Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2012, 20:51   #470
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nie odpoczywali w zapomnianej wiosce pastuchów kóz zbyt długo. Jedynie tyle, by nabrać odrobinę sił, dozbroić się i ogarnąć.
Decyzje zostały podjęte, a ciało Amandy zawinięte w wielobarwny dywan dawało do myślenia, jak może skończyć się podjęcie wyzwania.

Wojownicy Mansura syna Borzy nie mieli tych wątpliwości. Gotowi do drogi podążyliby za swoim liderem tam, dokąd ten zdecydowałby ich poprowadzić. Nawet na śmierć. Na zatracenie.

Ruszyli w drogę przed południem, mimo tego, że słońce stało wysoko i prażyło niemiłosiernie. Plus był taki, że każdy miał swojego wierzchowca. Minus, że nie każdy jeździł tak dobrze, jak wojownicy z Al Jahabir. Wilki pustyni.


* * *


- Zrozum, braciszku, ja muszę .....

Luca patrzy w wielkie, ufne, nic nie rozumiejące oczy brata. Młodszy Manoldi był przerażony. Ale Luca czuł, że nie może zrobić niczego innego. Że nie ma wyboru.

Mansur obiecał. Dzieckiem zajmie się Alija. Kobieta o wielkich oczach. Wzbudza zaufanie tymi oczami. Są smutne. Jakby wiedziały, jaki dramat odgrywa się przy nich. Mansur syn Borzy tak bardzo przypomina swoim spokojem i swoją postawą Mahunę, że właśnie to złudzenie przekonuje Lucę Manoldiego. Z trudem, lecz przekonuje.

Luca jest rozdarty. Mają odczekać trzy dni, a potem przez Czerwony Krzyż odesłać Demonico do domu. Gdyby Luca .... gdyby nie wrócił. Napisał pismo do dyrektora CK. Dołączył do niego pieniądze. I adres Jasona Brada w Nowym Yorku. Tylko tyle mógł zrobić. Nic więcej.

Luca jest rozdarty gramoląc się na siodło konia podstawionego przez jednego z pustynnych wojowników o surowych oczach i twardej twarzy.

- Wrócę po ciebie, braciszku – obiecuje spoglądając, być może po raz ostatni, w pełne łez oczy Domenico.

Szybko odwraca wzrok. Nim się rozpłacze. Lub rozmyśli. Zawróci. Tylko jazda przed siebie jest rozwiązaniem. Złym. Lecz w tym przypadku nie ma dobrych rozwiązań.


* * *


Upał dawał się im we znaki. Spijał wilgoć z ich ciał. Wiejący wiatr nie chłodził ich, lecz zasypywał piaskiem i solą. Bo soli w miejscu gdzie się znajdowali było naprawdę wiele. Mijali całe jej połacie. Skrystalizowane na dnie rozległych dołów. Sól oklejała okoliczne skały, lśniła pośród mijanych kamieni, zmieszana z piaskiem unosiła się w powietrze wraz z każdym podmuchem wiatru.

Po kilku godzinach jazdy mieli jej dosyć. Sól dostała się wszędzie. Piekła w zadrapaniach i nie zagojonych jeszcze ranach doprowadzając do szaleństwa. Jednak ból miał jedną zaletę.
Wiedzieli, że żyją.

A stan ten mógł przed świtem zmienić się w coś zupełnie przeciwnego.


* * *

W końcu, przed trzecią dotarli do gór które widzieli wcześniej z daleka i zagłębili się w labirynt ścieżek i skał. Królestwo zerodowanych kamieni, przeżartych przez słońce i wiatry skał wynurzających się z ziemi, niczym kolce jakiegoś monstrualnego stwora.

Ich sojusznicy wyraźnie zwolnili. Teraz poruszali się niemal koń za koniem ostrożnie przepatrując okolicę. Strzelby o długich lufach i zdobnych kolbach trzymali w pogotowiu.

W końcu poczuli zapach dymu i ujrzeli kolejnych Arabów z twarzami zasłoniętymi wielobarwnymi chustami. Pustynni wojownicy stali pojedynczo pośród okolicznych skał i przyglądali się im czujnie.

