Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2012, 19:18   #16
JanPolak
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
Wśród wrzawy i chaosu trwał zażarty bój.

Panna de Briosse ostrożnie wymierzyła i posłała strzałę ku atakującej bocianie gniado małpie. Pocisk przeszył skrzydło zwierzęcia, odwracając jego uwagę i utrudniając lot. Kolejne strzały pofrunęły zaraz, trafiając i raniąc. Małpa przebita, niczym motyl spięty szpilką botanika, opadła ciężko na pokład, gdzie na koniec dobiły ją pistolety Roberta.

Srogi bój toczył się wokół sternika. Chluśnięta przez Ryana woda podziałała! – zwierzęta opadły na pokład, tracąc zapał w atakach. Jedno z nich znalazło się pod ostrzałem de Marsaca, tańcząc pod kulami i ginąc niebawem. Do drugiego zwinnym susem dopadła Rosalinda. Musiała unikać bijących pięści i skrzydeł, zręcznie uchodząc przed coraz bardziej panicznymi ciosami. Jednak cięcia jej sztyletu były pewne – kolejne czerwone pręgi znaczyły owłosiony korpus zwierzęcia, a w końcu klinga znalazła drogę do serca.

W ciasnym kambuzie szalejące zwierzę czyniło nie lada zamieszanie. Kuk leżał nieprzytomny pod stołem, a atakujących Amerith i Anthonego przywitały latające noże, garnki i zgniłe pomidory. Żołnierz przyjął postawę szermierczą i usiłował znaleźć okazję do ciosu, sposób obejścia wymachujących wkoło błoniastych skrzydeł. Jego towarzyszka chciała ułatwić mu zadanie – zamach patelnią był silny, lecz niestety nieudolny. Amerith znalazła się w zwarciu – w śmierdzących objęciach małpiszona. Zwierzę przewróciło ją, okładając pięściami i dusząc. Panna Arth, nieobyta w ręcznej bitwie, nędznie by skończyła, lecz szybki pchnięcie oficerskiej szpady przeszyło małpie gardło. Kobieta, kucharz i kuchnia byli uratowani!

Na śródokręciu ostatnia małpa porwała kufer agenta handlowego i nie niepokojona zataszczyła go aż do burty. Gdy już chciała podrywać się do lotu nad oceanem, kula de Marsaca trafiła ją w łeb. Zwierzę spadło do wody. Niestety, wraz ze skrzynią – podróżnicy zobaczyli jeszcze, jak wysypują się z niej drogocenne przedmioty mechaniczne. „Moje towary! Moja krwawica!” – lamentował kupiec.

Walka była skończona, a radosne okrzyki i gratulacje dla bohaterów brzmiały zewsząd. „Hehe! Szepnę o was słowo w porcie, co by wiedzieli, jakie z was chojraki!” – zapewniał szyper. „Chciałbym się odwdzięczyć, ale umiem tylko gotować. A obawiam się, że mojej kuchni macie już powyżej uszu” – mówił ocucony kucharz. Majtek z bocianiego gniazda machał wesoło do Robin. Zaś agent handlowy stał osowiały, patrząc w morską toń i chlipiąc nad swymi towarami i krwawicą.

Spytany o małpy, szyper opowiedział: „Szkodniki gorsze od wszy w peruce Iberyjczyka! Złośliwe, złodziejskie, a na dodatek czasem istnego amoku dostają. Były prawdziwą plagą w Port Hope, ale odkąd je stamtąd srogo przepędzili, to się tałatajstwa tak jak teraz, po okolicy na podróżnych rzucają.”

Wybawiony od złej przygody Rover wpłynął do Port Hope. Gdy tylko minął chroniący kotwicowisko cypel, oczom pasażerów ukazała się skąpana w promieniach słońca i otoczona palmami kolonia. Kolonia była według standardów Dominium ledwo niewielkim portowym miasteczkiem. Najbliżej przybyszów znajdowała się przystań z molem, gdzie cumowało kilka małych jednostek. Na brzegu stało parę magazynowych szop i prosty budynek portu. Dalej, w głąb lądu, ciągnęły się rzędy dachów – stały tam zwykłe, drewniane, kryte gontem domki, jakie każdy widział w unijnych miasteczkach.

