na szali swoje życie i zdrowie psychiczne, by zamknąć przeklętą bramę.
Tylko noc, sowy i odległe gwiazdy migające na firmamencie były świadkami ich tytanicznych zmagań. Nikt z nich nie wierzył, że mają szansę. Nikt.


Ogień płonął. Bezkształtna ciemność próbowała przedostać się przez krąg płonącej benzyny. Złamane Wiosło grał swoją melodię, a wypuszczane przez Larksona sowy spadały co jakiś czas w dół unosząc w szponach wijącą się ciemność. Ciemność, która czmychała przed cieniem rzucanym przez skrzydła nocnych drapieżników. To dawało im odrobinę przewagi. Lecz demonów przybywało. A rytuał miał być długi i wyczerpujący.


* * *


Myśli Normana kierowały się w stronę dziewczyny z sąsiedztwa, która stała się jego iskierką nadziei w szaleństwie.
Leżał na szczycie morskiej latarni przyciskając klapę w podłodze swoim ciałem i wsłuchując się w nieludzkie dźwięki wydawane przez adumbrali. Fizycznie te potwory nie mogły mu zagrozić. Ale miały też inne zdolności. Nadprzyrodzone moce, przy których człowiek był jedynie liściem niesionym na wietrze. Bezsilnym obiektem, miotanym kaprysem potęg, których nie był w stanie zrozumieć.

Durfis zrozumiał, że jest źle, kiedy chaotyczne dźwięki z dołu przeszły niespodziewanie w dziwne, coraz bardziej tonalne crescendo. Szaleńcze, jękliwe zawodzenie słyszalne gdzieś na pograniczu pola słyszenia. Dopiero po chwili człowiek na szczycie morskiej latarni poczuł, że dźwięki ucichły. Za to pojawił się nieludzki wręcz ból w uszach, a kiedy instynkt kazał Normanowi przyłożyć dłonie do uszu, poczuł na skórze lepkie ciepło. Krew. Z uszu byłego policjanta spływały strumienie krwi.


* * *


Tracili siły i środki do obrony. Benzyna wypaliła się. Poparzenia na ręce Walkera piekły coraz bardziej. Złamane Wiosło śpiewał coraz bardziej zachrypniętym głosem. Jedyną ich nadzieją zdawało się być odległe światło morskiej latarni oraz nieliczne źródła światła. poustawiane w kręgu, wokół nich. A za nimi kłębiło się morze żywej ciemności. Setki adumbrali pełzało poza wątłą granicą lamp i ogni, jakby łączyło się w jeden wspólny organizm, jedną niewyobrażalną i potężną istotę, przy której grupka ludzi była niczym mrówki na trasie rozpędzonego bizona.

Brama została otwarta. Przez nich! I teraz tylko krok dzielił ich od połączenia się z napierającą, wszechogarniającą, budzącą grozę ciemnością. Tylko krok.


* * *

Norman krzyczał z bólu, lecz nie słyszał swojego krzyku. Odpełznął od klapy, znacząc podłogę kroplami krwi. Oparł się o zimną ścianę i spoglądał na unieruchomione światło latarni.

I wtedy ze zgrozą zorientował się, że nie jest w środku sam. Że tam, w rogu, pośród cieni stoi jakiś mężczyzna. Ubrany w sztormiak starszy mężczyzna, którego wzrok Norman tak dobrze znał. To właśnie te surowe spojrzenie było niczym wiatr w żaglach, który wyznaczył mu kurs z daleka od rodzinnego domu.

- Ojcze – powiedział Dufris, chociaż nie słyszał swoich słów.

I wtedy starszy Dufris wyszedł z cienia. Z otwartych ust upiora sączył się czarny, zwijający się dym. Wyciągnięte w stronę syna ręce zmieniały się w macki ciemności.
Przełamując resztki ludzkich odruchów syn wyjął broń i zaczął strzelać. Nie miał wyjścia. Nie miał wyboru. Nie słyszał huku broni.