W końcu dotarli do doliny, przypominającej rozdarcie pazurem, w której w cieniu skał siedzieli kolejni Arabowie. Małymi grupkami. Ostrząc szable, paląc szisze lub zwyczajnie odpoczywając. Liczba zebranych w dolince wojowników rozbudziła w nich nową nadzieję. Było ich przynajmniej dwudziestu, może nawet ćwierć setki. I wyglądali na podobnych rębajłów, co ludzie Mansura.

Syn Borzy wskazał im miejsce w cieniu skał gdzie mają się zatrzymać, a sam poszedł rozmawiać z czwórką innych mężczyzn. Najwyraźniej odpowiedników Mansura w pozostałych grupkach wojowników. Widać było, że pomiędzy nim a resztą panuje trudne do zrozumienia napięcie. Czasami do ich uszu dobiegało jakieś głośniejsze słowo. Chyba nawet doszło do jakiegoś spięcia. Nie mieli jednak zupełnie wpływu na przebieg rozmowy Mansura z jego krajanami. Musieli zadowolić się oczekiwaniem.

W pewnym momencie jeden z Arabów, z którym tutaj przyjechali, przyniósł im woreczek z jakimiś ziarnami i bukłak z wodą i oddalił z powrotem do reszty współplemieńców. To chyba miał być obiad. Jak na ludzi, którzy tej nocy potrzebowali sił na walkę, zaiste podły.

W pewnym momencie od dyskutujących wodzów odszedł jeden brodaty mężczyzna. Po chwili siedział już w siodle i opuszczał kotlinę, a za nim podążyła prawie jedna trzecia zbrojnych. Ciężko było powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Czy Arab uciekł, czy też pojechał wykonać jakieś zadanie?


* * *

Mansur przyszedł do nich po prawie dwóch godzinach. Miał zaciętą, niezadowoloną twarz.

Najpierw wyjaśnił coś swoim ludziom, którzy natychmiast zajęli się przygotowaniami do drogi.
Potem podszedł do nich.

- Wielu z moich pobratymców nie akceptuje waszej obecności – powiedział wprost. – Uzma syn Barhaja stwierdził, że nie będzie walczył u boku niewiernych i odjechał. Niech i tak będzie.

Splunął w pustynny pył okazując swoją pogardę dla decyzji Uzmy.

- Nie ufam moim ludziom. Wiem, że przynajmniej jeden z wodzów jest na usługach wroga.

To był poważny zarzut, lecz przywódca Al Jahabir wypowiadał go tak poważnym tonem, że nie sposób było mu nie uwierzyć.

- Obiecałem im, że was odeślę. Że walka Al Jahabir i strażników Demawand odbędzie się bez udziału niewiernych. Większość chciała waszej śmierci. Zrównali was z tymi, którzy przybyli tutaj z synem Baphometa.

Mówił o tak spokojnym tonem, jakby opowiadał o tym, co jadł na śniadanie. To było przerażające.

- Ale przekonałem ich, że możecie odjechać z życiem. Khaliq syn Mofty – wskazał jednego ze swoich wojowników – dostał zadanie odwiezienia was poza pustynię.

Zaprotestowali, lecz Mansur uciszył ich jednym, ostrym słowem. Ściągnęło to uwagę innych grup Arabów.

- Mówiłem wam, że podjąłem decyzję! – powiedział nadal utrzymując ostrzejszy ton głosu. Wyczuwali spojrzenia innych wojowników na ich grupce. – Nie ufam wodzom. Szczególnie tym, którzy nie poszli ze mną podczas pierwszego ataku. Wam jednak ufam.

Ton głosu pustynnego wojownika złagodniał odrobinę.

- Pierwszy raz, kiedy was zobaczyłem wydawaliście mi się śmieszni. – Powiedział z brutalną, rozbrajającą szczerością. – Grubas, kobieta, dzieciak, kaleka i zmęczony lis.