Po przybiciu do portu harmider i ożywienie znów zapanowały na pokładzie. Osadnicy spieszyli ku trapom, marynarze zabezpieczali swój statek, miejscowi pośpieszali witać przybyszów i wyładowywać towary. Mieszkańcy kolonii byli opalonymi ludźmi gustującymi w prostych ubraniach – zwykłe portki, koszule z podwiniętymi rękawami i proste, trójgraniaste kapelusze były tu najczęstszym odzieniem.

Na przystani rządziła Berta Hagens – kobieta w średnim wieku, obdarzona bujnymi kształtami i pełnym werwy temperamentem. Zaraz po pojawieniu się, zaczęła negocjacje handlowe z szyprem, dała burę kilku marynarzom za sikanie przy towarach, po czym zaprosiła załogę (a właściwie kazała im iść) na posiłek. Dla bohaterów również znalazło się miejsce przy stole. Na wystawionych pod portowe zadaszenie ławach czekały pieczywo i owoce o nieznanych przybyszom kształtach. Te proste potrawy popijane czystą wodą po tygodniach morskiej podróży wydawały się ambrozją! Towarzystwo jadło więc ochoczo. Szybko okazało się, że szyper, im bardziej napełnia żołądek, tym słabiej się targuje i tym lepszą cenę towarów negocjuje Berta.

W trakcie posiłku smętna postać w nienagannym, stonowanym ubiorze zawitała do portu. Był to mężczyzna w niemłodym wieku, o sztywnych gestach i twarzy prawdopodobnie nie posiadającej zdolności do uśmiechu.


Człowiek ten zamienił kilka słów z jednym z marynarzy – wykazując przy tym widoczną wyższość i dystans. Wskazał przy tym na bohaterów i z godnością się oddalił. „To Sekretarz Ludwik de Wig” – dowiedzieli się niebawem – „Mówi, że jesteście proszeni na audiencję u Wicekróla. Wiecie, prośbom de Wiga się nie odmawia.”

Chcąc, nie chcąc, ich następnym celem była posiadłości Lamberta de Gotta – Wicekróla Ultimy. Posiadłość zlokalizowana była na niewielkim wzniesieniu na uboczu osady, a droga do niej pozwalała bliżej przyjrzeć się kolonii. Miasteczko liczyło na oko mniej niż 1000 dusz, składało się w większości z drewnianych, dwupiętrowych domów typowych dla miast Dominium. Choć ulice były czyste, a większość budynków zadbana, w oczy przybyszów rzucały się widoczne niedostatki materiałów. Na przykład – nigdzie nie dostrzegali szklanych okien! Prawdopodobnie nikt nie potrafił bezpiecznie przewieźć tafli szkła przez ocean. W zamian wszystkie zabudowania miały okna zabezpieczone kratami lub solidnymi okiennicami – jak im wyjaśniono, dla ochrony przed małpami. Podobnie, prawie nie widzieli tu koni – kilkakrotnie za to spotkali miejscowych ciągnących obładowane wózki siłą własnych muskułów. Choć mieszkańcy starali się naśladować wzory z macierzystego kontynentu, szczegóły miasteczka nie pozwalały zapomnieć na jak obcym lądzie się znajduje.


Spotkani koloniści wydawali się pracowitymi i życzliwymi ludźmi, w większości skupionymi na codziennych obowiązkach. W pewnym momencie bohaterowie napotkali barczystego dryblasa w rozpiętej białej koszuli, niosącego pękate beczki. „Hejże! Świeżynki!” – zawołał – „Zawitajcie wieczorami do „Nowego brzegu!” Nie znajdziecie lepszej gospody w promieniu tysiąca mil.” Prawdopodobnie miał na myśli, że nie znajdą żadnej innej.

W końcu zawitali przed siedzibą Wicekróla. Dla kontrastu z tytułem właściciela, siedziba była ledwo drewnianym, parterowym dworkiem, jakie w Dominium stawiają średniozamożni szlachcice. Stała na uboczu, tyłem do rzadkiego lasku, w miejscu cichym i sielskim.

Zawitali w progach, lecz żaden służący nie pospieszył im naprzeciw. Wnętrze było ciche, pozbawione zdobień, skromne, a nawet na swój sposób prymitywne. Senny półmrok rozświetlały promienie słońca zza zamkniętych okiennic. Pachniało drewnem i kurzem. Po pewnej chwili z bocznych drzwi wyłonił się Sekretarz de Wig i sztywno poinformował „Wicekról przyjmie was niezwłocznie.” Bohaterowie przestąpili przez wskazane drzwi.