Kule przeszły przez ciało, nie czyniąc mu krzywdy. Bo to nie było już ciało, lecz wstęgi przeklętego, demonicznego dymu.

Jedna z kul zrykoszetowała i trafiła w zwierciadło skupiające światło latarni. Pęknięte szkło posypało się na ziemię bez żadnego dźwięku i światło na szczycie latarni w Bass Harbor znów zgasło.


* * *


Światło latarni zgasło bez ostrzeżenia. W jednej chwili jasny punkt rozświetlający ciemności lśnił, niczym gwiazda przewodnia, w drugiej znikł, jakby pochłonęła go ciemność.
Czwórka ludzi odprawiających prastary, indiański rytuał, zamarła na chwilę. Teraz od demonicznej ciemności broniły ich jedynie słabe punkciki światła.

Ciemność zafalowała. Pierwsze macki wyciągnęły się łapczywie po stawiających opór ludzi. Ochraniający Złamane Wiosło rzucili się z pochodniami, by przysmalać te lodowate, czarne jak otchłań macki. Z powodzeniem. Jednak długo by tak nie wytrzymali.

Strach, który ogarnął ludzi stał się sprzymierzeńcem Ciemności. Jakby się nad tym zastanowić strach i ciemność zawsze były ze sobą związane.

Pierwsza niepowstrzymana macka chwyciła Larksona i nim ktoś zdołał zareagować, pociągnęła go poza wątły krąg światła. Starszy mężczyzna zniknął im z oczy pochłonięty przez żywą ciemność.

Złamane Wiosło nie przerywał śpiewu.


* * *


Kiedy światło latarni zgasło w pomieszczeniu na szczycie latarni zaroiło się od wirujących wstęg ciemności. Normanowi została już tylko jedna, jedyna droga. Szarpnął drzwi na wąski taras zewnętrzny okalający szczyt wieży. Od razu uderzyło w niego przesycone zapachem soli i oceanu powietrze. Ciemność naparła na niego, runęła na bezbronną ofiarę, a Dufris uśmiechnął się i skoczył w dół, wprost do pełnego skał oceanu. Ostateczna próba uratowania życia lub duszy.


* * *


Krzyk ucichł, Złamane Wiosło upadł na kolana, a Ciemność .... zaczęła się cofać. Widzieli ją, jak wpływa, niczym nieprzenikniona rzeka, do czarnej czeluści pomiędzy dwoma głazami. Powróciło światło gwiazd, jakby ktoś rozproszył czarną mgłę wokół drzew. Lodowatą i nieprzeniknioną.

Ale to jeszcze nie był koniec. Złamane Wiosło zbliżył się do nadal otwartej bramy. Inkantując słabym już głosem indiańskie pieśni wyjął solidny, myśliwski nóż i wyrysował na lewej ręce krwawy znak gwiazdy.

- Musicie pilnować bramy – oczy starego Indianina zwróciły się w stronę Jamesa. – Musisz odszukać Siedzącego Jelenia z plemienia Komanczów. Powiedz mu, że ja cię przysłałem. Opowiedz mu wszystko. Przysięgnij, że zostaniesz tutaj i będziesz pilnował bramy!

Walker pokiwał głową.
Indianin przyłożył krwawiącą dłoń do jednego ze wzorów na kamieniu. Uśmiechnął się po raz ostatni i ..... ostre światło, niczym wybuch supernowej, zalał Samanthę i Jamesa.


* * *

James Walker dotknął palcami zimnego kamienia w miejscu, gdzie stary Złamane Wiosło nałożył swoją pieczęć. Przez chwilę uśmiechał się, słysząc szept starego Indianina. Wiedział, że ten trwał w kamieniu. Kolejny strażnik bramy. Ostatni element rytuału, o którym im nie powiedział. Dusza pieczętująca bramę.

Syn dawno zapomnianego senatora zapalił świeczkę u stóp kamienia, jak czynił to co jakiś czas, kiedy odwiedził to miejsce.

- Dziękuję, Złamane Wiosło – wyszeptał wkładając ręce w kieszeń i kierując się w stronę domu. Żona czekała tam z kolacją.

