Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2012, 12:02   #466
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Echa wystrzałów zdawały się jeszcze grać na tym pustkowiu. Nakładały się na skrzeczenie rozgniewanych przerwanym posiłkiem sępów. Stanąłem nad ciałem Amandy. Częściowo przykrył ją piasek, naniesiony przez szalejącą burzę. Pomyślałem, że wyglądała jak rozbity, rzucony w piach dzban. Zamknąłem oczy, by nie patrzyć na wyraz bólu na młodej twarzy. Inni stali przy mnie, a ja zaciskałem tylko pięści i próbowałem uspokoić oddech.

- Nie możemy jej tak zostawić. - powiedziałem. Niepotrzebnie, było to chyba jasne. Czułem jednak, że ktoś musi przerwać to milczenie.

Odwróciłem się. Piach i kamienie zgrzytały pod moimi stopami. Stanąłem obok Hiddinka, spojrzałem na niego. Moja pierś unosiła się i opadała, a dłonie zaciskały się, piekły. Było mi gorąco. Patrzyłem na Herberta, a potem na Lucę -który jednak wyglądał na nieobecnego duchem. Nie ukrywałem wyrzutu w moim spojrzeniu.

- Mieliście jej, kurwa, pilnować! - wyrwało się z mojego gardła. To był prawie krzyk. Przyczajone sępy poderwały się do lotu, zaniepokojone. Mój głos sam brzmiał niemal jak skrzek ptaka. Arabowie przyglądali się w milczeniu, jak posągi zagrzebane w piachu. Echo moich słów trwało jeszcze chwilę, a potem zgasło. Zupełnie jak mój gniew.

- Mieliście...- powtórzyłem cicho, z wrażeniem jakby to ktoś inny przemawiał moimi ustami - ...jej pilnować...

Odwróciłem się. Moja warga drżała. Kucnąłem i nabrałem garść piachu. Wyciągnąłem ramię i powoli otworzyłem dłoń, pozwalając by wiatr porywał drobiny piasku. Wszystko rozwiewało się, wszystko wracało do ziemi.

- Musiał dopaść ją ghoul, jak poniosły wielbłądy – mówił ktoś za moimi plecami. – To dlatego wielbłąd miał siodło całe we krwi.

Mahuna. Boria. Lynch. Teraz Amanda Gordon. Niewinna kobieta, przywiedziona na skraj świata by zginąć. Uwiedziona przez złą wiedzę, przez niebezpieczeństwo, przez mrok, przez tajemnice których nie powinna poznać. Poświęcona na ołtarzu misji. Tuż przed samym celem.
Oby było to tego warte. - wątpliwość szarpnęła moje serce jak pazur, którego ślady widniały na plecach dziewczyny. Dziewczyny, która zapragnęła tylko strasznej prawdy.

Jest tylko jeden sposób by się o tym przekonać.



* * *



-Niezły manewr. - Chopp przysiadł się do siedzącego nieruchomo detektywa - Od razu się domyśliłem, że nas nie zostawiasz, ale żeby aż tak... - znacząco wskazał wzrokiem arabskich jeźdźców. - Naprawdę wyrazy uznania.
- Daj spokój, Walt...- Dwight patrzył ponuro na pustynię. Chciał chyba jeszcze coś dodać, ale w końcu zamknął usta jakby zmienił zdanie. Nagle poruszył się, popatrzył na księgowego uważnie. Z nadzieją, pomyślał Chopp, widząc tę minę. Czyżby miało to być coś ważnego?

- Walter...Masz...Masz może jakieś papierosy? - zapytał Garrett - Takie prawdziwe, amerykańskie...Nie żadne indyjskie gówno zmieszane z trawą...
-Papierosy... a, papierosy... - zaczął macać się po kieszeniach. -Nie, Dwight, nie mam... Zupełnie zapomniałem o paleniu... Ale teraz... teraz kurewsko mi się zachciało. A Hiddink nie ma?
- Szkoda...- twarz detektywa przybrała znów ten nieodgadniony, szary i zastygły wyraz. Zaszklone nieco oczy znów wpatrywały się w pustynny bezkres.




