Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-02-2012, 12:44   #465
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

20 listopada 1921 roku, Wielka Pustynia SÅ‚ona w Iranie

Ciężarówka pędziła podskakując na nierównym, skrytym w ciemnościach terenie. Hiddink prowadził przed siebie, jak szalony. Zmitrężył trochę czasu, kiedy zbierał ludzi spod szpitala, a potem zatrzymał się po Emily i Waltera.

Przed światłami samochodu, w pyle mignął jakiś wielbłąd i Herbert skręcił w ostatniej chwili unikając zderzenia. Zwierzę przemknęło z boku i znikło w piasku i pyle.
Z drugiej strony pędzili ich nowi towarzysze – arabscy koczownicy z Wielkiej Pustyni Słonej. Zwinni, niczym piaskowe duchy. O nich raczej nie musieli się martwić. Konie były zwrotniejsze, niż pokraczna ciężarówka.

Samochód ponownie wyskoczył w powietrze, kiedy koło trafiło na większy kawałek skały. Potem opadł gwałtownie w dół, a wszystkim żołądki podeszły do gardła.

Za ich plecami Chad Badram znikało w pyle i kurzu. Znikało pochłonięte przez ziemię. Nie widzieli już miasteczka nie tylko przez ciemność, ale przez kłęby piasku unoszące się nad rumowiskiem. Ale to nie był koniec ich problemów!

Jakkolwiek obłąkańczo by to nie brzmiało trzęsienie ziemi ... ich goniło. W lusterkach widzieli pękającą, zapadającą się ziemię. Piekielną szczelinę, która zdawała się pędzić za nimi jak świadoma istota. Była szybsza, niż ciężarówka, która nie mogła na piasku rozwinąć pełnej prędkości. Poza tym coś zgrzytało w silniku. Prawdopodobnie burza pisakowa zapiaszczyła cylindry i tylko kwestią czasu było, kiedy samochód odmówi posłuszeństwa.

Nawet przez rzężenie silnika, zmuszanego do wysiłku ponad jego możliwości, pasażerowie i kierowca słyszeli przeraźliwy trzask zapadającej się ziemi. W pewnym momencie w oknie po lewej Hiddink ujrzał, że piekielna rozpadlina wyprzedza ich po lewej stronie i powoli skręca w ich stronę.

Może, gdyby za kierownicą siedział ktoś inny, niż Hiddink, wszystko skończyłoby się inaczej. Ale opasły wydawca był chyba najlepszym kierowcą w całej grupie, co udowodnił już kilka razy podczas wydarzeń w USA.

Nie czekał, aż te dziwnie świadome trzęsienie ziemi zagrodzi im drogę. Gwałtownie odbił w bok, wcisnął pedał gazu do samej podłogi i ruszył przed siebie.

Zdążył rozmijając się z zapadającą ziemią dosłownie o metry!

Pasażerowie rzucani na pace widzieli, jak za nimi, ślady ich kół zapadają się w głąb ziemi, spadają gdzieś, w jakąś piekielna zaiste gardziel bez dna. Szczelina przesuwała się dalej w bok, a oni oddalali się od niej z rykiem i jazgotem silnika. W pewnym momencie wydawało się im, że w tym pyle przez chwilę widzieli jakiejś gigantyczne, łuskowate cielsko, przesuwające się niczym gigantyczny czerw dalej, ale zapewne było to tylko jakieś zawirowanie pyłu i pasku. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

Ciężarówka wjechała na skalisty teren. Czuli to. Opony szarpane ostrymi kamieniami huczały jękliwie. Silnik zakaszlał głośno kilka razy, a po przejechaniu jeszcze kilkudziesięciu metrów spod maski buchnął dym i para. Smród spalenizny stanowił wyraźne świadectwo na to, że z samochodu nie będą już mieli żadnego pożytku.

Szczelina została za ich plecami. W szarówce budzącego się dnia widzieli ją - długą linię rozdarcia w ziemi i unoszący się na granicy wzroku pył w miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowało się miasteczko Chad Badram.

Ciało Borii i Leona znalazło wspólną, gigantyczną mogiłę.

A oni mogli jedynie wysiąść z samochodu, stanąć na twardym, skalistym podłożu i patrzeć za siebie z bijącymi sercami.

Po kwadransie pojawili się konni Arabowie. Najwyraźniej ludziom Mansura syna Borzy udało się tak jak i im wykaraskać z kłopotów. I co więcej, nie pozostawili ich bez pomocy w środku pustyni. To świadczyło o tym, że ich niepisany sojusz nadal obowiązywał i że obie grupy potrzebowały się wzajemnie.


