Wiedziała, ze nie zmruży oka, i tak też się stało.
Cała noc spędziła w kącie chaty, przytulona do śpiącego niespokojnym snem księgowego z Bostonu.
Przez wyrwę w dachu, przyglądała się niebu - próbowała odgadnąć imiona obcych gwiazd, mimo iż wiedziała, że żadna z nich nie jest ich szczęśliwą. Z każdą myślą o walecznych bliźniakach wracały łzy. To ona powinna była zginąć.
Za to choćby, że poprowadziła ich na polowanie za kwintesencją zła.
Gdy ziemia zadrżał, w mgnieniu oka była na nogach.
- Walter! - szarpnęła Choppa za kołnierz zakurzonej koszuli. Sama wyglądała jeszcze gorzej w ubraniu sztywnych od zastygłej krwi brata.
Widząc że Chopp odzyskuje świadomość, nie traciła czasu - szarpiąc stanowczo za uzdę, wyprowadziła przed dom pierwszego z wielbłądów. Musieli uciekać, ale pieszo mogą nie dać rady.
Słysząc za sobą raban czyniony przez Walta, poczekała aż ten opuści budynek i ruszyła w ciemność.
Zatrzymał ją straszliwy, choć dobrze znany dźwięk. Błysnęło i zwierzę wyrwało się do kalecznego galopu, omal nie wyrywają jej ręki ze stawu. Może gdyby nie torba i broń trzymana w drugiej ręce, utrzymałaby go.
Podniosła się z piachu i potrząsając głową, jakby z uszu chciała wysypać piach, zwróciła się w stronę auta. Ktoś krzyczał, i choć wiatr zniekształcał odgłosy, była prawie pewna, że z auta ktoś wykrzykiwał to jej, to znów Choppa imię. Wydawało jej się, ze w masywnej sylwetce za kierownicą rozpoznaje Hiddinka.
W locie chwytając Choppa za rękę, biegiem ruszyła w stronę pojazdu.
__________________ Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me |