W pomieszczeniu panował rozgardiasz. Szafy z książkami i mapami, oraz wielkie, zagracone biurko świadczyły, że jest to pracownia lub biuro. Było ciemnawo i duszno za sprawą zamkniętych okiennic. Powierzchnię pokoju zajmowały poskładane bez ładu mapy, globusy, papiery, egzotyczne przedmioty, a także meble poustawiane chaotycznie i bezsensownie. Wicekróla tu nie było – ale przez otwarte boczne drzwi dostrzec można było sąsiedni pokój. A tam, obok nakrytej kocami otomany, ktoś nakładał właśnie koszulę.

- Już idę, idę – dało się słyszeć.

I oto pojawił się Lambert de Gott – Wicekról tego obcego lądu. Mężczyzna był w podeszłym wieku. Jego sylwetka, choć rosła, garbiła się ku ziemi. Wydawał się być człowiekiem niegdyś potężnie zbudowanym, którego starość obrabowała z muskulatury – zostawiając kości opięte za dużym workiem skóry. Ubrany był w szustokor – pięknego kroju kaftan, choć nieco wymięty i rozpięty, odsłaniający również rozpiętą białą koszulę. Jego policzki pokrywał dwudniowy zarost, oblicze miał poszarzałe, a oczy okolone worami.


- Miło mi powitać was w Nowym Świecie – mówił, idąc dość ociężale do biurka. – Ale proszę, siadajcie!

Wskazał gościom krzesła, zydle i stołki, które stały chaotycznie pod ścianami – niektóre do góry nogami, inne jedne na drugich, jeszcze inne zastawione wszelkimi przedmiotami. Sam usiadł za biurkiem i wśród zaścielających je papierów odszukał filiżankę.

- Usiądźcie, napijcie się czekolady. Nie znacie czekolady, a to dar tej krainy, najwspanialszy napój, wyborniejszy od kawy. Mario! Mario, sześć czekolad! – po chwili przekonał się, że jego filiżanka jest pusta – Nie, siedem!... Gdzie ta kobieta?

Nie czekając na spełnienie polecenia, Lambert oparł się głębiej w fotelu. Zogniskował swój zmęczony wzrok na przybyszach, spoważniał na obliczu. Przeszedł do rzeczy.

- Wybaczcie brak właściwych manier, ale od manier i kindersztuby mam tu de Wiga. Skoro jestem Wicekrólem, to chyba mogę robić, co mi się podoba – w kącikach ust starego zawitał zawadiacki uśmiech – Tytułem introdukcji: wy wiecie, kto ja jestem i ja wiem, kto wy jesteście, więc darujemy sobie przydługą prezentację. Moi drodzy! Prosiłem młodego Adama… to znaczy Jego Wysokość Króla Adama III, o skierowanie do mnie ludzi rzutkich, ludzi odwagi, mężnych serc i bystrych rozumów. Wiem, że nie jesteście hreczkosiejami przybyłymi tu karczować las i zbierać kukurydzę. Zasadniczo mam was za lepszych, bardziej zaradnych i godnych zaufania, niż pospolici osadnicy. Dopiero przybyliście, szukacie swojego miejsca w nowym świecie i zajęcia dla swych rąk. W kolonii kto nie pracuje, ten nie je – tak tu się już ustaliło, a każdy wkłada swój wysiłek we wspólne dobro.

Gdy tak mówił o odwadze, rzutkości i pracy, oblicze de Gotta nabierała kolorów, jakby zdrowiał na samą myśl o tych pojęciach.

- Mam dla was propozycję zajęcia. Krótko mówiąc – potrzebuję ludzi do zadań specjalnych. Ludzi, którzy potrafią rozwiązywać problemy, a uwierzcie mi, mamy ich tu niemało. Ludzi obdarzonych wolnością, mogących samodzielnie wybierać drogi i metody, a rozliczanych z efektywności. Nie będziecie żołnierzami, nie będziecie milicją, ani urzędnikami królewskimi. Dostaniecie szansę poznania kontynentu od podszewki, zobaczenia rzeczy, które mieszczuchom z Dominium się nie śniły, przeżycia przygód, jakie pamiętać będziecie aż po sędziwe lata.

Emocje wypełniały starca. Opadł znów na fotel i powiedział, tym razem spokojniej.

- Ale stary dureń gada i gada. A przecież dopiero przybyliście i z pewnością macie milion pytań.
 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.

Ostatnio edytowane przez JanPolak : 09-02-2012 o 20:14. Powód: numerek przy imieniu króla
JanPolak jest offline