Ale to nie był koniec wspomnień. Zostało jeszcze trochę do opowiedzenia.


* * *


Pierwszy z koszmarnego snu przebudził się konstabl Bruce Wright. Ze zdumieniem zorientował się, że leży nagi, poza domem, a światło poranka razi go w oczy. Podobne przebudzenie czekało innych mieszkańców Bass Harbor.

Nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nimi działo. Wychodzili z lasów, z domów, z miejsc, w których dopadli ich adumbrali. Nikt z nich nie pamiętał, że ich ciała zostały wciągnięte w piekielną otchłań, dom żywej Ciemności i poddane torturom i męczarniom. A dzięki bólowi demoniczne istoty mogły kształtować swoją prawdziwą esencję w coś, co przypominało ludzie ciało. Łowcy polujący na kolejne ofiary, po to by ich gatunek mógł przemierzać kolejne światy i pożerać ich mieszkańców. Niektórych ludzi nigdy nie odnaleziono. Tych, których pochłonęła otwarta brama, między innymi Larksona. Ale zniknięciem samotnika nikt specjalnie się nie przejął.

Ci, których Ciemność pochłonęła najwcześniej, czasami miewali koszmary. I wszyscy, dosłownie wszyscy w Bass przez wiele, wiele lat nie gasili świateł.

Ale tego pamiętnego poranka mieszkańcy przeżyli jeszcze jeden szok, kiedy otworzyli kościół.

Później gazety opisywały to jako „Masakrę w Bass Harbor”. Przewodzący tutejszej kongregacji duchowny zgromadził się z kilkunastoma wiernymi, głównie mężczyznami, w świątyni, której nigdy nie opuścili. Wyglądało na to, że z niewiadomych powodów, ludzie utopili się wkładając głowy do wiader z wodą. Policja badająca sprawę uznała, że dali się utopić komuś, najpewniej księdzu, którego nigdy nie odnaleziono.

Poza ofiarami z kościoła służby mundurowe znalazły kilka innych ofiar morderstwa. Starszą panią, nabitą na pal przed kościołem, miejscowego rybaka z poderżniętym gardłem, kilku ludzi, którzy najwyraźniej sami zadali sobie śmierć strzelając w głowę, kilku zamordowanych w lasach. Doliczając osoby, które spłonęły w pożarze motelu pobliskiego Bar Harbor można było powiedzieć, że były to najczarniejsze dni całej Acadii. Lecz z czasem o tym zapomniano.

Pamięć ludzka bywa krótka. Na szczęście.


* * *


- W samą porę – powitała męża Lucy. – Wszystko prawie ostygło.

James uśmiechnął się do niej łagodnie. Wiele później przeszli razem, kiedy odszukiwali informacje na temat adumbrali i uczyli się nawzajem rytuałów. To ich połączyło. To i wspólna przeszłość.

- Brama w porządku?

- Tak – odpowiedział James.

Podkręcił knot w lampie i w małym, czerwonym domku w środku lasów na wyspie Acadia, w sercu rezerwatu przyrody błysnęło światło, jak drogowskaz.

- To dobrze – powiedziała „kuzynka” Lucy całując męża w policzek. – Napij się ciepłej herbaty. Wymarzłeś.

James Walker ujął żonę za rękę. Przez chwilę przyglądał się starym bliznom po poparzeniach układających się w spiralne znaki – język demonów ciemności. Pamiątka, po „wyrzuceniu” jednego z łowców z ciała dziewczyny. Bolesna i nieusuwalna.

Ale to nie ból ciała był najgorszy. Lecz ból duszy i umysłów, które pojęły prawdy, jakie większość ludzi doprowadziłyby do szaleństwa.



* * *


- Miranda – powiedział Norman Dufris wpatrując się w jej twarz.

Odpowiedziała, ale on nie słyszał. Stracił słuch, a uszkodzone po skoku do wody prawe ramię nigdy nie odzyskało sprawności. Był cieniem dawnego człowieka. Ale Miranda przypadła do niego, przytuliła do ciepłego ciała, objęła mocno i serdecznie.