* * *

Wiadomym było, że nie ma na co czekać przy samochodzie. Zabrali więc najpotrzebniejsze rzeczy i sadowiąc się na koniach, z Arabami jako jeźdźcami, ruszyli w pogrążona w szarówce świtu pustynię.

Widać było, że ich nowi sojusznicy chcą jak najszybciej oddalić się od miasteczka zniszczonego przez tajemnicze trzęsienie ziemię. Siedzieli w siodłach razem z Arabskim jeźdźcem. Widać było, że ani wierzchowce, ani ich właściciele nie są zadowoleni z dodatkowego pasażera. No, może za wyjątkiem wojownika, który dzielił siodło z Emilly.

Jechali powoli przez pustyniÄ™, coraz lepiej widocznÄ… w blasku rodzÄ…cego siÄ™ dnia.

Dziesięć minut później odkryli coś, co było kolejnym gwoździem do trumny ich morale.


* * *


Leżała pomiędzy kamieniami do połowy przysypana piaskiem naniesionym przez burzę. Widać było, że dopadł ją jakiś drapieżnik. Przyprószona piaskiem twarz Amandy Gordon wykrzywiona była bólem, a plecy głęboko poszarpane szponami, stanowiły skorupę piasku i krwi.

Ludzie Mansura wypatrzyli ją dzięki pustynnym, karłowatym sępom. Musieli zastrzelić dwa z nich, by ptaszyska oddaliły się od ich przyjaciółki.

- Nie możemy jej tak zostawić – powiedział Dwight wypowiadając na głos myśli pozostałych.

Ton jego głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości. Sam Mansur podjął się tego niewdzięcznego zadania.

- Musiał dopaść ją ghoul, jak poniosły wielbłądy – myślał na głos Walter Chopp. – To dlatego wielbłąd miał siodło całe we krwi.

Kolejny cel, by pomścić śmierć przyjaciółki. Śmierć brutalną, bezsensowną i zupełnie nieoczekiwaną. Biedna dziennikarka przeszła przez całe to piekło tylko po to, aby skończyć tak strasznie w piaskach Wielkiej Pustyni Słonej. Jak Mahuna Tulavara, jak Boria Karunin, jak Leonard Lynch i jak Amanda Gordon. Czterech wspaniałych ludzi, którzy przypłacili tego dnia życiem próbę powstrzymania czegoś, czego być może powstrzymać się nie da.


* * *


Miejscem, do którego zaprowadził ich Mansur syn Borzy okazała się być mała, otoczona ostrymi, postrzępionymi skałami dolina, której dno upstrzone było wielkimi, mieniącymi się miką głazami.

Była tam nie tylko potrzebna im woda, ale też kilka skórzanych, półkolistych namiotów zamieszkanych przez ludzi o spalonych słońcem twarzach i ciemnych, surowych oczach. Zajmowali się oni wypasaniem sporego stada kóz, żerujących na okolicznych krzaczkach i niskich, pustynnych porostach. Jak szybko się okazało, należeli oni do tego samego plemienia czy też klanu, z którego pochodził Mansur. I najwyraźniej bali się ich nowego towarzysza.

W osadzie dostali tykwy z wodą, miski z kozim mlekiem, zrobiony z tegoż mleka ser, trochę wędzonego mięsa, gotowanej fasoli i podpłomyki. Mogli zjeść, odpocząć, zebrać myśli. Zegarki wskazywały dopiero dziewiątą rano, a oni czuli się tak, jakby byli na nogach przynajmniej po kilkanaście godzin.

Młody Domenico był zaszokowany. Wpatrywał się w nich ze zbaranianym, przerażonym wyrazem twarzy. Nie odstępował Luci ani na krok, przyczepiony do niego, jak niemowlę do matki. Luca szybko ustalił, że jego braciszek nie pamięta nawet momentu pójścia po zupę. Lynch spisał się aż za dobrze. Po prostu obudził się nagle nie w swoim łóżku, lecz gdzieś, w jakiejś pustynnej siczy nie bardzo rozumiejąc, skąd się w niej wziął, ani kim są ci wszyscy dziwni, uzbrojeni ludzie. Nie wiadomo, czy Luca powinien cieszyć się z tego powodu. Czy też przeklinać los.

Po posiłku Mansur zebrał wszystkich obcokrajowców kawałek od namiotów, na szczycie jednego z niższych, najeżonych głazami wzniesień okalających sicz. Kawałek dalej, pośród kamieni, leżało ciało miss Gordon zawinięte w jeden z wzorzystych dywanów podarowanych Mansurowi niechętnie przez któregoś z pastuchów kóz.