Przenosił wzrok kolejno na Herberta, Emilly, Lucę, Waltera i na koniec Dwighta.

- Potem jednak ujrzałem w was siłę. Ujrzałem wolę Ahura Mazdy, że nasze ścieżki się przecięły. W końcu syn diabla zamieszkał pośród was. W końcu to jego ślady przywiodły was tutaj. W końcu to wasi pobratymcy pomagają synowi diabla w próbie otwarcia bramy do piekieł. Musi w tym być jakaś utajniona boska mądrość.

Westchnął.

- Plan nie ulega zmianie. Khaliq zaprowadzi was na miejsce, skąd ujrzycie Głowę Diabła. W jukach będziecie mieli dynamit. Wystarczająco wiele, by zniszczyć maszynę. Musicie jednak zaufać mi i uderzyć dopiero wtedy, kiedy my to zrobimy. Kiedy zaczniemy walkę i zwiążemy przeciwnika dając wam tym samym sposobność na przemknięcie się do odkrytego ziguratu. Musicie dać mi słowo, że postąpicie tak, jak ustaliliśmy.

Dali. Dla Mansura to wystarczyło. Uścisnął każdemu z nich dłoń, nawet Emilly. Czyżby jej się wydawało, czy też utrzymał z nią kontakt wzrokowy nieco dłużej niż z resztą grupy?

- A teraz, moi dziwni przyjaciele, pokrzyczcie trochę na mnie, by uwiarygodnić wasze oddalenie od spraw Demawand.

Pokrzyczeli. Nawet specjalnie nie musieli udawać gniewu.


* * *


Khaliq nie znal angielskiego, więc nie bardzo wiedzieli, czy realizuje plan Mansura.

Początkowo prowadził ich w stronę, z której przyjechali, lecz kiedy tylko oddalili się od gór na bezpieczną odległość powiedział coś po swojemu, ponaglił konia i ruszyli łukiem z powrotem w stronę gór. Po godzinie znów zagłębili się na ścieżki otoczone postrzępionymi skałami.

Słońce zbliżało się z wolna ku zachodniej krawędzi nieba. To wzbudzało większą panikę Choppa, niż walka, która miała czekać ich tej nocy. Niebo było czyste. Nie wiedział, czy da radę przezwyciężyć swoje lęki. Pocił się więc coraz bardziej, nie z upału, lecz ze strachu przed tym, co przyniesie noc.
Reszta również odczuwała strach, ale zwyczajny, ludzki. Taki, jaki udziela się ludziom przed czekającym ich bojem na śmierć i życie. W takiej chwili mogli żałować, że nie ma już z nimi Bori i jego brata, nie ma Mahuny i nie ma Blackaddera. Tamci byli prawdziwymi żołnierzami. Oni jedynie ich udawali. Kaleka, grubas, kobieta, dziecko i zmęczony lis. Mansur miał cholerną rację.


* * *

Zatrzymali się w jakiejś kotlinie. Khaliq zsiadł z konia, przywiązał go do rachitycznych, suchych krzaczków jakimś cudem wyrosłych pomiędzy tymi księżycowymi górami i gestami kazał reszcie zrobić to samo. Arab zabrał z juków tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Swoją strzelbę, ładownicę, szablę. Potem z juków zaczął wyciągać laski dynamitu. Dwanaście sporych rozmiarów wiązek, do tego długie lonty – gotowe tylko na podpalenie.
Uśmiechnął się dziko i niemal szaleńczo.

- Kabommm ! – powiedział radośnie imitując odgłos wybuchu.

Cieszył się, jak chrześcijańskie dziecko z prezentu pod choinką.

Potem zaczął wspinać się na skałę, przy której się zatrzymali, po kamienistym, dość stromym stoku wcześniej gestami dając im znak, by ruszyli za nim.

Nie było to łatwe zadanie i nie raz któremuś z nich spod ręki lub nogi poleciały w dół luźne kamyczki lub posypał się żwir na twarze wspinających się po nich towarzyszy. Najtrudniejsze zadanie miał pozbawiony dłoni Chopp, nic więc dziwnego, że kiedy udało mu się dostać na szczyt był cały mokry i z trudem łapał oddech.