Norman zamknął oczy. Chciałby, aby ta chwila trwała wiecznie.

Chciałby.....

Miranda coś mówiła. Ale on nie słyszał. Miał też problemy z widzeniem, bo pierwszy raz, od dłuższego czasu płakał....



* * *


Samantha niewiele pamiętała z wydarzeń, jakie nastąpiły po Bass i zamknięciu bramy. Wróciła do Bostonu. W końcu. Ale z czasem adumbrali powrócili w jej snach. Szukała ucieczki w alkoholu, w kolejnych używkach, w kolejnych męskich ramionach próbując nadal prowadzić życie, jakby nigdy nic. Ale nie udało się jej.

Bo wiele w życiu Sam się zmieniło, po powrocie z piekła, jakim była Acadia. Bardzo wiele.

Ból stał się towarzyszem Sam. Podobnie jak duch starego holenderskiego kaznodziei, który nie opuścił już jej ciała. Koszmarne sny doprowadziły ją w końcu do samookaleczenia. Piękne uda pokrywały stare i nowe rany. Przedramiona pocięte były bliznami, na które niewielu było w stanie patrzeć bez odrazy. Łącznie z Sam.

W roku 1923 opuściła ostatecznie Boston i wyjechała do Los Angeles, gdzie rozkręcał się coraz bardziej przemysł filmowy. Myślała, że nowe środowisko i zupełnie inny klimat ocalą ją przed samounicestwieniem. Pozwolą pozbierać w całość poszarpaną na wyspie psychikę.

Myliła się.

W czerwcu 1925 roku rzuciła się z mostu. Jej ciało wyłowiono z wody trzy dni później. W końcu, po wielu latach, śmierć przywróciła jej twarzy wyraz pięknej niewinności. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat, Samantha Halliwell miała uśmiech na twarzy.



EPILOG


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6YSh1-XuUKE[/MEDIA]

Doktor Patterman przeglądał stare biuro, które teraz należało do niego. Śmierć profesora Willburyego zmieniała dość sporo w jego życiu akademickim. Stwarzała mu nowe perspektywy i możliwości.

Większość rzeczy została wyniesiona. Przekazana rodzinie i spadkobiercom.

John Patterman usiadł na zdobnym krześle, przymierzył się do biurka.

Pukanie do oszklonych drzwi wyrwało go z podziwiania gabinetu.

- Proszę.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich goniec.

- To pokój 12C? – zapytał posłaniec.

- Tak – odpowiedział Patterman.

- To przesyłka do pana.

Zdziwiony doktor odebrał i wręczył chłopakowi dwa centy napiwku.

Obejrzał niewielką paczuszkę. Nadano ją w Bangor. Kilkanaście dni temu. Nie spieszyli się tam, na poczcie. Faktycznie, ta instytucja działała coraz gorzej.

Kierowany ciekawością otworzył pakunek. W środku było tylko małe pudełko, a w nim czarny kamyczek, który wyglądał jak kawałek żywicy.

Doktor ujął go w dłonie z ciekawością. W chwilę później wyprostował się spoglądając przez okno na zalewany deszczem park. Oczy nowego właściciela pokoju Willburyego przez chwilę odbijały się w lekko zaparowanej szybie.

Coś poruszyło się w nich. Ciemność. Zimna, bezduszna, nieludzka.

Adumbrali poczuł strach. Nie czuł szczeliny. Nie czuł Gniazda. Nie wyczuwał bramy. Ale potem, w chwilę później Łowca zrozumiał, jak bardzo zmienia to jego położenie.

Doktor John Patterman wstał sztywno i, niczym lunatyk, ruszył w stronę drzwi. Tam jednak zatrzymał się. Nie wiedział, jak ma przedostać się na drugą stronę tej dziwacznej bariery. Łowca zapuścił macki głębiej w ciało nosiciela. Uczył się....


KONIEC PRZYGODY
 
Armiel jest offline