- Tam – Arab wskazał dłonią kamienistą wyżynę która otaczała skały i sicz – trzy godziny drogi zaczynają się wzgórza, które mój lud nazywa Skałami Złych Myśli. Pośród nich ukryta jest rozległa dolina zwana Głową Diabła. Tam właśnie leży do niedawno zapomniany zamek samego Angra Mainju. Skała Demawand. Pod nią znajduje się więzienie złego ducha.

Mansur zamilkł na moment wpatrując się w dal.

- Jakiś czas temu ujrzałem ciężarówki niewiernych, które dotarły do Głowy Diabła. Szybko okazało się, że wiedzą czego szukają. Straciłem zwiadowców, którzy mieli sprawdzić, kim są obcy. W okolicy pojawiły się potworne i złe jiny. Zgodnie z legendami Demawand było kiedyś ich domem. W cieniu skały mieli swoje domy.

Mansur znów zapatrzył się w dal.

- Okazało się, że wróg doskonale się przygotował do tego, co zamierza. Jego szpiedzy juz całe księżyce temu zatruli serca naszych braci. Ukryli się pośród plemion, których zapomnianym zadaniem było strzec tajemnicy Demawand przed obcymi. Kiedy przyszedł czas walki, okazało się, że trucizna zdrady tkwi głębiej, niż sądziliśmy. Straciłem wielu dobrych ludzi i przyjaciół, straciłem brata podczas ataku na niewiernych przy skale. Okazało się, że jest z nimi odrodzony Dahak. Demon –wąż. Nieśmiertelny i władający prastarą mocą, której nie byliśmy w stanie się przeciwstawić.

Wziął kamień i cisnął nim w dół.

- Wasz przyjaciel wpadł właśnie w ręce jednej z takich renegackich grup. Tak go znaleźliśmy. Kiedy zdrajcy sprawy prowadzili go w pętach do Demawand. Jak wielu ludzi przed nim. Przez wiele dni nasz wspólny wróg odkopał wejście do świątyni, w której pogrzebano złego jina. Króla złych jinów. Potem wnosili z samochodów dziwne rzeczy – koła zębate, stalowe ramiona i elementy jakiejś maszyny. Nie widziałem jej, ponieważ nie udało nam się wejść do świątyni.

Kolejny kamyk z trzaskiem poszybował w dół stoku.

- Moi ludzie i ja uderzymy raz jeszcze. Dzisiejszego wieczora. Mieliśmy plan, wymagający małej dywersji o odciągnięcia uwagi. Jesteście walecznymi ludźmi. Czuję to. Możecie stanąć z nami do walki. Pomóc nam. Dzisiejszej nocy wróg spróbuje przebudzić zło. Jestem przekonany, ponieważ taka noc, jak dzisiaj, zdarza się bardzo, bardzo rzadko. I właśnie, jak mówią nasze legendy, w taką noc zamknięto bramę więzienie Baphometa. Pożarcie niewidoczneg księżyca. Czy, jakby to określili wasi astronomowie, zaćmienie nowiu. Nie wiedziałem nawet, że coś takiego ma prawo się zdarzyć. Ale tak mówił ludzki sługa syna diabła, kiedy go wypytaliśmy.

Kolejny kamień poleciał w dół.

- Ta noc przyniesie ostateczne rozwiązanie. Mój plan nie był skomplikowany. Zamierzałem uderzyć przed rozpoczęciem rytuału, tuż przed zmrokiem. Podzielić siły. Odciągnąć uwagę od świątyni i wysłać do niej małą grupę ludzi z dynamitem. Nie wiem, co za maszynę zbudował diabeł i po co mu ona potrzebna, ale sądzę, że jej zniszczenie jest kluczem do powstrzymania rytuału.

Ostatni kamień opuścił szarą, pobrudzoną dłoń wojownika.

- Najpewniej wszyscy zginiemy. Nie mogę zaufać mojemu klanowi, bo nie wiem, kogo zatruł syn Baphometa. Ale mogę zaufać wam. My mamy zamiar walczyć do końca. Kobieta – spojrzał na Emily – może zabrać chłopca i odwieść go w bezpieczne miejsce – przeniósł wzrok na Domenico. – A mężczyźni pójdą do walki. Zapytam się wiec was wprost. Czy pójdziecie ze mną i rzucicie wyzwanie diabłu w jego własnym grobowcu?

Pytanie zawisło w powietrzu. Teraz musieli podjąć ostateczną decyzję. Taką, od której raczej nie było już odwrotu.

Słońce świeciło nad pustynią coraz jaśniej i silniej. Dzień zapowiadał się pogodnie. Być może ich ostatni dzień w życiu, jeśli nie zawrócą.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 07-02-2012 o 12:47.
Armiel jest offline