* * *



Najpewniej wszyscy zginiemy.

Kamień leciał, jakby był ptakiem. Bezgłośnie, idealnie. Wszyscy przyglądali się, jak znika gdzieś na stoku.

- Najpewniej wszyscy zginiemy. - mówił przywódca wilków - Nie mogę zaufać mojemu klanowi, bo nie wiem, kogo zatruł syn Baphometa. Ale mogę zaufać wam. My mamy zamiar walczyć do końca. Kobieta – spojrzał na Emily – może zabrać chłopca i odwieść go w bezpieczne miejsce – przeniósł wzrok na Domenico. – A mężczyźni pójdą do walki. Zapytam się wiec was wprost. Czy pójdziecie ze mną i rzucicie wyzwanie diabłu w jego własnym grobowcu?

Pytanie zawisło w powietrzu. Czas decyzji. Czas decyzji, od której nie było już odwrotu.

Było jasno. Bardzo jasno. Cicho. Dwight mrużył lekko oczy, oślepione nieco bielą. Słońce wisiało nad pustynią, przypatrując się wszystkiemu z tą samą obojętnością co zawsze. Garrett siedział na nagrzanych skałach na brzegu stoku. Z daleka mógł wyglądać jak jeden z towarzyszących im Arabów, okutany zfatygowanymi nieco wschodnimi szatami. Stąd jednak widać było białą, choć zarośniętą i ogorzałą, wysmaganą wiatrem niosącym piasek twarz. Owiniętą ranę, ze szpitalnym bandażem lekko zabarwionym czerwienią. Detektyw myślał, jak piękny był to dzień. Może ostatni dzień w życiu. Taki pogodny, pełny światłości i świeżego powiewu wiatru. Pełny niezapomnianego widoku pustynnej dali, dalekich miraży gdzie z rozedrganym powietrzem grały o lepsze sceny z dawnego życia, tak odległego - jakby było snem jedynie. Złudzeniem dni, które kiedyś się wydarzały. Człowiek myślał jednak tylko o pięknie, bo decyzję podjął już dawno. Sam nie wiedział kiedy. Może nad ciałem Amandy, może gdy ocalał spod ostrza kata. Może wcześniej, podczas któregoś z niebezpieczeństw i doświadczeń, które go odmieniły.

Sam nie wiedział, w którym momencie tej wielkiej podróży przestał realizować po prostu zawodowe zlecenie, a stało się to sprawą osobistą. Sam nie wiedział, kiedy przestał być detektywem, a stał się...wojownikiem. Zrozumiał, że stał się nim - bo ani przez chwilę na zastanawiał się nad pytaniem Mansura. Odpowiedź była tak oczywista, jak to, że oddychał. Jak to, jakie nosił imię. Tak pewna, jak fakt że po dniu nastaje noc. Noc...Po pięknym dniu nastaje noc, a niesie ona mrok, ból i strach. Przynosi walkę. Każda noc, nie tylko ta która nadchodziła dziś. Ale wojownik nie zastanawia się, czy zaśnie tej nocy, czy którejś z następnych. Gdy pada pytanie o bitwę, on cieszy się pięknem dnia który ją poprzedza.

Garrett ujął spory kamień i podniósł się, pierwszy stając przy Mansurze. Popatrzył na wszystkich, a potem na przywódcę Arabów i cisnął kamień w dół.

- Have you ever danced with the devil under the pale moon light, my friend?! - zapytał Araba, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Wiem już, że tak. Ja też.. A dziś mam więcej powodów niż kiedyś, by zrobić to ponownie. Chcę iść w grupie, która zaniesie dynamit. Ta noc przyniesie zwycięzców.

Dwight popatrzył na innych.
- I wiem, że nie pójdziemy do walki sami.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline