Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2012, 20:18   #474
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
HERBERT HIDDINK

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Był na to za stary. Zdecydowanie za stary. Pot zalewał mu oczy, a w coraz szybciej zapadającej ciemności widział coraz mniej. Z jednej strony było to pomocą przy podkradaniu, z drugiej jednak i on miał przez to pewne kłopoty.

Teren ruin pełen był kamieni skrytych zdradziecko pod piaskiem, niskich murków, o które łatwo było się potknąć i innych tego typu niespodzianek. Hiddink zatem musiał zachowywać się nad wyraz ostrożnie, aby dać radę dotrzeć do wybranego punktu strzeleckiego nie dość że cało to jeszcze niespostrzeżenie. Zgięty w pół od dłuższego czasu kręgosłup protestował coraz bardziej.

Niby nie było daleko, ale Herbertowi zdawało się, że podkradanie się przez posępne ruiny trwa całe wieki. Że nigdy się nie skończy. Ale jednak udało się. Podkradł się pod wypatrzoną wieżę i zaklął cicho pod nosem widząc, w jakim stanie ona się znajduje. To co z dalszej odległości wydawało się być wieżyczką jakiejś dawnej budowli z bliska okazało się stertą zwietrzałych, ledwie trzymających się jeden drugiego kamieni. Ruiną, na którą może i wspięłaby się wiewiórka, ale na pewno nie ważący swoje Herbert. Zapewne w połowie drogi obciążona ponad swoją wytrzymałość konstrukcja zwaliłaby się na ziemię w huku i pyle grzebiąc pod sobą Hiddinka. Jeśli chciał znaleźć sobie dobre stanowisko ogniowe, musiał się pośpieszyć, nim wszystko się zacznie.

Niedaleko Herbert dostrzegł Lucę. W sumie połączenie sił z narwanym ale młodym makaroniarzem wydawało się teraz dość rozsądnym pomysłem.


WALTER CHOPP

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Zejście na dół skarpy dla jednorękiego Choppa okazało się bardziej wyczerpujące niż sądził. Przez chwilę mógł tylko dyszeć i łapać oddech na przemian i obserwować pogrążającą się w mroku kotlinę.

Widział, jak Emily znikła między gruzami razem z Dwightem i przez chwilę poczuł strach, że być może właśnie to jest ostatni moment, kiedy widzi ją w życiu. Że tego wieczoru mogą zginąć – ona lub on, albo nawet oboje. Ta bolesna świadomość, mroczne przeczucie, spowodowało, że przez chwilę miał ochotę wybiec za swojej osłony i popędzić za znikającą kobietą. Ale przemógł się. Powstrzymał. I miał nadzieję, że nie będzie tego żałował.

Prze chwilę obserwował Hiddinka pełznącego w stronę ruin. Widok wielkiego mężczyzny pełznącego przez piaski i kamienie w innych okolicznościach mógłby być nawet zabawny, ale w tej chwili nie było mu do śmiechu. W tej chwili czuł strach. Niedługo miała nadejść ciemność. A wraz z nią miriady JEGO oczu wpatrujących się zimno w świat na dole i ukrytego na nim Waltera. Tej nocy Nyarlathothep był blisko. Zbyt blisko i Walter zaczynał się bać.

Czekał. Ułożony tak, by pomiędzy zrujnowanymi budynkami widzieć wejście do świątyni i kręcących się przy niej ludzi. Było coraz ciemniej i za chwilę Walter będzie musiał poszukać sobie innej pozycji by mógł prowadzić potencjalny ostrzał.

Czekał. Na gwiazdy lub ludzi Mansura. W zależności od tego, co nadejdzie wcześniej.


LUCA MANOLDI

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie


Luca był jak w transie. Chłopak stał się mężczyzną. Z ulicznika przerodził w wojownika. Żołnierza, który bez strachu, w imię zemsty, ruszał do walki. Gotowy na to, co mogło go spotkać. Pogodzony z losem.
Tak właśnie historia wykuwała bohaterów. Jednak większość ich imion znikła pochłonięta przez czas i ludzką niepamięć. Tak to zazwyczaj jest z bohaterami. Nikt o nich nie pamięta, kiedy przychodzi na to pora.

Widział Dwighta i Emily znikających pomiędzy ruinami. Widział Hiddinka pełznącego w stronę kręgu zburzonych domostw z zamierzchłych czasów. Widział Choppa, który blady i spocony przypadł do głazów walających się przy stoku.

On sam przeczołgał się przez upstrzoną kamieniami i skalnymi odłamkami powierzchnię pustyni, licząc na to, że nie wpadnie w oko żadnemu strażnikowi świątyni. Wiedział, że konfrontacja była nieunikniona, lecz nie teraz, nie w tym momencie, ale na warunkach dyktowanych przez nich samych.

Udało się i po chwili był już przy pierwszym, czerwonym murku. Spojrzał zza niego ostrożnie i ujrzał prawdziwy labirynt ścian i domów.


Na widok tych pustych skorup Luca poczuł zimny dreszcz. Co mogło skrywać się w takim miejscu? Jakie pradawne moce zła?

Pomiędzy nimi panował już głęboki cień. Zobaczył Hiddinka, który ruszył w stronę wysokiej budowli. Postanowił trzymać się blisko. Jakoś przestało mu się uśmiechać pozostać samemu w tym labiryncie ruin.


DWIGHT GARRETT, EMILY VIVARRO

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Dwight zerknął do znalezionej szczeliny. Pęknięcie nie było szerokie, a ciemność panująca w dole tak gęsta, że bez źródła światła raczej nie był w stanie niczego wypatrzyć, poza tym, że chyba rozdarcie prowadziło do zasypanej piaskiem i zasłanej kawałkami skalnych bloków sali. Ściany porastały kryształki soli, migocząc tajemniczo w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Garrett zaryzykował. Leżąc na brzuchu przyświecił sobie zapałką. Dużą, sztormową, podarowaną przed wyjazdem przez Mansura.

W niespokojnym świetle pełgającego płomienia ujrzał nieco więcej. Podniszczone, krzywe ściany, popękany sufit i .... kolejną dziurę, prowadzącą gdzieś w podziemia. Możliwe nawet, że do serca przeklętej świątyni. Jeśli tak było naprawdę dawało to większą szansę na dostanie się do maszynerii niespostrzeżenie i wysadzenie jej w powietrze.

Tymczasem Emily walczyła z pokusą. Wpatrzona w plecy detektywa z trudem powstrzymała się od niespokojnych myśli. W końcu oderwała wzrok od Garretta i zaczęła lustrować okolicę. Przycupnięta za solidnym kawałem gruzu. Czujna, niczym płochliwe zwierzątko. Broń w jej dłoni, co zauważyła z pewną dumą, nie drgnęła nawet odrobinę. Serce, pobudzone do szybszego rytmu przez emocje związane z podkradaniem, teraz zwalniało. Zimna krew. Tak. Musiała ją zachować, jeśli chciała ocalić Teresę. Luce Manoldiemu udało się. Jeden cud się zdarzył. Czy mogła liczyć na drugi? Nie mogła. Musiała!


WSZYSCY

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia

Słońce skryło się za jedną z wysokich, postrzępionych skał na zachodzie i w kotlinie nagle zapanowała ciemność. Mimo, że już wcześniej spodziewali się nadejścia nocy, to jednak teraz, kiedy rozpostarła się ona nad zapomnianymi ruinami, niczym płaszcz bogini ciemności, poczuli dreszcz lęku.

Pierwsi usłyszeli to ludzie przebywający w ruinach, a zaraz po nich nieco dalej Chopp. Od strony świątyni doleciało ich uszu dziwne trąbienie. Potężne, dudniące, przeszywające duszę na skroś. Mieli wrażenie, że od tego zawodzenia drży ziemia, że z pokruszonych zębem czasu ścian sypią się kawałki kamieni i gruzu. Że ziemia drży pod ich stopami, jęczy przenikliwie.

Zadrżeli i oni. Nagle mali i czujący się dziwnie bezbronnymi przed siłami, które miały tej nocy objawić się w tym przeklętym i zapomnianym miejscu.

* * *

Zadrżał Walter Chopp widząc na ciemnym niebie pierwsze gwiazdy. Przez chwilę próbował walczyć ze swoim strachem. Jednak nie dał rady. Księgowy skulił się, oparł rozpalonym nagle czołem do chłodnego kamienia i zaczął się bezgłośnie modlić. Pierwszy raz, z niepohamowanymi łzami płynącymi mu po brudnej twarzy, modlił się do Boga o siłę. Zrobił coś, czego nie robił nawet na froncie Wielkiej Wojny. Potrzebował tej siły, by przezwyciężyć paniczny strach. Jak na razie jednak Bóg pozostał głuchy na modlitwę okaleczonego księgowego.

* * *

Zadrżał i Dwight Garrett , zagłębiony połową ciała w ciemną czeluść rozpadliny. Zgasła zapałka. Spadła w dół, na piasek, parząc mu palce. Z dziury w sali, którą wypatrzył detektyw, wyraźnie dało się słyszeć odgłos trąbienia. Wyraźny, głośny, potężny. Teraz wszelkie wątpliwości, jakie żywił Dwight, zostały rozwiane. Wskazane przez ducha – panterę przejście było alternatywną drogą do świątyni. Świątyni, w której Rash Lamar zaczął zapewne przyzwanie swego ojca.

* * *

Zadrżała i Emilly Vivarro . Nie tylko ze względu na muzykę. Lecz między innymi dlatego, że kątem oka złowiła jakieś poruszenie w głębi ruin. Instynktownie przypadła za głaz wystawiając zza niego głowę, tak by zobaczyć, co ją zaalarmowało. To, co ujrzała spowodowało, że o mało nie jęknęła z przerażenia. To, że ghoule będą na miejscu, było niemal pewne, lecz gdzieś tam, podświadomie liczyła na to, że może będą gdzieś tam, gdzie nie dane będzie się im spotkać. Przy jakimś ołtarzu, studni, bramie do piekła – gdziekolwiek, ale nie tutaj.

Niestety. Los był okrutny. Z leżącej od nich jakieś dwadzieścia kroków ruiny wynurzały się – liczyła w myślach – jeden, dwa, trzy osobniki. Pokraczne, ze zwierzęcymi łbami. Czuła ich smród nawet z tej odległości. Widziała lśniące zgniłą żółcią ślepia. Trzy! Nie miała szans w bezpośredniej konfrontacji z tyloma potworami na raz.

Pierwszy ghoul szczeknął niezbyt głośno Gdzieś z głębi ruin inny stwór odpowiedział podobnym szczeknięciem. I nagle ruiny wokół nich rozbrzmiały kolejnymi szczęknięciami. Jeśli mogła wierzyć swoim uszom, wśród skał i skruszałych murów pojawił się przynajmniej tuzin, może nawet dwa lub trzy tych potwornych stworzeń. Byli zgubieni.

* * *

Zadrżał i Herbert Joseph Hiddink , który w końcu znalazł dobre miejsce. Nie tak wysokie, jak wypatrzona wcześniej wieża, ale na tyle, by miał widok na pobliskie ruiny i pole ostrzału na strażników przy wejściu do świątyni. Odległość niespełna stu metrów, może nawet mniej. Wejście do wygrzebanego z zasolonego piachu zigguratu oświetlały pochodnie zatknięte przed ruinami.

W ich blasku strażnicy stanowili dobrze widoczne cele. Herbert wspiął się na mur, przyjął pozycję strzelecką kładąc na brzuchu. I wtedy usłyszał szczeknięcie gdzieś z boku, a potem kolejne tuż pod sobą. Z budynku, którego w miarę wytrzymały dach wybrał sobie na swoje stanowisko wynurzały się pokraczne ghoule. Do nozdrzy wydawcy doleciał smród ich cielsk. Widział je, nieludzkie, budzące odrazę kreatury wychodzące z kryjówek po zachodzie słońca.

Słyszał je. Ich szczeknięcia rozbrzmiewały w jego uszach niczym zapowiedź klęski. Zaschnięte usta łapczywie domagały się wody, ale Herbert wiedział, że najlżejsze poruszenie może zdradzić jego położenie. Wiedział, że dla zwinnych potworów zrzucenie go z dachu, pod szczęki i szpony pobratymców, byłoby chwilą. A taka śmierć nie była raczej niczym przyjemnym.