Znajdowali się teraz na szczycie płaskiego, zerodowanego tarasu skalnego. Khaliq nie wstawał. Leżał płasko za jednym ze spękanych głazów gestem nakazując im zachować się tak samo. Kiedy spojrzeli poza krawędź zrozumieli, dlaczego.

- Demawand – powiedział ich arabski sojusznik niepotrzebnie.

Serca zabiły im szybciej, na widok tego, co znajdowało się w dole.

Jakieś sto, sto dwadzieścia metrów od nich i sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów niżej w dość sporej, otoczonej skałami dolinie znajdowało się zrujnowane miasto.

Jak mogli bez trudu ocenić, nie było w nim ani jednego całego budynku. Po starożytnej miejscowości pozostały zaledwie zasypane pisakiem fundamenty lub fragmenty ścian. Ale to nie one były najważniejsze. Lecz to, co leżało w sercu tych ruin. To, co najwyraźniej ludzki trud odgrzebał spod piasku i soli. To była jakaś świątynia.

Mimo, ze widzieli tą budowlę po raz pierwszy, to wiedzieli już, ze to tam, w jej podziemnych salach znajduje się więzienie pradawnego zła.

Przed odgrzebaną świątynią ujrzeli kilka namiotów oraz cztery wielkie ciężarówki. Koło nich kręcili się uzbrojeni w karabiny ludzie. Pięciu lub sześciu wyglądających na tubylców strażników.

Do świątyni prowadziło tylko jedno wejście. Okolone posągami, które tworzyły coś w rodzaju szpaleru honorowego dla wchodzących. Zgodnie ze słowami Mansura, to właśnie tam, we wnętrzu nadal skrytej w piaskach świątyni Rash Lamar zmontował tą maszynę. Dostać się do niej za dnia faktycznie było wręcz niemożliwością. Strażnicy wyglądali na czujnych i gotowych do obrony.

I wtedy Garrtt poczuł, że jest obserwowany. Ostrożnie zerknął w bok.

Pomiędzy kamieniami, szarymi, rdzawymi i brązowymi ujrzał jakiś czarny, dość spory kształt. To była pantera. Wielka, czarna pantera! Dziki kot wpatrywał się pomarańczowymi ślepiami w detektywa ze świadomością i inteligencją, która spowodowała, że Garrett poczuł zimny dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Nim zdążył jednak cokolwiek przedsięwziąć w sprawie dzikiego potwora, pantera znikła mu z pola widzenia.

Khaliq szturchnął detektywa w ramię. Jako, ze znał go najdłużej spośród cudzoziemców, traktował go jako nieformalnego ich przywódcę. W dłoniach Araba tkwiła pogięta, niemal archaiczna luneta teleskopowa. Uśmiechając się głupkowato wojownik podał ją Garrettowi i wskazał coś na dole, jakieś poruszenie w dolinie. Dwight spojrzał i ujrzał kilku jeźdźców zbliżających się kłusem do świątyni. Strażnicy jednak nie reagowali, więc to nie mógł być atak. Nawet bez lunety czy lornetek reszta mogła ujrzeć, jak z wnętrza świątynie wychodzi jakaś wysoka, szczupła postać. Wiatr rozwiewał siwe włosy. Czy też raczej białe jak mleko. Tam, w dole, jakieś trzytsa metrów dalej, stał Rash Lamar. Syn Baphometa. Kutrub, który wzbudzał taki strach w Hieronimie Wegnerze. Po chwili obok niego pojawiła się inna postać. Zgarbiona, nieludzka, odziana w poszarpane łachmany. Mimo suchego powietrza, poczuli, że się pocą. To była Haran Jakashipu. Władczni ghouli, którą już raz spotkali. Na bagnach Chadanki w Indiach. zdawać by się mogło, ze cale wieki temu.

Oboje – matka i syn – czekali na zbliżających się konnych. Nieruchomi, niczym starożytne posągi.
 
Armiel jest offline