* * *

Zadrżał i Luca Manoldi . Początkowo z nocnego chłodu, który nadszedł wraz z nocą, a potem, gdy zrozumiał, w jakie gówno wdepnęli. Zajął wypatrzoną pozycję, skąd mógł spokojnie ostrzelać Arabów przy wejściu do świątyni. Widział też Hiddinka, który odrobinę dalej zrobił podobnie.

Wymierzył, czekając na rozwój wydarzeń i wtedy usłyszał szczekanie ghouli. Rozbrzmiewało ze wszystkich stron. Zimny pot zrosił młodzieńcowi czoło. Broń zadrżała w ręce. Było oczywistym, że kiedy zacznie strzelać, to w chwilę później będzie po nim. Potwory dopadną go – szybkie niczym śmierć i zapewne rozedrą na strzępy. Nie był Mahuną, by sprostać tym bydlakom w walce wręcz, a kule – jak wiedział – spisywały się średnio w konfrontacji z bestiami. Zacisnął zęby w myślach przywołując modlitwę. Wiedział już, że nie będzie mu raczej dane znów spojrzeć w oczy Domenico. Nie wyjdzie z tego żywy. Taka myśl, jak trucizna, zagościła w jego wylęknionym sercu i nie chciała zniknąć.


* * *

Wystrzelona raca rozbłysła krwistą czerwienią na południu kotliny. A po niej dwie kolejne od strony południowego wschodu i północy. W chwilę po tych ogniach na niebie usłyszeli odległe hałkowania oraz poczuli drżenie ziemi. Dziki tętent kopyt. Rytmiczny, potężny, przybliżający się. Atakowali z trzech stron. Ludzie Mansura. To musieli być oni, bo któż by inny! Tylko, dlaczego było ich tak wielu? Nie dało się policzyć konnych w ciemnościach, ale wrzaski ludzi i dudnienia kopyt sugerowały, że w ataku bierze udział o wiele więcej wojowników, niż widzieli ich na miejscu spotkania. Na pewno więcej niż te kilka dziesiątek. Może stu?! Może i więcej! Skądkolwiek wzięli się ci ludzie byli dla nich szansą.

Szczekanie ghouli przeszło w dziki, szaleńczy wrzask. Ruiny zaroiły się ich sylwetkami. Potwory szykowały się do odparcia ataku. Podobnie, jak Arabowie przy wejściu do świątyni.

Sytuacja Hiddinka i Manoldiego nadal była jednak nieciekawa. Jasnym było, że kiedy zaczną strzelać może i zabiją kilku przeciwników, może nawet uda się uśmiercić i kilka ghouli, ale na pewno zginą. Nie obronią się przed potworami, jeśli te postanowią rzucić się w ich stronę.

W nieco lepszym położeniu znajdował się Walter Choop. Skryty za kamieniem mógł prowadzić ostrzał przedpola, na którym zapewne zetrą się przeciwnicy. O ile przełamie swój lęk przed gwiazdami. Jakieś sto metrów od niego pędziła konno do walki pierwsza grupa jeźdźców. W czerwonym poblasku racy wyglądali jak uzbrojeni w szable i karabiny żołnierze piekieł, a ich okrzyki mogły przerazić, co słabszych ludzi. Lecz na pewno nie przeraziłyby kultystów Baphometa.

Także Emilly Vivarro i Dwight Garrett znajdowali się nieco z boku wydarzeń. Nie mieli zbyt wiele czasu, by podjąć się jakiś wyborów. Pojawienie się ghouli czyniło walkę w mroku pośród ruin znacznie niebezpieczniejszą, ale zejście do podziemi też mogło okazać się złym wyborem.

Ciszę nocna przeszyły pierwsze strzały.

Serca skrytych pośród pradawnych ruin Amerykanów zaczęły wybijać szybki, szaleńczy, wojenny rytm. Zaczynało się. Noc krwi, rzezi i śmierci. Pozostawało tylko pod znakiem zapytania, kto spotka się z nią nim nastanie świt.
 
Armiel jest offline